Żyć w godności
Żyć w godności
Gdy jesteśmy przy temacie godności, to jako przykład można podać Matkę Teresę z Kalkuty.
Patrzyłem na nią w Kalkucie przez uchylone drzwi jakby portierni – maleńkiego przeszklonego pomieszczenia, do którego wprowadziła mnie młodziutka siostra furtianka. Matka Teresa stoi na zewnątrz i coś mówi do grupy Hindusów, chyba niekatolików, którzy przybyli do niej, aby ich pobłogosławiła. Za chwilę witam się z nią. Siedzimy przy miniaturowym stole. Patrzę z rozpaczą na jej bose stopy, powykręcane reumatyzmem, na betonowej podłodze. Mówię nie wiadomo po co:
– Niechże Matka przynajmniej jakieś sandały włoży na nogi.
– Nie, ja już do tego przywykłam – odpowiada mi z uśmiechem.
Wręczam płytę z polskimi pieśniami religijnymi, choć mi tłumaczy, że w klasztorze nie mają aparatury.
Myślę intensywnie w czasie tej długiej rozmowy, patrząc na nią i słuchając, co ona do mnie mówi, bo mi się coś nie zgadza, bo chcę ją zrozumieć. Przecież się rozdała bez reszty. A równocześnie stwierdzam z podziwem, jak jest wolna, jak jest bogata wewnętrznie. Nie umiałem wtedy do końca ująć w słowach jej wewnętrznej tajemnicy i dopiero teraz ją odkryłem i nazywam: ona jest cała, zwarta. Ona jest jednością, ona jest sobą. Teraz już wiem, jak to nazwać: Ona się po prostu nie sprzedaje.
A iluż jest takich ludzi, którzy w ten sposób przekreślili sobie życie. Bo przychodzi do mnie emerytowany pracownik z żalami: „No, niech ksiądz powie. Ja ten zakład cały stawiałem swoimi rękami. Całe życie harowałem jak głupi. A gdy szedłem na emeryturę, to mi nawet «Bóg zapłać» nie powiedzieli albo «dziękuję». Ręki mi nie podali. To innemu uroczyste akademie, odznaczenia, medale, dyplomy, nagrody, w kopertach pieniądze, a mnie nic. Tak jakbym w ogóle tam nie pracował, jakby mnie nie było. I po co harowałem i poświęcałem swoje życie?”
A ja myślę: „Człowieku, nie wstyd ci? Gdzie twoja godność? Po to pracowałeś ofiarnie, żeby cię wynagrodzili pieniędzmi, zaszczytami, żeby cię potem zapraszali na uroczyste akademie, sadzali na honorowych miejscach, wyliczali twoje zasługi? Przecież spotkało cię w życiu coś najpiękniejszego: pokochałeś pracę, rozwinąłeś się wewnętrznie dzięki swojej twórczości. Pokochałeś swój zakład pracy i ludzi w nim pracujących, zżyłeś się z nimi. Zapomniałeś o tym? Uważasz, że nie masz za co dziękować? Przecież miałeś takie bogate życie”.
Przychodzi do mnie kobieta: „Proszę księdza, odszedł ode mnie, a ja tak go kochałam. Rzucił mnie. Ile ja mu poświęciłam starania, opieki, dobroci i tak mi się wywdzięczył za moją miłość. Ale on zawsze był taki. Żeby coś dał z siebie, to nie. Tylko czekał na mnie. Przychodził z roboty, brał gazetę i czytał. A ja musiałam wszystko koło niego zrobić. I teraz odszedł ode mnie. Tak mi zapłacił za moje lata wierności”.
A ja sobie myślę: „Nie wstyd ci? Gdzie twoja godność? Przecież spotkało cię w życiu to, co mogło spotkać najlepszego: miłość. Czy to nie wystarczy? Czy nie masz za co dziękować? Po to obdarzałaś swojego męża miłością, żeby czekać na zapłatę? Żeby żałować tej twojej miłości i powiedzieć: Ja mu tyle uczucia dałam, a on mi za to co? Nawet jeżeli nie powróci, to nad nim się użal, nie nad sobą. Bo jeżeli kochałaś prawdziwie, to nadal kochasz. Jego więc żałuj, nie siebie. Jego, który nie kochał i który nie kocha. Który Boga nie przyjął albo Go zaprzepaścił”.
Przychodzi do mnie matka i skarży się: „Bo, proszę księdza, wychowałam dzieci, wyniańczyłam. I tak mi zapłaciły za to? Ile nocy nieprzespanych, ile się ich wynosiłam na rękach, nahuśtałam, naśpiewałam, naprzewijałam. Spodziewałam się, że na stare lata przecież zaopiekują się mną”.
A ja sobie tak myślę: „Czy nie wstyd ci, matko? Gdzie twoja godność? Spotkało cię coś, co jest najpiękniejsze dla kobiety: stałaś się matką. Porodziłaś i wychowałaś swoje dzieci. Tego żałujesz? Chciałaś robić interes na swoich dzieciach? Tak sprzedawałaś się w sposób niegodny człowieka po to, żeby na stare lata mieć zabezpieczony spokojny kąt?”
Chociaż tak sobie myślę, że to było jeszcze inaczej. Że robotnik nie byłby człowiekiem, gdyby nie kochał prawdziwie swojej pracy, że matka nie byłaby matką, gdyby prawdziwie nie kochała swoich dzieci, że żona nie byłaby żoną, gdyby nie kochała swojego męża. Bez liczenia na wdzięczność ze strony dyrekcji zakładu pracy, ze strony męża, ze strony dzieci. Wtedy, gdy pochylała się nad swoim dzieciątkiem, oddawała mu wszystek czas, nie myślała o tym, żeby kiedyś ono – dziecię – jej zapłaciło. Tak samo i żona. Ale w którymś momencie doszło do załamania i przekreślenia tamtego dobrego czasu. Wobec tego co jeszcze można zrobić? Nie ma innej drogi, tylko trzeba wrócić do tamtego okresu. Trzeba sobie powiedzieć: Nieważne. Kochałam i kocham. I nie czekam na wdzięczność ani na żadną zapłatę.