Biblioteka


Powołanie pierwszych uczniów



 

Powołanie pierwszych uczniów

  Zbudził Go szelest kroków na ścieżce pokrytej drobnym piargiem. Pierwszym wrażeniem, jakie odebrał, było to, że stanowi worek połamanych kości. Spróbował ruszyć nogą, ręką. Udawało Mu się to, ale najlżejszy nawet ruch wywoływał dotkliwy ból. Otworzył oczy. W pewnej odległości stał jakiś kapłan. „Szatan w takiej postaci? – przemknęło Mu przez myśl. – Niemożliwe”. I faktycznie było to niemożliwe. Kapłan, gdy spostrzegł, że On otworzył oczy, ruszył żwawo w pustynię. „Dokąd on idzie?” Patrzył, jak ten okrąża Go wielkim łukiem, aby potem wyjść znowu na ścieżkę. Widział, jak, oglądając się trwożliwie, prawie biegiem oddala się.
 „Gdzie ja jestem?” Usiłował rozejrzeć się, choć każde drgnienie głową wywoływało dojmujące cierpienie. Miał wrażenie, że nawet myślenie powoduje ból. Poznał natychmiast charakterystyczne zbocze i serpentyny drogi idącej z Jerycha do położonej w górze Jerozolimy. „Skąd ja się tu wziąłem?” Ale nie odpowiedział sobie, bo popadł w omdlenie.
 Zbudził Go podobny szelest na drodze jak poprzednio. Otworzył oczy. Nie opodal na ścieżce stał – jak wmurowany w skałę – lewita. „Skąd tu tylu kapłanów?” – leniwie przez myśl przesunęło Mu się pytanie. „Ano przecież w Jerychu wielu ich spędza noce wtedy, gdy mają swoją tygodniową służbę liturgiczną w świątyni” – odpowiedział sobie. Tymczasem lewita, widząc Jego otwarte oczy, wykonał ten sam manewr co kapłan. Patrzył na to, jak skręca w pustynię i łukiem okrąża Go. „Nie chce się, jak tamten, zanieczyścić. Ale właściwie, po co idzie tak daleko. Przecież obok mnie miejsca jest dość: cała droga wolna. Ja leżę w rowie”. Chciał zawołać na niego i poprosić go, żeby Mu, nawet nie dotykając Go, zostawił bukłak z wodą. Otworzył usta, ale zamiast głosu usłyszał tylko swój świszczący charkot. Chociaż to było jeszcze rano, słońce grzało już niemiłosiernie. „No, to tutaj się wykończę”. Popadł znowu w omdlenie.
 Zbudził Go kolejny szelest na drodze. Ale czuł się zbyt słaby, by Mu się chciało podnosić oczy. „To chyba jeszcze jeden kapłan czy lewita, który mnie okrąży, żeby się nie zanieczyścić od człowieka ukaranego za grzechy”. Nie wiedział, czy stracił przytomność na długo, czy na krótko. Poczuł dotyk na ramieniu: „Jaszczurka czy bezdomny pies?” Otworzył oczy. Spostrzegł obok swojej głowy sandał jakiegoś człowieka, który klęczał nad Nim i coś pomrukiwał, trochę do siebie, trochę do Niego, z obcym akcentem. „Czyżby to lewita?” – zdziwił się. Ale nie. Popatrzył na jego głowę. „Nie, tak ubierają się tylko Samarytanie”. A ten wciąż coś mówił:
 – Widzę, żeś Ty Żyd albo Galilejczyk, a w dodatku pustelnik. Czy się nie mylę?
 Skinął mu w odpowiedzi głową.
 – No właśnie, a ja jestem Samarytaninem. Ale w nieszczęściu nie ma różnicy między ludźmi. Nieprawda? Sam przyznasz. Zabiorę Cię stąd. Nie zostawię Cię tutaj. Jesteś zbyt potłuczony i wyczerpany. Potrzebujesz opieki. Gdzie się tak pokaleczyłeś?
 Próbował mu odpowiedzieć, ale wykrztusił jakiś niewyraźny charkot, który miał znaczyć:
 – Nie mam pojęcia.
 – Wyglądałoby na pierwszy rzut oka, jakby Cię ktoś pobił. Ale chyba nie. Musiałeś spaść z góry – w końcu tu o to nietrudno: przy wyczerpaniu łatwo stracić równowagę i wtedy nieszczęście może się przydarzyć. Oliwa dobrze zrobi na Twoje skaleczenia.
 Teraz dopiero spostrzegł, że nieznajomy przez cały czas opatruje Mu skaleczenia i zadrapania.
 – No, a teraz, jak już jesteś przebudzony, spróbujesz napić się wody i zjeść odrobinę chleba. Od dawna nie jadłeś?
 Skinął głową.
 – No, tak się domyślałem. A więc tylko odrobinę chleba. Ale najpierw trochę wody.
 Znowu skinął głową.
 – Już, tylko zdejmę bukłak z wodą.
 Teraz zobaczył, że obok Samarytanina stoi jego juczne zwierzę.
 – A jak troszkę zjesz, to podwiozę Cię do pasterzy. Koczują niedaleko stąd. Niestety, nie mogę Cię wziąć ze sobą, bo przede mną jeszcze daleka droga. Jestem kupcem. Zresztą to nie miałoby sensu. Właśnie niedawno spotkałem ich obozowisko. Zostaniesz u nich kilka dni, a potem zrobisz, co zechcesz.
 Potem już jechał na osiołku, na którego wgramolił się z największym trudem z pomocą Samarytanina. Gadatliwy dobroczyńca tłumaczył zaniepokojonemu osiołkowi:
 – Ty się nie dziw. Wszystko jest w porządku. Czasem trzeba drugiemu pomóc. Przedtem siedziałem ja na tobie, a teraz masz zaszczyt nieść pustelnika.

 W obozie pasterskim wywołali sensację. Zbiegli się wszyscy, ilu ich tam było. Traktowali Go z szacunkiem i uprzedzającą serdecznością. Dla nich słowo „pustelnik”, jakim określał Go Samarytanin, było do tego wystarczającym argumentem. Oddali Mu do dyspozycji jeden namiot z czarnego wielbłądziego sukna i starali się niczego nie narzucać, nie przeszkadzać. Nadrabiał zaległości: na przemian odpoczywał, spał, modlił się i przyzwyczajał się do jedzenia. W pierwszych dniach był tak osłabiony i obolały, że nie bardzo mógł się ruszać.
 Wciąż trwała w Nim pamięć tego wydarzenia, które określał „kuszeniem szatańskim”. Powracało ono nie tylko na jawie, ale i w nocy. Zrywał się zmęczony koszmarnymi snami. Czuł znowu przy sobie jak gdyby obecność szatana, słyszał jego głos obiecujący zwycięstwa i straszący klęskami, był porywany wiatrem na jakieś niebotyczne góry, był ciskany w przepastne otchłanie. Budził się cały mokry od potu, z tłukącym się sercem i długo jeszcze, chociaż już obudzony, miał wrażenie, że w namiocie czeka na Niego przyczajony szatan.
 W ciągu dnia leżał w cieniu, jaki dawał okap namiotu, i obserwował życie swoich gospodarzy. Rano wczas otwierała się brama i pasterze wypędzali owce z zagrody. Potem już nic ważnego się nie działo. Mógł spokojnie spać, modlić się albo rozmyślać.

 Powoli nabierał sił. Pasterze powracali późno wieczorem i dopiero wtedy spożywali swój zasadniczy posiłek. Przychodził do nich na wieczorne ogniska. Słuchał ich relacji z tego, co się wydarzyło: a to owca okulała, a to zaginęła i trzeba było zostawiać stado i szukać jej aż się znalazła, a to pojawiły się wilki. Gdy ustały relacje, pojawiały się opowiadania z życia pasterzy, z dawnych i bardzo dawnych czasów – ni to fakty, ni to legendy, kto by tam zresztą tego dochodził. Prawie obowiązkowo był w nich wilk czyhający na owce, rozpraszający i porywający je, pasterz dzielny, dobry i pasterz zły, tchórzliwy. Do swoistej „liturgii” tych wieczornych posiłków należały również opowieści religijne związane z dziejami Izraela. Ale teraz, gdy On wśród nich się pojawił, czekali na Jego słowo. Na to, by opowiadał, co słychać na świecie wielkim, szerokim, z którego On przyszedł do ich zakątka, gdzie ważne są – zdawałoby się – tylko owce i barany. Ale przecież nie całkiem. I oni mieli Mu coś wielkiego do opowiedzenia:
 – To było przed wielu laty. Nie tak daleko stąd: na pastwiskach pod Betlejem, pasterze tacy jak my, strzegący owiec, ujrzeli anioły, które im zwiastowały narodziny Mesjasza.
 Uśmiechnął się do siebie. Przecież znał na pamięć to, co o Jego narodzinach opowiadała Mu Matka.
 – Uśmiechasz się. Nie wierzysz. Mówimy Ci szczerą prawdę. Niektórzy z tamtych jeszcze żyją. Ileż to może być lat, trzydzieści? Tak, trzydzieści. Są tacy, co liczą dokładnie, ile czasu upłynęło. I czekają cierpliwie na pojawienie się tego Syna Dawidowego, który narodził się w tamtą świętą noc.
 – Nie wierzysz, że to być mogło? Oni naprawdę poszli za wskazaniem aniołów i odnaleźli Go tak, jak usłyszeli: w stajni pod Betlejem nowo narodzone Dziecię.
 – Ale słuch o Nim zaginął. My też wciąż na Niego czekamy.
 – Ty się uśmiechasz? Dalej nie wierzysz?
 – Nie, nie, wprost przeciwnie, ja dlatego się uśmiecham, że o tym też słyszałem. Dokładnie to samo i tak samo, jak wy Mi opowiadacie.
 – Ty też? Przecież Ty jesteś Galilejczyk.
 – Tak, ja też słyszałem – zapewniał ich. – To było faktycznie trzydzieści lat temu.
 – Mniej więcej tyle, ile Ty masz lat. A czy to nie Ty jesteś tym człowiekiem, na którego czekamy? – spytał któryś.
 Już od chwili bał się, że do tego pytania doprowadzi ta rozmowa. Zapadła cisza przy ognisku, oczy wszystkich zgromadzonych wpatrywały się w Niego z najwyższym napięciem – na to, co odpowie.
 – Jan na przejeździe zapowiada, że Mesjasz przyjdzie lada dzień. Ludzie ciągną z całej Judei – ktoś przerwał tę napiętą ciszę. – To chyba On: wtedy narodzone Dziecko.
 – I ja też tam idę – potwierdził tę wiadomość, chętnie uciekając od odpowiedzi na postawione pytanie.
 – Czy ja mógłbym z Nim też iść? – zwrócił się do przewodnika pasterzy młody chłopak.
 – A kto za ciebie będzie robił twoją robotę? Każdy z nas najchętniej też by poszedł. Siedź, Tadek, jak ci dobrze. A teraz spać, bo jutro do dnia znowu nas czeka robota.
 Powoli uczył się chodzić. Rozstał się z nimi, gdy poczuł się na tyle dobrze, by udać się nad Jordan. Żegnali Go jak brata, jak świętego. Ale już w drodze przekonał się, że przesadził. Nie był tak silny, jak Mu się zdawało. Nad Jordan dotarł całkowicie wyczerpany. Ostatkiem sił dobrnął do swojego poprzedniego legowiska. Zastał je nienaruszone, niezajęte – tak jak pozostawił. Zdecydował, że tu pobędzie jeszcze parę dni przed drogą powrotną do Galilei.

 Nad Jordanem wszystko było tak jak wtedy. Jan nauczał tak jak poprzednio. Liczba ludzi zdawała się być taka sama, choć ich skład wymienił się prawie zupełnie. Z rzadka tylko napotykał znajome twarze. Chciał przed powrotem do Galilei porozmawiać z Janem. Ale nie miał na tyle siły, aby przebijać się przez tłumy, które wciąż Jana oblegały. Może potem. A może wcale nie. Nie był jeszcze pewien.
 Aż zatrzymał Go kiedyś w drodze jeden z uczniów Jana:
 – Mistrz prosi Cię o chwilę rozmowy.
 – Skąd on wie, że tu już znowu jestem? – zapytał, zaskoczony tym zaproszeniem.
 – On dużo wie – odpowiedział Mu enigmatycznie młody człowiek. – Choć nie zawsze o tym daje znać.
 Wobec tego zawrócił z drogi. Przywitał się z Janem jak po bardzo długim niewidzeniu. Odeszli nieco od tłumu. Zresztą nie wywołując tym zdziwienia – Jan wciąż prowadził z rozmaitymi ludźmi rozmowy.
 – A więc już jesteś – witał Go Jan serdecznie. – Jakże się cieszę. Niepokoiłem się o Ciebie, tak długi czas nie widząc Cię. Jak życzysz sobie, bym dalej postąpił? Ja najchętniej oddam Ci tych ludzi i pójdę do Tyberiady.
 – Tam chcesz nauczać?
 – Może też, ale również dlatego, że mam jedną pilną sprawę do załatwienia, którą Ci chcę przedłożyć.
 – O czym myślisz? Jaka to sprawa?
 Wciąż patrzył na Jana z największą radością.
 – Pójdę do króla i przedstawię mu, jak tylko umiem najlepiej, Twoją Ewangelię. Jest to przecież coś genialnego, a równocześnie jest prosta, że może zrozumieć dziecko. A wreszcie, bierze swój początek z Pisma Świętego. Stąd Twoja Ewangelia jest w stanie przekonać każdego myślącego Izraelitę. Liczę na inteligencję Heroda i trochę na jego próżność.
 – W jakim sensie na próżność?
 – Że to on będzie nowym reformatorem Izraela.
 – Herodiada zrozumie to jako atak na jej osobę. I może w ciebie uderzyć.
 – Chyba się nie odważy, wiedząc, ilu mam ludzi za sobą.
 – Może Herod by się nie odważył, ale Herodiada się odważy, bo nie chciałaby go stracić. A słyszysz, co ludzie o niej mówią. Ona niebezpieczniejsza niż on.
 – Tak czy owak, sumienie mi nie pozwala, żebym dalej milczał.
 – Rób jak uważasz, ale myślę, że jeszcze nie teraz. Póki trwa tak wielki przypływ ludzi do ciebie, nie można ich zostawiać. Odłóż Heroda na później.
 – Jak pozwolisz, przyjdę do Ciebie kiedyś wieczorem, ale raczej późnym, na dłuższą rozmowę, bo teraz trzeba mi wracać do ludzi.
 – A wiesz, gdzie mieszkam?
 – Wiem, wiem.
 Nie odchodził więc jeszcze do Galilei. Wciąż zresztą jeszcze nie czuł się na tyle silny, by móc pokonać taką długą drogę. Choć już powoli przygotowywał się do niej. Na następny dzień wracał właśnie z zakupów, jakich dokonał na drugim brzegu rzeki u rolników, którzy rano codziennie ściągali tutaj ze wsi okolicznych, dostarczając jedzenie zgromadzonym tłumom. Zauważył, że Jan już działa, jak zwykle, w górze, na polanie. Był wczesny ranek, ale już słońce raziło oczy. Jeszcze w cieniu trwał chłód i kropelki rosy drżały na pajęczynkach, ale już w słońcu można było się wygrzewać – jak kot w biało-czarnym futerku, który nie wiadomo skąd się tu wziął i leżał wyciągnięty na płaskim kamieniu. Ludzie – jeszcze na wpół senni – snuli się po zboczach koryta rzeki spadających łagodnie w dół, myli się, czesali, prali swoje odzienie, przygotowywali posiłek, jak zwykle rankiem po nocnym spoczynku, tym razem krótkim, bo śpiewy i modlitwy ciągnęły się do późnej nocy, a niektórzy trwali na modlitwie prawie do samego rana. Nagle, choć przecież odległość była znaczna, usłyszał wyraźnie głos Jana:
 – Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata.
 Spojrzał zaskoczony w jego stronę. Jan stał na skraju polany z jedną ręką podniesioną w górę, a z drugą wskazującą na Niego i wołał dalej:
 – To właśnie o Nim powiedziałem: Po mnie przyjdzie, który jest większy ode mnie. Widziałem, że Duch jakby gołębica zstępował z nieba i spoczął na Nim. Ten, który mnie posłał, żebym chrzcił wodą, powiedział do mnie: Nad którym ujrzysz Ducha zstępującego i spoczywającego na Nim – On będzie chrzcił Duchem Świętym. Widziałem i to zaświadczam, że On jest Synem Bożym.
 Nie przestał iść. Czekał, co się stanie. Czekał na reakcję ludzi. Teoretycznie mogło się wszystko wydarzyć. Mogli ci ludzie po prostu za Nim ruszyć. Mógł wybuchnąć entuzjazm i zapał nieobliczalny. Mogli Go porwać na ręce i zanieść w triumfie nawet do samej Jerozolimy. Przecież ich ukochany Jan, najwyższy autorytet, to oświadczył, że zapowiadany Mesjasz już jest. Czekał w napięciu. Bał się tego. Jeszcze nie byłby w stanie pokierować wielką ilością ludzi. Jeszcze był za słaby nawet, by głośno mówić.
 Ale nie. Nic się nie wydarzyło. I nic się chyba nie mogło wydarzyć. Nie mogło nic trafić do tych rozespanych ludzi, odurzonych nocnym spoczynkiem. Nawet nie wszyscy popatrzyli w Jego kierunku, tylko niektórzy zwrócili oczy na Niego.
 A może winny był nie tylko ranek i senność pielgrzymów, którzy się zwykle powoli rozkręcali. Winny był i On sam. Przecież wyglądał tak jak wszyscy. Nie nosił na sobie nic szczególnego, co by przyciągnęło uwagę. Gdyby przynajmniej był ubrany podobnie jak Jan, w skórę. Gdyby miał, jak niektórzy pustelnicy, włosy w strączkach albo w kołtunie, sterczące jak kolce kaktusa – nietknięte strzyżeniem ani myciem. Gdyby nosił na sobie łańcuchy czy powrozy na szyi, na rękach albo w ogóle jakieś dziwności. Z pewnością wielu na to czekało, spodziewało się, było pewnych, że tak będzie wyglądał Mesjasz. A On był jednym z nich. Tak samo jak oni ubrany. A teraz idący z zakupami w worku. Zresztą wielu Go już znało. Mieszkał tu od paru dni. Spotykali Go codziennie. I nagle taka wiadomość? Nie. Nie mogła na nich wywrzeć żadnego wrażenia. Przeszedł niezauważony, niezaczepiony przez nikogo do swojej jamy skalnej, którą zamieszkiwał. I w ciągu dnia, choć faktycznie trzymał się na uboczu, nikt Go nie nagabywał, wprost przeciwnie, niektórzy prawie Go obchodzili, wyraźnie unikali kontaktu z Nim. „A więc coś do nich dotarło”. Ale to było wszystko.
 Po południu przyszedł posłuchać Jana, jego kazania. Sytuacja była podobna jak dawniej: zbierające się tłumy w rzadkim lesie porastającym brzeg schodzący czasem łagodnie, czasem gwałtownie do rzeki.  Ludzie stali, siedzieli oparci o pnie drzew, wśród krzewów i kamieni, a Jan mówił:
 – Pamiętacie czas, kiedy Judejczycy byli w niewoli babilońskiej? Oni byli prawie siedemdziesiąt lat w niewoli babilońskiej. Co to znaczy siedemdziesiąt lat? To bardzo dużo znaczy. To znaczy, że ci, którzy zostali zabrani z Jerozolimy, powymierali. Czy wszyscy? Prawie wszyscy. Bo ci, którzy by wtedy mieli jeden rok, gdy przyszedł czas wolności, byli już ludźmi w podeszłym wieku. Zresztą przecież dzieci nie zabiera się do niewoli, tylko zostawia się ze starcami na miejscu.
 Spodziewał się gromów z piorunami, rozwalania murów, gróźb piekła i zapowiedzi końca świata. Nie było nic z tego. Jan mówił spokojnie, na luzie, trochę dowcipnie, trochę przekornie, jakby komuś w altance, w dobie poobiedniej opowiadał banalną historyjkę, już dla nikogo nieważną. Opowiadał ją trochę z pobłażaniem, trochę z wyrozumiałością dla głupoty i słabości ludzkiej. Był tym kazaniem całkowicie zaskoczony.
 – A więc siedemdziesiąt lat niewoli to bardzo dużo znaczy. Na początku ludzie tęsknili, płakali, wspominali, marzyli i śnili, i chcieli wracać, uciekać. Ale jak długo można płakać. Jak długo można tęsknić. Potem już przychodzi tak zwane życie. Trzeba pracować i zarabiać. Czasem się trafi dobry interes, wtedy z pieniędzmi coś trzeba zrobić. Najlepiej kupić dom albo kupić pole. Ale zanim obsieje się ziarnem, trzeba tę ziemię przez parę lat uszlachetniać. A wtedy człowiek się z nią związuje. Zwłaszcza gdy daje potem dobre zbiory. Wtedy żal opuszczać ziemię. Gdy się kupi dom, to trzeba go wyremontować, bo poprzedni właściciele odsprzedali go w złym stanie. Trzeba dach poprawić albo nawet całkiem wymienić, bo belki zeżarły termity, trzeba wstawić nowe drzwi albo i okna. I tak powoli ten obcy dom staje się własny. A w takiej robocie potrzebna jest pomoc sąsiada, który pożyczy siekierę i pomoże tanio kupić belki na wiązanie dachowe. I tak ludzie się poznają, zaprzyjaźniają, choć ten sąsiad to poganin.
 Dopiero gdy ochłonął ze zdziwienia wywołanego odmiennym sposobem mówienia Janowego, zaczął się wsłuchiwać w to, co on mówi. I to było drugie zaskoczenie, którego się nie spodziewał. Po co Jan opowiada ludziom sprawy związane z niewolą babilońską, i to w takich szczegółach. Czyżby mu brakło tematu i zabrał się z konieczności do mówienia za wszelką cenę? Niemożliwe. Wyczuwał, że kryje się tu jakiś głębszy zamysł, tylko jeszcze nie mógł się domyślić jaki.
 – A potem trzeba córkę wydać za mąż, bo gdy się żaden Żyd nie trafia, to jak ją trzymać w domu, tym bardziej, jeśli prosi o jej rękę bogaty Babilończyk, który do tego obiecuje opiekę nad rodziną? A jeżeli on jest taki wielkoduszny, że pieniądze pożyczy na mały procent albo nawet podaruje owieczkę, a to jałówkę z okazji święta Paschy albo pięćdziesiątych urodzin, to jak można się nie zgodzić, by on zachował w swoim domu bożki babilońskie i do nich się modlił, jeżeli on ma tyle pieniędzy i zlitował się nad biedną Żydówką. Jak ona, jako jego żona, może zachowywać swoje żydowskie zwyczaje, jeżeli on nie lubi zapachu cebuli i czosnku, a bardzo lubi kotlety wieprzowe? A sobota – a co znaczy sobota?
 Ten ostatni obraz odsłonił Mu cel poprzedniego wprowadzenia. A więc tak. Znakomita analiza tego, co uczyniła niewola z Żydami. Lepszą w wydaniu kazaniowym trudno by było sobie wyobrazić. Ale jak on to teraz wykorzysta? Czekał na ciąg dalszy z najwyższą ciekawością.
 – Tak, a jeżeli nasz święty szabat jest dla niego zwyczajnym dniem pracy, a jeżeli on zupełnie nie rozumie, co to jest dla nas Pascha, tym bardziej, że on nie lubi baraniny? Czy może ta żydowska kobieta wychowywać swoje dzieci w wierze i obyczajowości mojżeszowej? Nie może, bo ona nie chce być bita i nie chce być wyrzucona z domu, bo co by na to ojciec i matka powiedzieli, gdyby ona wróciła do domu swego rodzinnego, a poza tym, przecież ona kocha swoje dzieci.
 Jan przerwał. Rozejrzał się po słuchaczach tak jakby z nieśmiałością czy zażenowaniem. Rozłożył ręce w geście przeproszenia:
 Może ja wam to zbyt długo opowiadam. Owszem, to prawda. Ja to zbyt długo opowiadam. Ale przecież i siedemdziesiąt lat niewoli to bardzo długo i gdy one się skończyły, gdy rozeszła się wiadomość: Żydzi mogą wracać do swojej ojczyzny – do swojej Świętej Ziemi – to co się okazało? To okazało się, że nie ma kto wracać. Bo jak on będzie wracać, jeżeli ma tu swoją rolę, którą kupił i którą tyle lat uszlachetniał, wyrzucał z niej kamienie, plewił chwasty, nawoził i teraz wreszcie ta rola daje mu stokrotne plony. Jak on stąd odjedzie? Zostawi ten dom, który wyremontował? W który włożył tyle pieniędzy i pracy: i nowy dach położył, i nowe drzwi, i okna, i wszystkie nowe meble sprawił. Czy mu nie żal by było zostawiać taki piękny dom? Jemu by bardzo było żal. Jak wracać, skoro babilońskiemu mężowi ani w głowie jechać gdzieś do jakiejś Palestyny? Jak zostawić swoje dzieci? A przecież babiloński mąż dzieci nie odda.
 Oderwał oczy od Jana – dopiero teraz zorientował się, że wpatrywał się w niego bez przerwy jak urzeczony. Rozejrzał się po ludziach. Dopiero teraz sobie uświadomił, jaka cisza panuje. Zobaczył ludzi zasłuchanych jak chyba nigdy dotąd, zaciekawionych tym opowiadaniem jak On sam.
 – I czy wy się dziwicie prorokowi? On się modlił:

  „Przygotujcie drogę dla Pana,
  prostymi czyńcie ścieżki Jego.
  Każda dolina będzie wypełniona
  – a każda góra i wzniesienie zostaną zrównane.
  Drogi kręte będą wyprostowane,
  a wyboiste zostaną wygładzone.
  I każdy człowiek ujrzy zbawienie Boże”.

Wy się mnie spytacie, o czym prorok mówił? Czy prorok mówił o drogach wiodących z Babilonu do Ziemi Świętej? Czy on mówił o tym, by te drogi były wygodne, bo wracać będą wszyscy, a więc i ludzie starzy, i ludzie bardzo starzy, którym trudno chodzić, którzy mają reumatyzm i trudno im iść po drogach wyboistych, i którzy mają chore serce i trudno im iść pod górę i na dół. Że będą wracać dzieci i bardzo małe dzieci, i dzieci na rękach matek i ojców? Czy on, ten prorok, którego nazywamy drugim Izajaszem: Izajaszem czasów wygnania, czy ten wielki prorok mówił o drogach wiodących z Babilonu do Jerozolimy? Ja wam powiem, o jakich on drogach mówił: on mówił o drogach ich serc. Aby ich serca były gotowe na powrót do kraju przodków, gdzie będzie można żyć jak na Izraelitów przystało, zachowując wszystkie tradycje i wierzenia, które Bóg nam objawił.
 Jan znowu zamilkł. Znowu spojrzał na słuchaczy, jakby szukając zrozumienia:
 – I ilu wróciło Żydów? I wróciło tylko trzydzieści tysięcy. Tylko trzydzieści tysięcy! Czy łatwo w to uwierzyć? Nie, nie łatwo. Ani mnie nie jest łatwo, ani wam. A co z resztą? Z tą ogromną resztą? Zniknęła. Rozpłynęła się wśród morza pogaństwa. Tak jak poprzednio zniknęło dziesięć pokoleń izraelskich zabranych do niewoli przez Asyrię. Już nigdy nie powrócili nad Jordan, do kraju świętego podarowanego im przez Boga.
 Przerwał, jakby zamykał kolejny rozdział i pozwalał odetchnąć przed rozpoczęciem następnego.
 – Wy się mnie spytacie: Po co ja to wszystko opowiadam. Przecież, dziękować Bogu, jesteśmy na Świętej Ziemi, nad świętym Jordanem, możemy bez przeszkód świętować nasze uroczystości, zachowywać nasze zwyczaje, składać Bogu ofiary w naszej świątyni. Gdyby to wystarczało. Jakie proste byłoby nasze życie, gdyby wystarczyło przybyć do Ziemi Świętej, aby być zbawionym. Gdyby wystarczyło zamieszkać tu, chodzić na wielkie święta do Jerozolimy i składać Bogu ofiary, w soboty spożywać uroczyste kolacje przy kaganku. Jakie proste byłoby nasze życie. Ale tak nie jest. My potrafimy sobie stworzyć Babilon nawet na Świętej Ziemi.
 Przyłapał się na tym, że, słuchając Jana, powtarza słowo: „znakomite, znakomite”. Czuł w sobie rozdwojenie. Słuchał go, jak słuchali go wszyscy tu obecni, z całym zrozumieniem i zaangażowaniem, z całą akceptacją tego, co Jan przekazywał, z pokorą i oddaniem i takim by najchętniej został. A z drugiej strony przyglądał się mu od strony warsztatu, jako fachowiec, jako krytyk, który spokojnie i na chłodno ocenia to budowanie dzieła sztuki krasomówczej. Tak, ten przeskok od Żydów w niewoli babilońskiej do współczesnej rzeczywistości był genialny. Dopiero teraz stało się jasne, po co on tak długo opisywał tamtą sytuację. Po to, żeby przerzucić ją w teraźniejszość, żeby było w pełni oczywiste to zagrożenie, w jakim się znajdujemy.
 – I ja przyszedłem do was, żeby wyprostować drogi wasze, które prowadzą do niebieskiej Jerozolimy, którymi powiedzie was Mesjasz, obecny już wśród was. Bo już wam tu dobrze w grzesznym Babilonie. Już się rozgościliście w bałwochwalczych wierzeniach, zwyczajach. Już obrośliście grzesznym tłuszczem, już wam przyjemnie i wygodnie, i interes dobrze prosperuje. Po co się drapać na jakieś wyżyny, skoro już i pole waszej nieuczciwości dobrze rodzi, i wygodnie się mieszka w waszym domu pełnym zabobonów, przesądów, diabelskich wierzeń.
 Zatrzymał się. Tym razem tylko na moment i już ciągnął dalej:
 – A może się mylę lub przesadzam? To ja bym się bardzo cieszył, gdybyście mi to mogli wykazać, że tak nie jest, to bym wam na klęczkach dziękował, po stopach całował, proch sprzed waszych nóg ścierał, gdyby tak nie było. Ale ciągle słyszę jęk starych rodziców wypędzanych z domów, słyszę płacz głodzonych dzieci, skargę bitych sług.
 Teraz szedł „po ciosie”. Nie uciekał od tematu, ale zatrzymał się nad nim, by maksymalnie wygrać go i wykorzystać
 – Wy się może spytacie: Gdy mieszkam na pustyni, jak potrafię usłyszeć, co się u was dzieje. To wam odpowiem. Do mnie przychodzą poniewierane sługi, skarżą się na was wygnani rodzice, opowiadają o waszych niesprawiedliwościach prześladowani sąsiedzi, wypłakują się u mnie oszukane sieroty. Że zabieracie ziemię, że nie oddajecie pożyczonych pieniędzy, że nie wypłacacie za pracę tyle, ileście się umówili, że na każdym kroku oszukujecie, oszukujecie, oszukujecie, chciwi, pazerni, zachłanni, nienasyceni.
 Tak, teraz to był już inny Jan. Nic z atmosfery niefrasobliwego opowiadania o zamierzchłych wydarzeniach. Teraz już całą stopą tkwił w teraźniejszości, piętnował grzechy, pod jego spojrzeniem nie ukryło się żadne przestępstwo kamuflowane pozorami słuszności. Zatrzymał się. Przerwał na chwilę, a potem przeszedł znowu do opowiadania, ale już innym głosem: tylko na pozór swobodnym, lecz naprawdę drapieżnym, prowokacyjnym:
 – A potem przychodzicie w sobotę do synagogi, odprawiacie uroczyste nabożeństwa, słuchacie świętych tekstów Pięcioksięgu Mojżeszowego, proroków, kazań mądrych rabinów, kiwacie głowami i potakujecie na to, co Bóg do was słusznego powiedział i cmokacie ustami, jakie to wszystko dobre i piękne, sam miód, sam cymes, same delicje i uśmiechacie się do prawdy, która jest głoszona, trącacie się łokciami i podziwiacie, co to też wspaniałego do was Pan Bóg przemówił. Tylko do was, nie do żadnego innego narodu. Śpiewacie piękne pieśni i psalmy. I mówicie: Jakiego mamy pobożnego rabina, takie piękne szaty przybiera na szabat i święta, jak on dba o Święty Zwój, w takie piękne sukienki przyobleka i tak czyści koronę, żeby się błyszczała, i tak pobożnie wkłada ją na szczyt Świętego Zwoju. A przed Świętami idziecie na plac i wybieracie piękne sztuki zwierząt Bogu na ofiarę. Żeby były bez żadnej skazy ani żeby nie kulały, ale żeby miały racice zdrowe i róg nieułamany, i sierść lśniącą, i skórę bez ran i bez liszajów, i żeby były zupełnie w porządku, i wciąż sobie myślicie, że to wszystko po to, aby Pan Bóg się z was cieszył. Czy wy to dobrze słyszycie, co powiedziałem? Powiedziałem: Aby Pan Bóg z was był zadowolony.
 Zrobił pauzę. Trwała cisza. Słuchacze jakby przywarli do ziemi. Czekali na cios, wiedzieli, że spadnie lada chwila. Znali już dobrze świętego kaznodzieję. I rozróżniali wszystkie jego sposoby przemawiania. Wiedzieli, że kpi w żywe oczy i za chwilę ugodzi ich przewrotność.
 – Wyście się spodziewali, że teraz krzyknę. Wy nie jesteście głupi. Ja wiem, do kogo mówię. Wy wiecie, że ja kpię z was, wyśmiewam was i spodziewacie się, że teraz posypią się gromy, że przeklnę waszą przewrotność, że wezwę Boga, waszego Sędziego i Oskarżyciela, aby ukarał waszą zatwardziałość. Nie. Ja tym razem nic takiego nie powiem, bo to jest zbyt poważna sprawa. Spytam was tylko: Czy wiecie, kto to jest opętany człowiek? Wy mi powiecie: Wiemy, wiemy, człowiek opętany to taki, co szaleje; lata po świecie rozczochrany, obtargany, wyje po nocach, krzyczy przez całe dnie, zaczepia ludzi. Spytacie się, czy ja myślę o takich. Powiem wam uczciwie. Może oni są opętani przez szatana, może nie. Nie wiem. Ale wiem, że tacy, którzy żyją w nieprawości, to ci są opętani.
 Mówił to jeszcze wciąż spokojnie, z wyraźnym zatroskaniem o ich dalszy los, jakby zwierzając się czy tłumacząc:
 – I jeżeli ty postępujesz tak, oszukując i krzywdząc, to wiedz: jesteś opętany. Przyszedłem do was, żeby was uratować z niewoli szatana i w ten sposób przygotować was do królestwa Bożego, które będzie budował Mesjasz. Wy, którzy nazywacie siebie narodem Księgi, którzy tacy dumni jesteście z tego, że sam Bóg do was przemawia przez stronice Pisma Świętego…
 Już skończyło się spokojne mówienie Jana. Teraz już wołał. Jego głos potężny grzmiał wśród drzew. A przy tym te wyciągnięte w górę ramiona i ekstatycznie podniesiona w górę twarz robiły przejmujące wrażenie.
 – To ja ci powiem, co ty ze Świętym Zwojem robisz. Ty sobie jego sukienką twoje brudne nogi wycierasz. Ty jego koronę już dawno przehandlowałeś, ty stronice Świętego Zwoju drzesz, codziennie drzesz, poniewierają się po twoim domu, wiatr je rozwiewa i wywiewa na pola, depczesz po nich, wgniatasz w błoto. Ty szukasz pięknego zwierzęcia, żeby je złożyć na ofiarę? Żeby ciebie przed Bogiem przedstawiało? Czy chcesz, by ci doradzić, jakie zwierzę masz kupić, żeby ciebie przedstawiało? Ja ci zaraz doradzę. Kup rachityczne, z oblazłą sierścią, obsypane chrostami, ze skorupami wrzodów i z otwartymi, cieknącymi ropą ranami, zawszone i zapchlone, chude, ze sterczącymi łopatkami i żebrami przebijającymi cienką skórę, ledwo dychające. Kup takie i takie zanieś Bogu na ofiarę z płaczem nad tym zwierzęciem i nad sobą, żeś na inne nie zasłużył! I wsadź na siebie wór, i posyp łeb popiołem, i głoduj o chlebie i wodzie, przepraszając Boga, by ci przebaczył! Albo nie wsadzaj na siebie wora, nie syp na łeb popiołu, bo cię znam, bo jesteś gotów i to sprzedać ludziom, by cię chwalili za twoją pobożność.
 Po co to mówię? Ja po to wam to mówię, bo się o was boję. Boję się, że nie ruszycie się z tej niewoli babilońskiej grzechu, w której macie już swój dom i swoją rolę, w której wam dobrze, wygodnie i opłaca się, bo wciąż nowy pieniądz sypie się w kieszeń, zarobiony na waszych nieuczciwościach i ludzkich krzywdach. A wtedy i pracować tak nie trzeba, i wysilać się nie musisz, i można popić z kolegami podobnymi tobie. Tak, bo nie jesteś sam i kompanów do lewych interesów masz dość. Jak tu wybierać się w daleką drogę uczciwości, prawdy, obowiązku, dotrzymywania słowa, pomocy tym, którzy w kłopotach?
 Czy pamiętacie, ilu Żydów wróciło do Judei? Może pamiętacie, może nie pamiętacie. Ale ja mogę wam przypomnieć. Ilu wróciło? Trzydzieści tysięcy. Słyszycie? Tylko trzydzieści tysięcy. Reszta rozpłynęła się w pogańskim morzu. I wam to samo grozi: że zginiecie. Tylko w straszniejszy sposób: bo wam się ciągle będzie zdawało, że jesteście prawowitymi Izraelitami. Bo pochodzicie w prostej linii od ojca naszego, Jakuba, bo mieszkacie na Obiecanej Ziemi, bo świętujecie wszystkie uroczystości izraelskie. Ale serca wasze są pełne zgnilizny, ale czyny wasze są szatańskie!
 Już wiecie, po co do was przyszedłem. Przyszedłem tak, jak tamten Izajasz do krainy babilońskiej, żeby zaprowadzić swój naród do Jerozolimy. Tak ja chcę was wyprowadzić z waszego grzechu i zaprowadzić do królestwa Bożego, które będzie budował Mesjasz.

 Późnym wieczorem, a właściwie już w nocy, przyszedł Jan. Jeszcze tu i ówdzie jarzyły się ogniska, ale większość pielgrzymów spała. Szedł z nim przez ciemny nadbrzeżny lasek przetykany plamami światła, aż wyszli na pustynię zalaną blaskiem księżyca, przecinaną granatowymi, ostrymi cieniami padającymi od skał. Nad nimi wisiała czasza migocących gwiazd, bliskich prawie na wyciągniecie ręki, i księżyc w pełni.
 – Jestem zaskoczony brakiem reakcji ludzi, gdy Ciebie im wskazałem jako obiecanego Mesjasza.
 – Myślę, że oni są już na dobre związani z twoją osobą. I nie jest dla nich możliwe pójście za mną. Trzeba to tak pozostawić. Czasem oczekiwanie jest ważniejsze od spełnienia.
 – Ale ja ich opuszczę.
 – Nawet wtedy. Chcesz iść do Tyberiady?
 – Tak jak Ci mówiłem. Chcę oczarować Heroda Twoją Ewangelią. A przy tym spróbuję go skłonić, by oddał swemu bratu jego żonę.
 – Jak plotka niesie, Herod ma jej dość.
 – I mnie się tak zdaje, bo ta nie tylko się szarogęsi i jest nieznośną awanturnicą wtrącającą się we wszystko, ale jeszcze idzie na pełną współpracę z Rzymianami.
 – Wobec tego, dlaczego Herod ją trzyma?
 – To bardzo sprytna i niebezpieczna kobieta. Rozbudowała dwór Heroda. Wciąż przyjęcia, zabawy. Znakomita kuchnia. Muzyka. Pokazy. Przedstawienia.
 – Herod zawsze to lubił.
 – Tak. I to bardzo. A na domiar, zakochał się w jej córce, Salome, młodziutkiej, bardzo pięknej dziewczynie. Nie tylko pięknej, ale to wielki talent taneczny. A Herod to esteta.
 – I o tym wszystkim Herodiada wie dobrze.
 – Oczywiście. Wie i wykorzystuje na wszelaki sposób. Bo Herod, niestety, jest człowiekiem słabym i niekonsekwentnym.
 – Jak chcesz działać?
 – Chcę, żeby się zachwycił Twoją nauką. A wtedy oddali Herodiadę, zgorszenie dla całego narodu.

 Wstał znowu wcześnie rano. Jak co dzień, poszedł na drugi brzeg rzeki po zakupy. Sytuacja się powtórzyła. Znowu ten inny Jan – nie ten z nocnych rozmów – zaczął wołać, wskazując na Niego:
 – Oto Baranek Boży!
Zdziwiło Go to, że Jan ponawia próbę, która nie zdała egzaminu, ale znał reakcję wczorajszą. Już wiedział, że ludzie zachowają się obojętnie. I tak też było. Choć nie całkiem. Zauważył, że od Jana oderwało się dwóch jego uczniów i podążało w Jego stronę. Miał okazję już wcześniej ich zaobserwować. Jeden – młody jeszcze chłopak, kilkunastoletni. Drugi – dojrzały już mężczyzna, zawsze uśmiechnięty i życzliwy. Nawet wiedział, że chłopiec ma na imię Jan – wołali go Janek – a ten mężczyzna to Andrzej. W pierwszej chwili myślał, że przychodzą do Niego z jakimś poleceniem od Jana. Przystanął.
– Co chcecie? – spytał.
 Przystanęli i oni. Może nie spodziewali się takiego pytania, czy też nie wiedzieli, jak zacząć. Zapadła chwila niewygodnej ciszy. Pierwszy oprzytomniał Janek. Zapytał ni z tego, ni z owego – jak dziecko:
 – Nauczycielu, gdzie mieszkasz?
 Uśmiechnął się na to nieporadne pytanie. I odpowiedział:
 – Chodźcie i zobaczcie.
 Jakiś czas szli w milczeniu. Aż pierwszy nie wytrzymał znowu Janek i spytał:
 – A gdzie masz to żelazne wiejadło?
 – O jakim wiejadle myślisz? – spytał zaskoczony.
 – Nasz mistrz, Jan, mówił, że Ty będziesz sądził ludy i żelaznym wiejadłem będziesz oddzielał złych od dobrych, tak jak się oddziela plewy od ziarna.
 Chciał się roześmiać w głos, ale się powstrzymał i z tą samą serdecznością odpowiedział mu:
 – Tak będzie na końcu świata, kiedy Syn Człowieczy przyjdzie sądzić narody. Ale nie teraz.
 – A jak to będzie na końcu świata? Opowiesz nam kiedyś?
 – Opowiem.
 Wymijali ludzi i drzewa, pięli się po stoku w górę.
 – A co Ty teraz będziesz robił? – Janek najwyraźniej przestał mieć już jakiekolwiek opory i chciał zaspokoić swoją ciekawość.
 – Będę nauczał – odpowiedział mu.
 – Tak jak Jan?
 – Tak jak Jan – potwierdził.
 – I będziesz chrzcił?
 – Jak ktoś tego będzie chciał, to też będę chrzcił.
 Janek był najwyraźniej rozczarowany:
 – A wobec tego nie wystarczyłby Jan?
 – Kraj duży. Na dwóch miejsca jest dość – odpowiedział wymijająco.
 – Jan przygotowywał nas na przyjście Mesjasza, który przywróci królestwo Izraela – włączył się Andrzej, mówiąc niby do Janka, a bardziej chyba do Niego.
 Janek znowu się ożywił:
 – To Ty chcesz przywrócić królestwo Izraela?
 – Królestwo Boże na ziemi – poprawił go.
 – Ty będziesz królem? – dopytywał się Janek.
 – To jest królestwo sprawiedliwości i pokoju – odpowiadał cierpliwie. – Królestwo ludzi, którzy chcą kochać Boga i drugiego człowieka.
 Przybyli na miejsce.
 – Jak tu ładnie – ucieszył się Janek. – Piękny kąt sobie znalazłeś, choć trochę daleko.
 – Ale za to spokojnie – dorzucił Andrzej.
 – Usiądźcie – zaprosił ich. – Najwyższy czas, żebyśmy się posilili.
 – A co masz do jedzenia? – spytał zaintrygowany Janek.
 – Jest chleb, ser, jarzyny, owoce i woda.
 – To ja się najbardziej cieszę z owoców. A skąd Tyś tyle nabrał jedzenia? – Janek wciąż się dziwił.
 – Przygotowałem się na powrót do Galilei.
 – O, to bardzo się cieszę. Bo my też wracamy. Możemy iść z Tobą? To nam będziesz wszystko mógł opowiedzieć o Twoim królestwie.
 Usiedli. Wziął więc obrus, rozłożył go na ziemi. Na nim położył stosik placków pszennych, bukłak z wodą, owoce. Patrzyli w milczeniu na Jego działania. Gdy już wszystko było gotowe do posiłku, stanął wyprostowany, gotowy do modlitwy. Wstali i oni. Wtedy zaczął się modlić:
 – Błogosławiony bądź, Panie, nasz Boże, Królu wszechświata, Ty, który karmisz nas i cały świat dobrocią, łaską, szczodrobliwością i miłosierdziem.
 Przerwał i wraz z nimi wyrecytował refren:
 – Błogosławiony bądź, Panie, Ty, który karmisz wszechświat.
 Podjął drugą część modlitwy:
 – Chwała Tobie, Panie nasz, Boże, albowiem dałeś nam jako dziedzictwo ziemię upragnioną, dobrą i rozległą, Przymierze i Prawo, życie i pokarm, za to wszystko dzięki Ci składamy i wysławiamy imię Twoje na wieki.
 Znowu przerwał i razem z nimi wyrecytował:
 – Błogosławiony bądź, Panie, za ziemię i za strawę.
 Następnie usiedli, a On wziął pierwszy placek, rozłamał go, podał każdemu część i zaczął sam jeść.
 – Jak Ty to wszystko ładnie robisz – zachwycał się Janek. – I tak będziesz za każdym razem robił, jak będziemy szli do Galilei? Ja już się nie mogę doczekać, kiedy wrócimy do Galilei – Janek rozgadał się na dobre. – Nie lubię Judei. Tu tylko skały i skały. Pustynia. Szczęście, że Jan zatrzymał się nad Jordanem, gdzie przynajmniej mamy tyle zieleni. Wciąż go namawiamy, żebyśmy szli w górę rzeki, ku Galilei.

 Odeszli dopiero po paru godzinach. Ale wiedział, że powrócą. I tak było. Przyszli tego samego dnia, zanim słońce schyliło się ku zachodowi. Nie sami. Andrzej był ze swoim bratem: Szymonem. Skąd się wziął Szymon, dowiedział się od Janka, który opisał całe zdarzenie:
 – Andrzej powiedział do niego: Znaleźliśmy Mesjasza. A Szymon odpowiedział: Naprawdę? Gdzie On jest? Niech Go zobaczę. Zaprowadź mnie do Niego. I tak przyszedł tu z nami do Ciebie.
 Zobaczył wielkiego, przyciężkiego mężczyznę o chmurnym obliczu, obserwującego Go spod krzaczastych brwi. I już wiedział, że to ten. On będzie ostoją tego, co się zaczyna rodzić. Powiedział mu:
 – Ty jesteś Szymon, syn Jony, ale będziesz się nazywał Skała.
 W odpowiedzi napotkał to samo chmurne spojrzenie. Zaskoczeni byli wszyscy. Nikt nie spodziewał się takiego powitania. Zamilkli. Nawet Janek przestał paplać i otworzył buzię ze zdziwienia, ale zaraz chciał się jakoś znaleźć w tej nowej sytuacji i upewniał się:
 – To już nie będziemy na ciebie mówili Szymon, tylko Skała?
 Nikt mu nie odpowiedział. Niezrażony tym odpowiedział sam sobie:
 – Ale to ładnie. Skała. Tylu jest Szymonów. Nie znam żadnego Skały. Kefas po naszemu, a po łacinie? No jak?
 – Petra – odpowiedział Andrzej.
 Może nawet dobrze, że Janek mówił, bo chyba długo trwałoby niezręczne milczenie. Nie dziwił się temu. Zmienić komuś imię i to przy pierwszym spotkaniu!. Na pewno nie było to zdarzenie zwyczajne. Tylko Szymon najwyraźniej nie zaakceptował tego. Odszedł bez słowa. Odeszli wkrótce również Andrzej i Janek. Jeszcze chwilę zatrzymali się, żeby omówić drogę do Galilei, ale i oni poszli do siebie, bo już zbliżał się zachód słońca. Został sam. I od razu podziękował Bogu za tych nowych przyjaciół, których tak niespodziewanie otrzymał.

 Już zasypiał, przykryty swoim płaszczem, gdy posłyszał odgłos kroków. To było dwóch ludzi. W pierwszej chwili zdawało Mu się, że idą do Niego. Nawet chciał wstać, żeby im ułatwić odnalezienie Go. Ale oni nie szli do Niego, ani Go nawet nie zauważyli, zajęci rozmową. Zatrzymali się pod rosnącym w pobliżu drzewem figowym i kontynuowali rozmowę półgłosem. Najwyraźniej przyszli, żeby ze sobą spokojnie porozmawiać. Nie przypuszczali, że tu jeszcze ktoś może się znajdować. Nie widzieli ani Jego, ani Jego jaskini, bo akuratnie znajdowała się w cieniu ostro świecącego księżyca. Podniósł głowę z wezgłówka, przyglądnął się, ale nie rozpoznał żadnego z nich. Krył ich cień padający z korony drzewa. Chociaż rozmawiali cicho, słyszał dobrze, co mówią. Jego jaskinia jak muszla skupiała głosy. Jednym z nich był człowiek na czyichś usługach – może nawet Rzymian – trudno Mu było to ustalić. Drugim był uczeń Jana Chrzciciela. Właściwie powinien im zwrócić uwagę, że nie są sami, że On ich słyszy. Ale na początku był zbyt senny. A potem już na to było za późno. Rozmowa się skończyła tak prędko, jak się zaczęła:
 – Nas interesuje, co Jan ma zamiar dalej robić, jakie są jego plany na najbliższą i na dalszą przyszłość. Oprócz tego – jacy są ludzie, z którymi on się potajemnie kontaktuje…
 Tę wyliczankę, która – być może – trwałaby jeszcze długo, przerwał szorstki głos drugiego rozmówcy:
 – Po co wam to?
 – Stoimy na straży dobra narodu żydowskiego i musimy wszystko wiedzieć.
 – Dlaczego się do mnie z tym zwracacie?
 – Jesteś jednym z uczniów Jana i dużo wiesz.
 – Dobrześ powiedział, że jestem uczniem Jana, ale to znaczy nie tylko że dużo wiem, ale że go w niczym nie zdradzę.
 – Czemu zaraz takie słowo „zdrada”? – zaperzył się rozmówca. – To, co zrobisz, będzie równocześnie dla dobra Jana.
 – Ja skończyłem i nie mam nic więcej do powiedzenia.
 – Uważaj, bo my mamy długie ręce i możemy, jak chcemy, ludziom pomagać i ludziom szkodzić. Jeżeli ty nam pomożesz i my tobie pomożemy. Za darmo nic nie chcemy.
– Odchodzę, bo się brzydzę tobą.
 – Nie rób z siebie bohatera.
 Z cienia oderwała się postać młodego człowieka. Przebiegł w odległości nie większej niż parę kroków. Widział jego twarz dokładnie. Potem, po dłuższej chwili, wysunął się z cienia drugi człowiek. Ale obrał inną drogę i nie mógł rozpoznać jego twarzy, choć sylwetkę postaci zapamiętał. Długo nie mógł zasnąć. Jednego chciał na pewno. Chciał spotkać tego chłopca jeszcze kiedyś. Przynajmniej wiedział, że należy go szukać wśród uczniów Jana.

 Już z samego rana, gdy tylko po modlitwie szedł z pustym bukłakiem do rzeki po wodę, napotkał jakiegoś młodego człowieka idącego pod górę, który – gdy Go zobaczył – zatrzymał się.
 Przystanął przy nim, pytając:
 – Ty do mnie?
 – Ja… przybysz urwał i zatrzepotał powiekami. – Tak, ale nie chciałbym Ci przeszkadzać, a widzę, że jesteś zajęty. – Cały czas miął w rękach brzeg swojego płaszcza.
 – Nie, nie jestem zajęty. Idę po prostu po wodę do rzeki. Mów, w czym mogę ci pomóc.
 – Ja… – podjął znowu, ale najwyraźniej nie wiedział, jak ma powiedzieć to, o co mu chodzi. – Przyszedłem… – znowu przerwał, patrząc teraz pod swoje nogi. – Mam na imię Filip… – zakończył niepewnie.
 Czekał cierpliwie, współczując mu serdecznie, że taki nieśmiały, i równocześnie myśląc: „Co będzie, gdy go kiedyś wezmą na przesłuchanie. Jak się będą wściekać, żeby coś z niego wydusić”. Aż się uśmiechnął na tę myśl do siebie.
 – Nie śmiej się ze mnie – Filip zaprotestował, spostrzegłszy Jego uśmiech. – Chciałbym zostać Twoim uczniem, ale boję się, że będę Ci tylko kulą u nogi.
 Przygarnął go szerokim gestem i ucałował:
 – Jeżeli tylko chcesz, nie obawiaj się o nic.
 Zrobił przerwę i zapytał go ze śmiechem:
 – A jak ty na to wpadłeś?
 – Ja jestem z Betsaidy. Z miasteczka, skąd pochodzą Szymon i Andrzej.
 – A, jak tak, to już wszystko rozumiem.
 – Dziękuję Ci, dziękuję Ci – Filip powtarzał ze łzami w oczach, a potem, nie patrząc na Niego, zbiegł na dół ku rzece.
 Gdy wracał z wodą do swojej groty, zobaczył znajomą grupę ludzi. Na przodzie szedł Janek z Andrzejem, ale tuż za nim Filip i czwarty człowiek z upartą, zadziorną twarzą, w którym – ku swojemu zaskoczeniu – rozpoznał chłopca spod drzewa figowego: Tak. Niewątpliwie to był on. Nie mógł się powstrzymać z radości, która w Nim wybuchła:
 – Oto prawdziwy Izraelita, w którym nie ma zdrady – oświadczył, wskazując ręką na niego.
 Nieznajomy, zupełnie zaskoczony tymi słowami, przystanął i wpatrując się w Niego intensywnie, zapytał:
 – Skąd mnie znasz?
 – Widziałem cię pod drzewem figowym – odpowiedział mu.
 Zobaczył, jak na te słowa napięta, a nawet agresywna twarz młodego człowieka zelżała. Zadziorność przemieniła się w zdumienie, graniczące z przerażeniem i nagle ten pewny siebie młody człowiek zaczął coś mówić, mamrocąc jakby do siebie, jakby do Niego:
 – Zaprawdę, jesteś Synem Bożym.
 Ale tu nie wytrzymał, oczywiście, Janek:
 – Tak, tak, teraz on mówi, że Ty jesteś Mesjaszem, ale nich by Ci opowiedział, co na początku mówił o Tobie.
 W tym momencie przerwał mu Andrzej:
 – Janek, uspokój się. Nikt cię o to nie prosi.
 – A właśnie że tak, a właśnie że tak. Najpierw Filip przybiegł do Natanaela i zawołał: „Znaleźliśmy Mesjasza, Jezusa z Nazaretu”. A wtedy, powiedz, coś odrzekł, no powiedz, wstydzisz się? To ja powiem. A Natanael oświadczył: „Cóż może być dobrego z Nazaretu?” Tak oświadczył. Słyszałem na własne uszy. I co Ty na to, Jezu?
 Wybuchnął śmiechem. Śmiech Jego okazał się tak zaraźliwy, że za moment wszyscy zaczęli się śmiać i śmiali się, śmiali aż do łez, powtarzając ten zwrot bez końca:
 – Cóż może być dobrego z Nazaretu?
 Gdy tylko znalazł się sam na sam z Natanaelem, opowiedział mu, jak wyglądała historia z tym drzewem figowym.
 – Czy wiesz, kto to był? – spytał swojego nowego przyjaciela.
 – Pojęcia nie mam. Przyszedł do mnie, mówiąc, że ma jakąś osobistą sprawę, wyprowadził mnie na skraj pustyni, no i okazało się, jaka to osobista sprawa. Jedno jest pewne: jesteście śledzeni – zakończył.
– To wiemy od dawna. Teraz mamy kolejny dowód.

 Jeszcze tego samego dnia pod wieczór pojawił się partner nocnej rozmowy z Natanaelem. Poznał go po sylwetce. Szedł z drugim, znacznie młodszym od siebie mężczyzną o lisiej twarzy, z rudym zarostem i rudą czupryną, wygłaskaną, zadbaną, ubranym starannie czy raczej pretensjonalnie. Odczekali przezornie aż pozostał sam. Ciekaw był, z czym przychodzą do Niego.
 – Bądź pozdrowiony, Mistrzu – powiedział ten z siwawym zarostem. – Jak słyszę, szukasz uczniów.
 – Skąd taka wiadomość doszła do ciebie? Nie, naprawdę nie szukam uczniów.
 Ale tamten nie dał się zbić z tropu:
 – Przyprowadzam Ci człowieka, który Ciebie szuka. Judasz mu na imię. Nosi przydomek Iskariota – Nożownik. Bo i przeszłość miał niechlubną. Ale nawrócony dzięki Twojemu prorokowi Janowi i przez niego ochrzczony, pragnie być Twoim uczniem. Może go chcesz jakoś inaczej nazwać? Przyprowadziłem go, bo on nie miał odwagi przystąpić do Ciebie.
 Spojrzał na rudego. Nie, co jak co, ale ten nie wyglądał na takiego, który nie ma odwagi. Zimna twarz z grymasem ironii. W pierwszej chwili chciał odpowiedzieć pośrednikowi, żeby raczej zaprowadził swojego protegowanego do dowódcy wojsk Heroda, to on mu na pewno znajdzie stosowne zajęcie w służbie szpiegowskiej, ze specjalnością: skrytobójca, ale pomyślał, że Judasz już jest na tej czy podobnej służbie, i zaśmiał się wewnętrznie z tego odkrycia. Jeszcze raz spojrzał na niego. Tak. Ten już jest skończony. Poznał wszystko, co może człowiek poznać, z morderstwem włącznie. Taki się popularnie nazywa człowiekiem bez skrupułów. Zadał sobie natychmiast pytanie: Na czyich on jest usługach? Trzeba się go pozbyć jak najprędzej. Napłynęła równocześnie refleksja: „Jeśli go nie przyjmę, nic ani nikt go nie uratuje. A w naszym środowisku może się rozpręży, odtaje i dojdą do niego słowa Boże. Może się zaprzyjaźni z nami. Otoczę go szczególną serdecznością. W końcu uczniowie nie mają być hufcem anielskim, ale ludźmi normalnymi. Przecież nie przyszedłem po to, aby zgromadzić i zakładać towarzystwo wzajemnej adoracji”. Odpowiedział mu:
 – Jeśli chcesz iść ze mną, to dobrze, tylko z góry cię ostrzegam, że u nas będzie głodno, chłodno, niewygodnie.
 Zobaczył błysk pogardy w oczach Judasza i usłyszał:
 – Pieniędzy nigdy mi w życiu nie brakowało. Możecie na mnie liczyć. Dołożę wam, gdy będziecie głodować.
 – Szy git – powiedział starzec. – No, to jesteś Jego.
 Na te słowa znowu się uśmiechnął do siebie. Nie wiadomo, do kogo to było powiedziane. „Czy to Judasz jest mój, czy ja jestem Judasza?” Stary nagle się zmył. Nie wiedział, co było tego przyczyną. Ale niebawem znalazł odpowiedź na to pytanie: nadchodzili Jego nowi przyjaciele. Zwrócił się do nich z uśmiechem:
 – Macie kolegę.
 Przyglądali się podejrzliwie przybyszowi.
 – Skąd ty jesteś? – spytał Andrzej.
 – A ty skąd jesteś? – odwarknął nieprzyjaźnie Judasz.
 – Ja jestem z Betsaidy, tak jak i mój brat, Szymon, jak również i Filip, a ty skąd?
 – Ja ze świata.
 Na tym się prezentacja skończyła. Atmosfera została zwarzona. Wesołe rozmowy, z którymi oni zbliżali się, ucichły.
 „No, niech sobie usiłują radzić. Zobaczymy, jak się to rozwinie. Zobaczymy, kto komu ulegnie”.
 Od pierwszej chwili zetknięcia się Judasza z resztą stało się jasne, że ten zechce objąć stanowisko kierownicze w grupie, że zechce w niej rządzić. Było to tym łatwiejsze, że dotąd nie wyłonił się żaden kandydat. Szymon – którego On sam wskazał na kierownika i nazwał go Skałą – nie przyjął tej propozycji, trzymał się wciąż z boku i nie wiadomo, czy w ogóle miał zamiar pozostać z nimi. „No, zobaczymy, jak się to dalej potoczy” – powiedział do siebie.

 Wieczorem miał jeszcze jedną wizytę: przyszedł niespodziewanie Tomasz. Nie przypuszczał, że go jeszcze zobaczy.
 – Gdzie byłem? Byłem w tym czasie w Jerozolimie. Załatwiłem, co miałem załatwić i chciałem już wracać do Galilei, ale znowu tu wstąpiłem. Myślałem, że może Cię spotkam. No i szczęśliwie trafiłem, bo usłyszałem, jak Jan oświadczył, że Ty jesteś Mesjaszem. Co Ci mam powiedzieć? Ja Ci powiem, że to mnie nie zaskoczyło. Zresztą, pamiętasz, mówiłem Ci o tym.
 Patrzył z radością na jego serdeczną, mądrą twarz. Słuchał jego głosu i cieszył się, że będzie miał wśród swoich uczniów i tego mądrego, spokojnego człowieka.
 A on wciąż dalej mówił:
 – Ja mam jedną prośbę. Może ona głupia – Ty rozsądzisz. Domyślam się, że potrzebujesz młodych ludzi. Ale czy wśród młodych nie może być jeden stary? Ja myślę, że może. A jak Ty myślisz?
 – Ja myślę tak samo jak ty. Bardzo się cieszę, że będziemy razem.
 Gdy tak z nim rozmawiał, zobaczył młodego człowieka czekającego na możliwość porozmawiania z Nim. Gdzieś go spotkał, tylko nie pamiętał, gdzie. Przeprosił Tomasza i zwrócił się do Niego:
 – Masz jakąś sprawę do mnie?
 – Nie pamiętasz mnie? – spytał ten zdziwiony.
 – Nie przypominam sobie.
 – Ciebie, poranionego, przywiózł do naszego obozu pasterskiego Samarytanin.
 – Ach, tak! Już wiem. Ty jesteś Tadeusz, a raczej Juda-Tadeusz. Bardzo mi miło, że cię widzę. Z czym przychodzisz do mnie?
 – Od razu wiedziałem, że to Ty jesteś tym narodzonym w stajni betlejemskiej, przed trzydziestu laty, Mesjaszem. Prosiłem naszego przywódcę, żeby mi pozwolił iść z Tobą, ale nie pozwolił. To uciekłem.
 – A rodziców spytałeś o zezwolenie?
 – Nie mam rodziców. Jestem sierotą.
 – Dobrze. Ale jak ci się u mnie nie będzie podobało, to wrócisz do pasterzy.