Chrzest Jezusa (2)
Już od paru godzin prowadził pod rękę Tomasza – swojego nowego znajomego. Na początku ten wyraźnie wzbraniał się i opierał przed Jego pomocą. Potem w końcu przystał, gdy przekonał się, że sam o własnych siłach nie będzie w stanie pokonać pustyni judzkiej.
Wszyscy ich już dawno wyprzedzili, zdążyli już na pewno dojść do celu podróży przed największym skwarem, tylko oni dwaj wlekli się jak potępieńcy. Tomasz w końcu wisiał na Jego ramieniu i godził się na wszelaką pomoc, łącznie z wodą, którą mu podawał z własnego bukłaka, bo tamten był od dawna już opróżniony. Wreszcie i ta woda się skończyła. Przestali rozmawiać. Wysoko stojące słońce prażyło niemiłosiernie na tej czerwonobrunatnej patelni kamiennej pustyni, straszącej w nocy jaskiniami, teraz nieznośnej z powodu żaru, jaki szedł od rozgrzanych skał. Czuł, jak bez przerwy pot spływa Mu z twarzy na szyję, płynie Mu po piersiach, po plecach, po ramionach, po Jego nabrzmiałych dłoniach. Aż się dziwił, skąd się on bierze, gdy sam jest wyschnięty na wiór. Spieczone usta, drewniany język, spalone wargi, oślepione, piekące oczy i dokuczliwe muchy, pchające się nawet do ust, wchodzące na powieki dopełniały miary umęczenia. Szli, bo nie było innego rozwiązania, bo nie było gdzie przysiąść, bo wydawało się, że każdego, kto usiądzie, słońce spali na węgiel.
Aż wreszcie zobaczył wierzchołek drzewa. Wpatrywał się w niego uporczywie, bojąc się, że Mu zniknie.
– Jordan – potrząsnął swoim towarzyszem.
Ale ten już nie reagował. Mruknął tylko coś obojętnie. A on uporczywie wpatrywał się w zieloną plamę. Teraz z każdym krokiem korona drzewa wyłaniała się coraz bardziej. Aż wnet przed jego oczami rozciągnął się pas zieleni. Jordan, życiodajna rzeka. Już nie czuł zmęczenia ani upału. Szedł jakby niesiony na skrzydłach. I za chwilę wchodził wraz ze swoim towarzyszem podróży w ciemną gęstwinę drzew i krzaków. Na początku prawie nic nie widział. Z trudem odszukiwał ścieżkę pod nogami, wpadał na pnie drzew, krzaki rwały Jego suknię. – „Aż nie do wiary, skąd tyle tu cienia, wilgoci i chłodu”. Spieszyli się. Byle jak najprędzej. Krok za krokiem w dół, ku rzece. Wreszcie dobrnęli do brzegu. Poczuł mokry piasek pod stopami i wszedł razem z towarzyszem do wody, która leniwym nurtem płynęła pod baldachimem rozpostartych nad nią gałęzi. Woda! Bądź pozdrowiona, wodo! Chłodna, ogarniająca, przenikająca prawie na wylot. Bądź pozdrowiona, wodo. Czysta, zmywająca kurz i pot, niosąca życie. Coraz głębiej i głębiej. Aby wreszcie rzucić się w nią z głową i tak trwać, jak długo tylko można wstrzymać oddech. O swojego towarzysza już nie musiał się martwić. Ten od chwili pluskał się jak dziecko, pokrzykując, podśpiewując, śmiejąc się i bawiąc. Potem jeszcze leżeli na brzegu, wydychając swoje zmęczenie. Dopiero wtedy poszli brzegiem, w gęstym, chłodnym tunelu listowia, w stronę, w którą wiodły ścieżki.
Szli w morzu ciemnej zieleni i ciszy. Nie, nie całkiem ciszy. Ktoś gdzieś daleko mówił. Jeszcze nie rozróżniał słów. Jeszcze nie wiedział, w czym rzecz. Jeszcze za bardzo tłukło Mu się serce z upału i zmęczenia, z chłodu rzeki i pływania, za bardzo szumiała krew w uszach. Zaczęli natrafiać na ludzi. Wzrok przyzwyczaił się już do głębokiego cienia. Odnajdywał więc przejścia, wymijał siedzących, stojących. Ze zdumieniem odkrywał, ilu jest tu ludzi. Było ich coraz więcej – odpoczywających, porozkładanych obozem, posilających się. Ale wszystko to działo się w jakimś ściszeniu, w półgłosie. Szedł w gęstniejącą rzeszę ludzką. Aż doszedł do tych, którzy słuchali. Nie spodziewał się, że jest ich aż tylu. Choć to nie był zwarty, zbity tłum. Ludzie stali, siedzieli, byli tacy, którzy szli, jak On, do przodu, ale byli i tacy, którzy powracali, jakby już nasycili się słowem. Ono tu wciąż było obecne, najważniejsze w tej zielonej krainie życia. Napotykał tutaj dorosłych i dzieci, kobiety i mężczyzn, ludzi z Galilei, choć przeważali Judejczycy. Widział celników, kupców, bogatych i biednych. Ku swemu zdumieniu napotykał żołnierzy. Byli tu po prostu wszyscy. Przekrój całego społeczeństwa Izraela. Aż doszedł do źródła głosu. Wszedł na garb terenu i stamtąd zobaczył Jana. Stał w dość dużej odległości od Niego, w połowie brzegu ostro schodzącego ku rzece i mówił. Ubrany jak zawsze, w przewiązce z wielbłądziej wełny, spalony od słońca, w tej zielonej poświacie wydawał się jeszcze bardziej czarny. Słyszał go znakomicie.
– A któż to są saduceusze? To najlepsi przyjaciele Rzymian. Ci na nich zawsze mogą liczyć. Bo doniosą, poinformują na czas, zdradzą. A więc są tacy synowie Izraela, którzy służą poganom??? Cicho sza, tego nikomu nie mówcie, bo mi wstyd – przyłożył palec do warg. – Na własnych braci? Których potem posyła się do więzień, nawet na krzyż? I oddajemy im pokłony. I słusznie. Bo gdzież tych saduceuszów możemy spotkać. Wśród kupców? Owszem. Wśród magnatów? Owszem. Gdzie jeszcze? Ja wam tego nie chcę powiedzieć, bo mi serce pęka. Ja wam tego nie chcę powiedzieć, żeby was nie obrazić, żeby wam w twarz nie napluć. Czy ja zwariowałem? Czy to jest możliwe? Co ja mówię? Prawdę mówię: Ich można spotkać w świątyni Pana. Dawniej, gdy stanął tam posąg Baala, wtedy przychodzili wielcy prorocy prawie prosto z nieba, wyciągali rękę, piorun spadał i rozsypywał się w proch bezbożny wizerunek. A teraz w świątyni Bożej nie stoi bezbożny posąg, ale w świątyni służbę Bożą sprawują saduceusze. I wszystko jest tak, jakby się nic nie stało? I ludzie chodzą po ulicach, i ciągną karawany, i kwitnie handel, Kupcy wołają na placach: „Handeles, handeles!” i zza kramów wołają do ciebie: „Mam piękną pszenicę na zasiew; przyjdź do mnie i kup, popatrz, jakie figi, winogrona!”. Ludzie jedzą w domach szabasowe posiłki. Czy to może ja zwariowałem? Może zwariowałem, a może mnie Duch Boży do was przysłał, to wy sami rozsądźcie. Bo ja nie mogę jeść spokojnie, ja nie mogę spać spokojnie, ja nie mogę żyć, dlatego ja przyszedłem do was, żeby się z wami podzielić moim niepokojem, żeby was spytać. Może ja nie mam racji. Może niepotrzebnie w nocy przewracam się z boku na bok, może niepotrzebnie z żalu płaczę nad naszym nieszczęśliwym narodem.
Rozglądał się po ludziach słuchających tego kazania. Patrzył po ich twarzach skupionych, odbierających dosłownie wszystko. Dawno nie widział, a może nawet nigdy nie widział ludzi tak słuchających. A Jan wciąż mówił:
– Przecież oni tak pięknie śpiewają wszystkie święte psalmy naszego ojca i króla świętego, Dawida. Oni wszystkie znają je na pamięć i mogą recytować i we dnie, i w nocy – gdybyś ich zbudził – o każdej porze. Oni tak pięknie ubrani są w święte szaty, mają wysokie kołpaki na głowach – i tu pokazywał nad głową, jak wyglądają te kołpaki – i na nich wypisane wszystkie przykazania Boskie, chodzą z kadzidłem i okadzają lud wierny, i święte ofiary. A raz w roku – słuchajcie, słuchajcie – oni raz w roku wchodzą do Świętego Świętych. Tam, jak wierzymy, w sposób szczególny mieszka chwała Boża. Oni tam wchodzą – podniósł głos. – Nie, niech nie wchodzą! Nie wolno! Tego im nie wolno! Ja im zakazuję. To gorzej niżby tam wprowadzili posąg Baala! To gorzej niżby tam postawili złotego cielca, którego rozbił Mojżesz! To większa obraza Boska, to większa bezczelność i bezwstyd!
Nie spodziewał się, że Jan potrafi tak przemawiać. Przecież znał go. Od dziecka. I cenił go za jego mądrość, ale i za spokój, opanowanie. Lecz nigdy sobie nie wyobrażał, że on potrafi być mówcą. Gdzie on się tego nauczył? Tej ekspresji. Gdzie nabył umiejętności operowania głosem, gestem. Ale przede wszystkim logicznej budowy kazania.
– Wy mi powiecie: Jak im zakazać, przecież oni są z pokolenia Lewiego. A ja odpowiadam: Niech nie wchodzą. Niech tam wejdzie tylko taki, który naprawdę wierzy w Boga, który żyje Bogiem, który żyje w prawdzie, miłosierdziu, pokorze. Czy ja grożę, że Bóg skarze takiego bezbożnego kapłana, który sprawuje służbę w świątyni niegodnie? Nie, ja nie grożę. Czy wobec tego wy powinniście wyciągnąć zbrojną rękę i wymordować wiarołomnych kapłanów i przekląć ich pamięć na wieki? Żeby się polała krew po schodach, żeby oczyściła zbezczeszczony przybytek Pański? Nie. Bo stalibyście się im podobni, łamiąc Boże przykazanie miłości. Czy wobec tego nawołuję was, byście nie chodzili do świątyni Pana, byście się nie modlili z kapłanami wiarołomnymi? Ja tego nie mówię. Wprost przeciwnie. Idźcie do świątyni, tym gorliwiej się tam módlcie za siebie, za przewrotne sługi Boże, za cały nasz naród! Wołajcie do Pana o nawrócenie siebie, ich i całego narodu.
„ Jak długo Jan potrafi ludzi utrzymać w takim napięciu? Kazanie trwa już tyle czasu” – pytał sam siebie. Nagle ten przerwał. Czyżby to był już koniec, taki dość nieoczekiwany? Ale nie. Nim słuchacze zdążyli się odprężyć, zaczął mówić w zupełnie innym tonie, jakby opowiadał dowcip:
– Mówią, że saduceusze nie wierzą w ciała zmartwychwstanie. Czy wy się temu dziwicie? Ja wam powiem, że ja się temu całkiem nie dziwię. Oni wolą nie zmartwychwstać. Na ich miejscu wolałbym też nie zmartwychwstać. Czy ja mam jeszcze tu coś do dodania? Nie. Ja już nic nie mam do dodania.
Jan zamilkł, bo wśród ludzi wybuchnął śmiech. Śmiali się, zataczali się ze śmiechu. Bili się dłońmi po udach, brali się pod boki, klepali się wzajemnie po plecach i śmiali się. Korzystając z tej przerwy, jaką Jan musiał zrobić, znowu posunął się nieco w jego kierunku, dopóki Jan nie zaczął mówić. A on nie mówił. On grzmiał – jak ogromny wodospad lecący z góry i rozbijający się o kamienie. Gromił. Zwalał ludziom skały oskarżeń na głowy. Obrażał, prowokował, kpił. Atakował nie tych, których nie ma, których to nie obchodzi, którym na tym nie zależy, ale atakował tych, którzy do niegho przyszli, wymyślał im od najgorszych ostrymi słowami.
Słuchał tego i wciąż sobie powtarzał, że nie spodziewał się, że nie znał takiego Jana, nie przypuszczał, że na to go stać. Tylko jak ludzie potrafią znosić takie wymyślanie, jak długo tak można.
– Plemię żmijowe, kto wam powiedział, że zdołacie uniknąć zbliżającego się gniewu!
Teraz dopiero, gdy stał już stosunkowo blisko, spostrzegł, że jego ramię jest wyciągnięte ku grupie kapłanów i lewitów. Ach, to przeciwko nim sypią się te gromy:
– Wydajcie więc owoc godny nawrócenia!
I znowu kolejny okrzyk groźby:
– A nie myślcie, że możecie mówić: Abrahama mamy za ojca, bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowe!
No, to jest najgroźniejsze. Wszystkie poprzednie wymyślania są niczym w porównaniu z tym stwierdzeniem. Tu go mogą zaatakować. Uśmiechnął się do siebie: „Co na to powiedzą moi rozmówcy przy ognisku, gdy to teraz słyszą. Przecież to właśnie ten temat, na który się tak oburzyli: kto należy do narodu wybranego. Ależ Jan ma odwagę”. A ten groził im dalej:
– Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona. Każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone.
To już chyba przekroczyło możliwości przybyłych. Przerwali milczenie. Zaczęli wykrzykiwać jakieś słowa protestu. W tym zamieszaniu, które powstało, nawet nie był w stanie zrozumieć, co mówią. Widział tylko ich twarze pełne wściekłości, wyrzucane w górę pięści. Zaczęli gwałtownie przepychać się w kierunku miejsca, gdzie stał Jan. Podeszli całkiem blisko i wtedy z tego wulkanu, który tak nagle wybuchnął lawiną przekleństw i złorzeczeń, któryś wykrzyknął pytanie:
– Kto ty jesteś?! Jakim prawem nas nauczasz? Kto ci pozwolił, by nas napominać?! Ty jesteś Mesjaszem?!
Patrzył na tę scenę z najwyższym napięciem. Jan przestał mówić i przysłuchiwał się temu wybuchowi ze spokojem, tak jakby był do tego przyzwyczajony, jakby się nie pierwszy raz z tym spotkał, czy może jeszcze inaczej: jakby nie miał nic do stracenia, jakby się nie bał, że coś mu zabiorą, albo jak człowiek niezagrożony, który wykonuje polecenie otrzymane od kogoś najwyższego. Z niewinnym uśmiechem rozłożył ręce jak dziecko i powiedział:
– Nie jestem Mesjaszem.
Zgiełk, który wybuchł w grupie stojącej przed Janem, przekraczał swym nasileniem poprzedni. Wrzask zwycięstwa. Jakby mu wydarli broń czy jakby go przyłapali na kłamstwie, na oszustwie, czy jakby go zmusili do przyznania się, do wyznania prawdy. Aż ktoś spośród nich – widać najważniejszy, najstarszy godnością – machnął ręką na swoich towarzyszy i wykrzyknął:
– Cicho, sza! – Odczekał, aż się uciszyło zupełnie. Widać przystępował do zasadniczego ataku: wysunął się do przodu, stanął naprzeciw Jana twarzą w twarz i żeby wszyscy słyszeli, postawił mu pytanie głośno, prawie krzycząc: – Słyszeliście wszyscy: on sam powiedział „nie jestem Mesjaszem”! Cóż zatem? Czy jesteś Eliaszem?!
Patrzył i słuchał, co teraz się stanie. Pytanie słyszeli wszyscy, którzy tylko chcieli słyszeć. I czekali na odpowiedź jak na grom z nieba. Może sami sobie nawet nie zdawali z tego sprawy, jak bardzo wyrażali oczekiwania całego Izraela. Eliasz! Jedna z najbardziej ukochanych postaci. Prorok zabrany przez Boga do nieba na wozie ognistym – który przyobiecał, że powróci. A wtedy – wierzyli – wszystko stanie się możliwe. Nawet odbudowanie prawdziwego państwa. Jeżeli Jan powie: Jestem – uwierzą mu, chyba wraz z pytającymi. Ale on, jakby nie czując, że teraz rozstrzygają się losy jego życia i jego działania, patrząc z uśmiechem na pytających go, po raz drugi rozłożył ręce i odrzekł:
– Nie jestem Eliaszem.
Pytający zaryzykował po raz trzeci, ale już nie z tą pewnością siebie, co poprzednio. Ściszył głos prawie do szeptu, niepewny, a może nawet przypuszczając, że tym razem przegra, że na tym pytaniu się potknie, jakby z obawą, że tym razem sam dla siebie przygotował pułapkę. Jakby żałował, że tak się rozpędził, a teraz nie mógł się zatrzymać i musiał brnąć dalej. Jakby wolał, żeby nikt nie dosłyszał jego klęski:
– Czy ty jesteś prorokiem?
Iluż takich było w ostatnich czasach, którzy siebie obwoływali prorokami. Jak bardzo ta godność była nadużywana przez rozmaitych fanatyków, niespełna rozumu albo wręcz zbrodniarzy.
I znowu ten sam uśmiech i tak samo rozłożone ręce, jakby niefrasobliwego dziecka:
– Nie jestem prorokiem.
Pytający odwrócił się w stronę swoich towarzyszy z triumfem w spojrzeniu, sprawdzając, czy do wszystkich dotarło pytanie i odpowiedź. I powtórzył jeszcze raz pytanie, tym razem z całą pewnością siebie, wykrzykując je na głos. Zamiar jego był ponad wszelką wątpliwość oczywisty: Niech wszyscy usłyszą, niech się dowiedzą, że jest samozwańcem, nieuprawnionym do głoszenia prawdy Bożej. Niech wracają do swoich domów i opowiadają, że spotkali pyszałka, który się podszywał pod miano męża Bożego, który wymyślał kapłanom Bożym i doktorom.
– Czy ty jesteś prorokiem?!
I tym razem Jan odpowiedział z tą samą prostotą:
– Nie jestem prorokiem.
Teraz już pewny swego, jakby wbijając nóż w szyję pokonanego zwierzęcia, zapytał z nonszalancją:
– Kim jesteś, abyśmy dali odpowiedź tym, którzy nas wysłali. Co mówisz o sobie?
– Co ja mówię o sobie? – Jan powtórzy jakby ze zdziwieniem.
– Tak, co ty mówisz o sobie – powtórzył uroczyście pytający.
Wtedy Jan jakby dopiero spostrzegł, że tego ich dialogu słuchają z zapartym tchem tłumy. Odpowiadając kapłanom, a równocześnie zwracając się do swoich wiernych słuchaczy, zaczął mówić z wolna, w miarę upływu czasu nasilając głos:
– Jam głos wołającego na pustyni.
Drogę dla Pana przygotujcie na pustkowiu.
Gościniec naszemu Bogu.
Od pierwszych słów rozpoznał ten tekst. Natychmiast. Zresztą nie tylko On. Wszyscy tu zgromadzeni. To był tekst Izajasza – tekst mesjański. Jeden z tych najczęściej czytanych, w którym wszyscy pokładali nadzieję, tekst zapowiadający niechybne przyjście Mesjasza:
– Niech się podniosą wszystkie doliny
– a wszystkie góry i wzgórza obniżą.
równią niechaj się staną urwiska
a strome zbocza niziną gładką.
Prawie wszyscy tu obecni znali to na pamięć i zaczęli za Janem powtarzać, najpierw szeptem, potem coraz głośniej:
– Wtedy się chwała Pańska objawi
razem ją wszelkie ciało zobaczy,
bo usta Pańskie to powiedziały.
Głos się odzywa: wołaj.
Już szedł pod niebiosy ukochany tekst wierszowany opadającymi i wznoszącymi się kadencjami, z delikatnie wybijanym akcentem. Ten chór nie przekrzykiwał Jana – on tu był najważniejszy – ale towarzyszył mu wiernie, potwierdzając jego posłannictwo, jego obecność, rolę, którą tu wypełniał.
– I rzekłem: co mam wołać?
Wszelkie ciało to jakby trawa
a cały wdzięk jego jest niby kwiat polny.
Trawa usycha, więdnie kwiat,
lecz słowo Boga naszego trwa na wieki.
Wstąpże na wysoką górę,
zwiastunko dobrej nowiny i Syjonie.
Podnieś mocno twój głos…
Wsłuchiwał się w ten chór. Śpiewali z coraz to większym zrozumieniem, z narastającą radością, z wdzięcznością składaną Bogu za Jana i za Mesjasza, którego on zapowiada, na którego przyjście chce ich przygotować:
– Zwiastunko dobrej nowiny w Jeruzalem!
Podnieś głos, nie bój się!
Powiedz miastom judzkim:
Oto wasz Bóg.
Oto Pan Bóg przychodzi z mocą
i ramię Jego dzierży władzę.
Oto Jego nagroda z Nim idzie
i przed Nim Jego zapłata.
Obserwował, co będzie dalej z grupą kapłanów i lewitów. Wciąż jeszcze stali. Ale najwyraźniej czuli się nieswojo. Chyba najchętniej zapadliby się w ziemię. Wiedzieli, że są przegrani i nic tu po nich. Może nawet bali się tłumów, bo niektórzy trwożliwie rozglądali się na boki. Ale to była zbyteczna obawa. Rzesza ludzi przepełniona radością Bożą już na nich nie zwracała uwagi, zapomniała o nich, a może nawet myślała o nich ciepło, za to, że sprowokowali ich ukochanego Jana do takich wyznań.
– Podobnie jak pasterz, pasie On swą trzodę.
Gromadzi ją swoim ramieniem,
jagnięta nosi na swej piersi,
owce karmiące prowadzi łagodnie.
Jan urwał. Skończył. Zapadła znowu cisza w tym ludzkim morzu. Jan spojrzał na stojącego przed nim człowieka. Jakby sobie go przypomniał i teraz czekał na kolejne pytanie. Ale pytań już nie było i nie mogło być. Bo o cóż jeszcze można było pytać? Wszystko było już jasne. Tylko teraz gość najwyraźniej chciał ratować swoją twarz, bo wypalił z pytaniem ni w pięć, ni w dziesięć:
– Czemu zatem chrzcisz, skoro nie jesteś ani Mesjaszem, ani Eliaszem, ani prorokiem?
Jan na pewno mógł to pytanie zlekceważyć i już nie odpowiadać na nie, bo przecież przekonał się o ich złej woli, tymczasem on je podjął i zaczął tłumaczyć:
– Ja chrzczę wodą. Ale pośród was stoi ten, którego nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku dla oczyszczenia swego omłotu: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym.
W miarę jak mówił, znowu głos podnosił i to już nie była odpowiedź skierowana do jego rozmówców, lecz do tłumów wpatrzonych w niego i przysłuchujących się pilnie tej rozmowie. Tę okazję wykorzystała grupa nagabujących go. Nie czekając końca, wycofała się pospiesznie.
I tak został u Jana. Wciąż nie zdradzając swojej obecności, wmieszany w tłum pielgrzymów, odprawiał wraz z nimi swoje wielkie rekolekcje. Równocześnie przyglądał się działalności Jana. Jan nie był sam. Zauważył, że kręcą się obok mężczyźni – najwyraźniej ci, którzy przystali do niego i pomagali mu czy to chwilowo, czy może jako jego uczniowie. W rozmaitym wieku. Był nawet wśród nich chłopiec najwyżej piętnastoletni, a może nawet młodszy, być może dwunastoletni, też noszący imię Jan – z tym, że dla odróżnienia wołali na niego Janek. Zauważył również, że obowiązywała wśród nich jakaś hierarchia – czy to uwarunkowana wiekiem, gorliwością, czy zaufaniem mistrza Jana. Do takich najważniejszych należał Andrzej.
Dzień za dniem był szczelnie wypełniony od świtu do nocy wspólnymi modlitwami, śpiewami, w których brał udział również Jan, gdy tylko nie był zajęty chociażby rozmowami indywidualnymi. W każdym dniu miały miejsce czytania Pisma Świętego. Oczywiście i kazania Jana. Działo się to wszystko prawie dokładnie tak, jak to uzgadniali i omawiali w czasie swoich spotkań poprzez ostatnie lata. w logicznym rytmie trwającym kilka dni, na końcu którego Jan miał dokonywać obrzędu chrztu.
Modlił się. Modlił się wspólnie z tłumami i modlił się samotnie. Wynalazł sobie w pewnej odległości, już na skraju pustyni, spokojne miejsce i tam przebywał nocami i w ciągu dnia, gdy odchodził od wspólnych nabożeństw.
Aż przyszedł dzień chrztu. Jan, kończąc swoje kazanie, zszedł ze wzniesienia, ze stoku, na którym przemawiał, w dół, na brzeg rzeki, wszedł do niej i stąd zaczął wołać do słuchających go tłumów:
– Odwracasz się od wszelakiego zła przez ciebie dokonanego? Chcesz żyć zgodnie z Prawem, które Bóg nam objawił? Chcesz Mu wiernie służyć? Jesteś gotów przyjąć Jego Syna, Mesjasza do nas wysłanego? To przyjdź do mnie, do tej świętej rzeki Izraela, którą, jak cały ten kraj, dał nam Bóg. Niech jej święte nurty oczyszczą nas, uświęcą nas. Niech się w nas odnowi Przymierze, jakie Bóg zawarł z całym Izraelem. A staniemy się godnymi synami Jakuba. A dopełnimy swoim życiem tego Przymierza, które zawarł z nami Wszechmocny.
Jan stał wciąż w wodzie jak na scenie amfiteatru i wołał, kierując głos to w lewo, to w prawo, pragnąc ogarnąć wszystkich zgromadzonych na opadających ku rzece brzegach. Zamilkł, zaczerpnął pełna dłonią wody z rzeki i polał sobie nią głowę.
Pierwsze były przy nim dzieci, wietrząc w tym obrzędzie nową zabawę. Wbiegały z rozpędem w rzekę, a potem już tuliły się do niego, podnosząc z ufnością łebki, które on, uśmiechając się, polewał. Za dziećmi szli dorośli. Dopiero teraz zobaczył, ilu ich jest. Uczniowie Jana zaintonowali pieśń-hymn:
– Chwalcie, o dziatki, najwyższego Pana,
Niech Mu jednemu cześć będzie śpiewana,
Niech imię Pańskie przebłogosławione
Po wszystkie wieki będzie pochwalone.
Ludzie wylegli na sam brzeg i cierpliwie czekali na swoją kolej, wciąż śpiewając. Dołączył do nich i ruszył powoli w dół, w stronę rzeki. Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.
– Czy ja mogę Ci coś powiedzieć? To nie dla takich jak Ty ten chrzest.
Poznał głos. To był Tomasz, z którym odbył ostatni odcinek drogi do Jana.
– Dla kogo ten chrzest? Dla takich grzeszników jak ja. Tyś człowiek Boży.
Odpowiedział mu nie całkiem na temat, ale w związku z tym, o czym aktualnie myślał:
– Każdy nosi w sobie wielkość swojego narodu, jak i grzechu swojego narodu, nawet gdyby prowadził święte życie. Każdy jest odpowiedzialny za jego dzieje, za jego los, choćby wykonywał najzwyczajniejszą funkcję, najprostsze czynności. Trzeba Bogu dziękować za wszystko, czym obdarzył nasz naród. Trzeba Boga przepraszać za wszystko, czym Go nasz naród obraził.
– O, jakiś Ty mądry. Mądry ponad miarę. Żal mi tylko, że nie spotkałem Ciebie wcześniej. Inaczej potoczyłoby się moje życie. Nie chciałbym Cię stracić.
Ludzie wciąż śpiewali. Teraz to było: „Alleluja, nasz Bóg jest naszym Panem”. Powtarzano ten werset dziesiątki razy. Raz śpiew narastał, potężniał nutą triumfu, dumy, zachwytu, raz przycichał, jakby zaskoczony tym stwierdzeniem, niegodny takiego zaszczytu, pokorny, nieśmiały.
– Co myślę? Myślę, że jeżeli Cię Bóg obdarzył taką mądrością, to nie na to, byś ją chował dla siebie, ale abyś ją przekazywał innym i w ten sposób służył swojemu narodowi.
Popatrzył na Tomasza:
– Dobrze mówisz. Tak to jest. Bóg daje, obdarza nas darami nie tylko dla nas samych, ale na służbę dla drugich.
Powoli, krok za krokiem posuwali się w dół, od czasu do czasu przystając. Wpatrzeni w Jana, który chrzcił. Chwilami znikał im z oczu, zakrywały go gałęzie, pnie drzew. Aż znaleźli się tuż nad rzeką. Zobaczył, że to nie tylko sam Jan chrzci. Robili to również jego uczniowie, którzy stali w wodzie w pewnych odstępach od siebie i chrzcili tak jak Jan. „No i słusznie – pomyślał. – Trwałoby to bez końca”. Widział go coraz wyraźniej: jego skupioną, zszarzałą od zmęczenia twarz, jego serdeczne ruchy: pochylanie się, aby zaczerpnąć dłonią wody i potem polewanie wodą głów. Ale ta sama powtarzana czynność nie była taka sama. Do każdego coś powiedział, jakoś inaczej uśmiechnął się, pogłaskał, przytulił, poklepał po ramieniu, pocałował w czoło.
Był już na wyciągnięcie ręki. Podszedł jako kolejny. I wtedy Go Jan zobaczył. Zamarł. Najwyraźniej nie spodziewał się, że On przyjdzie prosić o chrzest. Patrzył na Jana z całym ciepłem i serdecznością, na jego zmieszaną twarz, na jego zakłopotanie, na bezradnie opadłe ręce, jak chce coś powiedzieć, ale nie bardzo wie, co. Odczekał cierpliwie aż usłyszał nieśmiałe słowa:
– Ta ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie?
Nie, nie chciał mu nic tłumaczyć, bo ani chwila sposobna, ani czas na to – jeszcze przecież tylu ludzi czeka na chrzest. Ale z całą delikatnością powiedział do niego:
– Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe.
Zobaczył, że zmieszanie na jego twarzy słabnie, opór, który w nim trwał, ustępuje. Na to miejsce powraca dawna hieratyczność, skupienie, koncentracja. W pewnej chwili Jan wolnym ruchem zaczął dźwigać ramiona w górę, wzniósł w niebo oczy i głosem pełnym przejęcia zaczął wołać jak wieszcz, jak prorok:
– Niech Duch Boży zstąpi na Ciebie, żebyś godnie przepowiadał Słowo Boże i żebyś Ty sam przez Twoje godne życie ukazał, że jesteś Słowem Bożym.
Zamilkł, ale ramion nie spuszczał. Trwał tak w tym mistycznym uniesieniu, z oczami utkwionymi w górę, z twarzą coraz bardziej rozjaśniającą się w zachwycie, jak zaklęty. Chwila ta przeciągała się. Aż wreszcie, jakby powracając z innego świata, zaczął powoli opuszczać ręce.
Potem pochylił się, zaczerpnął dłonią wodę, wolnym ruchem podniósł ją i wylał na Jego głowę. I już spletli się w serdecznym uścisku. Trwali tak przez chwilę, aż usłyszał wyrywający się z piersi Jana szloch i słowa:
– Widziałem niebo otwarte i Ducha Świętego zstępującego na Ciebie. I słyszałem głos mówiący: Oto Syn mój umiłowany, w Nim mam upodobanie.
Uścisnął Jana i wyszedł wolno, jak odrętwiały, z wody. Wspiął się na brzeg. Przeszedł przez zgromadzony tłum, nie widząc nic ani nie słysząc.