Kuszenie Jezusa
Odnalazł miejsce swojego noclegu, mechanicznie wrzucił na plecy worek z jedzeniem i bukłak z wodą i wszedł w pustynię. Czuł się jakby uderzony piorunem. Przestał dla Niego istnieć czas i przestrzeń, przestała dla Niego istnieć rzeczywistość otaczającego świata. Szedł, choć nie bardzo wiedząc dokąd, byle naprzód, byle od ludzi. Zaczął się wspinać po kamienistym zboczu pokrytym drobnym piargiem. Skały łamały się pod stopą, odrywały się w płaty, kruszyły i można było nieoczekiwanie zsunąć się albo spaść w dół. W partiach bardziej stromych pomagał sobie ręką. Czasem brakowało Mu drugiej, zajętej trzymaniem worka, który teraz często ściągał Go niebezpiecznie w dół. Pot lał Mu się po twarzy, spływał po grzbiecie. Zachodzące słońce przywarte do płaszczyzny zbocza przylgnęło i do Niego i grzało niemiłosiernie. Wiatr zanikł, od rozpalonych skał promieniował żar. Parł do przodu, nie zważając na zmęczenie, byle dalej w pustkę, byle głębiej w samotność, w ciszę. Wreszcie osiągnął płaskowyż. Nie była to gładka droga, ale tu przynajmniej wiał lekki wiatr. Szedł tak dość długo, nie widząc mijanych dolinek, jarów, wzniesień. Szedłby tak chyba aż do całkowitego wyczerpania, gdyby Go nie zaskoczyła noc. Jeszcze na krótko przed zapadnięciem ciemności, kierowany instynktownym odruchem, natrafił na jakąś jaskinię. Położył się w niszy skalnej i zasnął.
Zbudziło Go zimno. Był wczesny ranek. Rozglądał się ze zdziwieniem po wnętrzu jaskini, jak przybysz z innego świata. Powoli przypominał sobie przebieg poprzedniego dnia. Z największym szacunkiem i czcią odtwarzał sobie chwila po chwili obrzęd chrztu, zachowanie się Jana, jego słowa i to, co sam przeżył. Powracał do tego wydarzenia wielokrotnie. Usiłował odgadnąć jego najgłębszą treść i posłanie, które ono niosło. Posłanie na najbliższą przyszłość, jaka otwierała się przed Nim tuż tuż. Był szczęśliwy, że znalazł się tutaj, z dala od ludzi. Teraz dopiero stwierdzał, jak Mu potrzeba było tego odosobnienia i ciszy.
I tak zaczął płynąć czas wypełniony modlitwą i rozmyślaniem. Z dnia na dzień coraz bardziej uspokajał się. Opadało napięcie, a rozciągała się w Nim przestrzeń milczenia. Zwalniał się rozpędzony kołowrót wyobraźni, a nastawał coraz większy pokój. Modlił się. Czasem było to zanurzeniem się w Ciszy, Jasności. Wtedy szedł do Niego jak przez bezkresne łąki zielone, przez wielką muzykę, w narastające światło. Napełniało Go takie ukojenie, jak gdy był niemowlęciem i zasypiał w ramionach swojej Matki. Ale bywało, że ogarniała Go Potęga, Nieskończoność, Bezmiar, rosło w Nim uniesienie jak wicher. Gdy tak stawał przed Nim twarzą w twarz, bał się, że nie wytrzyma: bał się tego zachwytu, tej miłości, która Go opanowywała. Zdawało Mu się, że nie potrafi zmieścić jej w sobie, że serce rozwali Mu klatkę piersiową. Bał się, ale i zarazem czekał z utęsknieniem na te chwile, gdy stanowił z Nim jedno tak niepodzielne, był z Nim tak złączony całym swoim jestestwem. Nie potrzebował żadnych słów, najwyżej powtarzał: „Ojcze mój, Ojcze mój, Ojcze mój”. To był ten jeden jedyny zwrot, który się wyrywał z Jego ust, aby wyrazić to, co Go przepełniało, aby wypowiedzieć uwielbienie wobec Tego, który stawał przed Nim w takiej bliskości. Najbardziej chciałby tak trwać przy Nim bez końca, jak długo potrafiłoby wytrzymać serce i oddech, jak długo starczyłoby Mu sił, a potem paść i złączyć się z Nim na zawsze. Ale przecież wiedział, że najpierw trzeba wypełnić Jego wolę, wykonać misję wśród ludzi, do której Go posyłał.
Powoli przyzwyczajał się do surowego otoczenia kamienistej pustyni. Gdzie z rzadka tylko natrafić można było na wysepki życia: płachetki ziemi porosłe krótką, ostrą, zeschłą trawą, sterczącą jak druty. Powoli przyzwyczajało się do Niego otoczenie. Teraz już, gdy modlił się w bezruchu w cieniu skały, pojawiały się małe, zwinne, szybkie jak błyskawica zielonkawo-żółto-szare jaszczureczki. Czasem wchodziły po Jego sukni w górę, coraz bardziej w górę, coraz wyżej i wyżej, aż na ramiona, po włosach, aż na głowę, żeby za najlżejszym Jego ruchem zbiegać w popłochu i ginąć w szparach skał. Pojawiły się wróble – dwa, trzy, cztery. Przez cały ten czas nie jadł nic. Wystarczała Mu woda, którą brał ze źródła, jakie znalazł w głębi jaskini.
Dnie były wypełnione modlitwą, ale również rozmyślaniem nad zadaniem, które miał wykonać. Stojąc jakby na grani swojego życia, widział dotychczasowe lata niby w skrócie, w syntezie, która przecież ogarniała wszystkie szczegóły. Widział Nazaret i swoje tam życie jako ten mini-świat, w którym się wszystko mieściło – w którym się wszystko zmieściło, co było potrzebne do zadania, jakie miał do spełnienia. Widział, jak był potrzebny dom, w którym żył z Marią i Józefem, i sprawy codziennego życia, jak była potrzebna praca zawodowa i wielorakie kontakty z najrozmaitszymi ludźmi, dla których wykonywał prace, a wreszcie: jak bardzo był potrzebny krąg przyjaciół, wśród których i z którymi rodził się Jego protest, sprzeciw wobec tego wszystkiego co złe w narodzie wybranym, co wyrosło jak chwast, co rozszerzyło się jak zaraza, co niszczyło jak trąd zdrową tkankę tradycji objawionej.
Stawiał sobie pytania: Co jest najważniejszą sprawą, którą trzeba przekazać ludziom, żeby w masie spraw czekających na wyjaśnienie nie zatracić prawidłowej hierarchii. Wracał pamięcią do tych, wśród których żył, do rozmów, jakie prowadził, do sytuacji jakie wydarzyły się na drodze Jego życia. Z nową siłą teraz wróciły obrazy znad Jordanu. Rzesze ludzkie, w przeważającej mierze zabiedzone. Ci najwyraźniej ciągnęli do Jana nawet nie domagając się od niego sprawiedliwości, nawet nie dopytując się, czy tak to być powinno, że jedni opływają we wszystko, podczas gdy ogromna większość cierpi biedę albo głoduje. Byli po prostu ukształtowani przez swoich nauczycieli: tak faryzeuszów, uczonych w Piśmie, jak saduceuszów, że to jest kara Boża za ich grzechy albo grzechy przodków. Zgadzali się więc na pogardę bogaczy, wcale nie ukrywaną, ale butną, pewną siebie. I to było przerażające.
Sprawdzał, potwierdzał sobie to wrażenie poprzez rozmowy prowadzone w drodze do Jana, poprzez rozmowy prowadzone z przyjaciółmi w Nazarecie, poprzez wszystko, co widział, co przeżywał w czasie swoich nieustających wędrówek za robotą w ciągu wielu lat – ostatnio samotnych, poprzednio z Józefem. Upewniał się, że ponad wszystkie błędy, zafałszowania – dotyczące chociażby składania ofiar w świątyni czy nieustannych oczyszczeń – musi być wysunięta na plan pierwszy w Jego nauczaniu, w reformie którą ma nieść narodowi izraelskiemu – ale i całej ludzkości – sprawa sprawiedliwości społecznej: sprawa ludzi głodnych, bezdomnych, rolników bez roli, robotników bez pracy, niezadbanych dzieci, pozbawionych opieki chorych i starych. „Inaczej nie ma mowy o tym, byśmy byli wyznawcami Boga, który jest miłością i który jako najważniejsze przykazanie dał nam miłość”.
Ale oczywiście zagadnieniem zupełnie istotnym pozostawało to: „jak”. Jak skłonić bogaczy do tego, by otworzyli swe serca na biedaków? Jak przekonać władców, że oni są odpowiedzialni za sytuację materialną ludzi ubogich – władców na wszystkich szczeblach: począwszy od wójtów wioskowych i miasteczkowych kahałów aż po tetrarchów, sanhedryn i najwyższych kapłanów? Jak pokonać góry uprzedzeń, przepisów, zwyczajów oddzielających biednych od reszty „normalnego” społeczeństwa? Jak to zrobić? Jak ich przywrócić do życia w społeczeństwie, do godności? Jak to zrobić, by tych ludzi społeczeństwo „normalne” uznało za bliźnich, ażeby zadbało o nich, zaopiekowało się nimi, zapewniło pracę, dało im chleb i dach nad głową, wynagrodziło krzywdy, jakich doznawali i doznają?
Zbliżał się czas powrotu. Już odczuwał osłabienie fizyczne spowodowane długim postem. I wtedy zaczął wiać wiatr. Zapowiedziała go nadzwyczajna ostrość widzenia. Góry leżące na wschód wyostrzyły się i przybliżyły, widzieć je można było jak na dłoni. Również i kolory nabrały ostrości i intensywności. Wystąpiły kolejne znane Mu objawy: narastająca duszność i delikatna jakby mgiełka, która odcięła muślinem ziemię od słońca.
Postanowił przeczekać burzę piaskową tu, w schronieniu, bo przy swoim osłabieniu nie był już zdolny do szybkiego marszu, by na czas wrócić w dolinę Jordanu. I chyba dobrze, że pozostał, ponieważ burza przyszła wcześniej niż przypuszczał. Poprzedziły ją krótkie uderzenia wiatru, jakby ostrzeżenie przed tym, co miało nastąpić, a potem już zaczęło się. Szedł huragan z narastającą wciąż siłą. Nie było innej rady, tylko trzeba się było schronić w pieczarze. Tu jednak wiatr, wiejący pod kątem prostym do wejścia, wpadał wyjąc i kręcąc się jak oszalały, wzbijając tumany pyłu i wnosząc drobny piasek pustynny do wnętrza. Wobec tego schronił się jeszcze głębiej. I faktycznie, teraz nie był narażony na taki wiatr i kurz, ale panowała tu już całkowita ciemność. Hałas i wycie w tej małej, zwężającej się przestrzeni były przerażające.
Próbował spać, żeby tak przeczekać wcześnie rozpoczętą noc, lecz sen nie nadchodził. Co raz Jego jaskinia była wstrząsana paroksyzmami wichru, które zdawały się ją rozsadzać i rozrywać. Gdy już nie wytrzymywał tego ryku, chichotów i gwizdów, wychodził do przedniej części jaskini, próbował wychylić się na zewnątrz, tylko siła wiatru była tak ogromna, że gdyby się nie trzymał skał, nie ustałby na nogach. Choć na szerokiej przestrzeni nie było tych wszystkich straszliwych odgłosów, to przecież gdzieś z głębi pustyni szedł jakby tętent dalekiego, niezliczonego tabunu koni, jakby pomruk gigantycznego tygrysa. Wobec tego przerywał wypatrywanie w ciemności blasku nadchodzącego dnia i wracałdo wnętrza jaskini, gdzie znów panowała ciemność i przerażające odgłosy, ale przynajmniej nie był narażony na szamotanie się z wichrem.
Usiłował spać. Czasem nawet popadał w półsen, ale co raz budziło Go nowe targnięcie wiatru. Miał sny intensywne, plastyczne, których nie mógł się pozbyć anwet wtedy, gdy już się zbudził. Miał zwidy na jawie, która przechodziła w półsen, która była już prawie omdleniem. Czasami tracił poczucie rzeczywistości, rozróżnienie pomiędzy snem a jawą. Wreszcie doczekał dnia. Ale ten nie przyniósł ulgi. Siła burzy wcale nie zmalała, a przeciwnie, zdawała się rosnąć. Zresztą dzień nie przypominał dnia. Ciemne, niskie chmury zakrywały całkowicie niebo i słońce. Zlewały się z szarą ziemią, z pędzącym powietrzem, niosącym drobny, szary piasek.
Opadał z sił. Już się nie orientował, jak długo trwa ta burza, czy minął tylko jeden dzień i dwie noce, czy to jest kilka dni. Czuł się coraz bardziej wyczerpany. Wiedział, że gdyby ona ustała nawet teraz, to już tylko z najwyższym trudem mógłby dojść do Jordanu. Był głodny. Śnił Mu się chleb, czuł go w rękach, czuł jego zapach, rozłamywał go, taki jeszcze ciepły, który Matka kładła przed Nim na stół. Niósł go do ust i napotykał swoje palce. Powracał do przytomności. Było czarno i szalał wiatr. Modlił się. „Przecież jesteś moim Ojcem, przecież ja jestem Twoim synem. Nie możesz pozwolić, żebym tu zmarł z wycieńczenia. Przecież po to mnie posyłasz, bym głosił Twoją prawdę. Ratuj mnie, Ty, który jesteś wszechmocny”. Ale nie było odpowiedzi. Trwało milczenie. „Ufam Ci bezgranicznie i proszę Cię, jak prosić tylko może syn swojego Ojca: wyzwól mnie z tego nieszczęścia”. I znowu milczenie było odpowiedzią.
I wtedy zobaczył szatana. W głębokiej jeszcze szarości wstającego dnia, wtopiony w załamanie skalne – jakby z niej dopiero właśnie wyszedł. Znał go dobrze, spotykał go tyle razy w ludziach, bardziej lub mniej pozostających pod jego władzą. Oparł się mocniej o kamień, który Mu służył jako poduszka pod głowę podczas nocnych spoczynków. Ale wróg nie zbliżał się, nie wychodził z mroku. Mówił do Niego coś, co zlewało się z świstem wiatru:
– Widzisz, teraz zdychasz jak głodny pies. Zachciało Ci się iść na pustynię, modlić się i bawić w proroka? A było siedzieć w Nazarecie. Nie taka ciężka praca, a przecież miałeś dość żarcia, a to u Matki, a to u ludzi na robocie. Sił miałeś dość, a teraz konasz z wyczerpania. Nie lepiej tam wrócić?
Tu słowa szatańskie zagłuszył wściekły powiew wiatru. Ale za chwilę znowu odezwał się głos kuszący, natrętny, nie dający Mu spokoju:
– Jakeś taki wielki Jego prorok, jakeś – jak mówisz – Jego Syn, to nie musisz Boga o nic prosić… Masz Jego moc, masz Jego siłę, nie tylko mądrość i rozeznanie dobra i zła. Jeżeli jesteś prawdziwym Jego Synem, to bądź nim! Przecież jesteś potrzebny światu. Nie przyszedłeś po to, żeby zginąć. Musisz wypełnić wolę Tego, który Cię tu posłał. A nie umierać z głodu.
Rozumowanie było logiczne, przekonywające, trafne.
– Nie muszę Go o nic prosić, bo jestem Synem Bożym – posłyszał siebie.
– …Możesz nakazać, żeby ten kamień, którego dotykasz, stał się chlebem…
– Mogę nakazać, żeby ten kamień stał się chlebem. – „Przecież jestem potrzebny światu. Co Bogu z tego, że umrę z głodu”.
Usiłował oprzytomnieć. Nie wiedział, czy rozmawia z szatanem, czy ze sobą, czy to, co słyszy, dolatuje do Niego z zewnątrz czy z Jego wnętrza.
– Bóg powinien Twoje życie tak urządzić, abyś nie natrafiał na żadne trudności, żeby nie było zbędnych kroków. Ciebie obejmuje prawo wyjątku. Tobie przysługują specjalne przywileje. Nie jesteś zwyczajnym człowiekiem. Dla Ciebie nie może być ograniczeń, jesteś ponad prawem. Wszystkie metody są dozwolone, byle spełnić wolę Tego, który Cię posłał.
„Bóg powinien moje życie tak urządzić, żebym nie natrafiał na żadne trudności, żebym nie miał niepotrzebnych strat czasu. Mam prawo teraz uczynić cud i przemienić kamień w chleb”.
Szarpał się jak ptak, który wpadł w sidła. Był miotany sprzecznymi uczuciami. Gubił horyzont. Już chwilami nie wiedział, gdzie jest dół, a gdzie góra. Bronił się z najwyższym trudem. Czuł, że jest tu jakiś wielki błąd w tym rozumowaniu złego ducha, że jest jakieś zakłamanie w tej argumentacji, ale wciąż nie mógł odkryć, gdzie ono tkwi. Uczepił się tylko tej jednej wątpliwości, która Go od początku nurtowała: „dla mnie”. „Ja nie przyszedłem przecież po to, żeby mi tu dobrze było, ale po to, by uratować ludzi od błędu i zła”. Ale inne argumenty były trafne, przemawiające do przekonania.
Głos umilkł. Tylko wiatr huczał jak gigantyczne żarna. „Może mi się to wszystko zdawało albo śniło. Jestem wyczerpany, głodny, chory”. Ale za chwilę głos znowu się odezwał, jakby odpowiadając na Jego wahania:
– Nie chcesz dla siebie? To przemień kamienie na chleb dla tych, co głodują. Już poczułeś, co to znaczy głód. Prawda? Nieprzyjemnie być głodnym. Przekonałeś się wreszcie, co to znaczy. I teraz tylko pomyśl, Ty który się tak litujesz nad biednymi: tylu ludzi cierpi głód. Tylu ludzi umiera z głodu. Tylu ludzi żyje na skraju śmierci głodowej. Mówisz, że chcesz ludziom nieść zbawienie. Mówisz, że każdy człowiek jest naszym bliźnim – albo dokładniej: że każdego człowieka powinniśmy uczynić naszym bliźnim, troszczyć się o niego. No to zbawiaj ich: od głodu. Zajmij się tym, żeby była sprawiedliwość na świecie, żeby nie było tak, że jedni opływają we wszystko, nie pracując, a drudzy pracują od świtu do nocy, nie mogąc wyżywić rodziny. Oni nie potrzebują opowiadania o niebie ani o piekle. Oni mają piekło na ziemi, gdy są głodni. Gdy patrzą na umierające z głodu swoje dzieci. Oni będą mieli niebo na ziemi, gdy będą syci dziś i spokojni o jutro. Przypomnij sobie Łazarza i bogacza.
Nie musiał sobie przypominać Łazarza. Trwała w Nim bezustannie żałość nad ludźmi skrzywdzonymi. To był przecież Jego główny zamiar: aby miłość zapanowała na świecie. Aby ludzie zrobili wszystko, co tylko w ich mocy, dla tych najbardziej uciśnionych.
„Skoncentruję się na tej sprawie. Jestem mądry. Potrafię im pomóc, potrafię uratować ich od tego cierpienia. Jeśli nawet nie wszystkich, to przynajmniej bardzo wielu. Można by dołączyć do zelotów, trzeba by ich tylko ukierunkować, przerobić, dać im solidną ideologię. Albo lepiej stworzyć własną grupę, wychować ludzi, ukształtować ich do takiej właśnie roboty…”
– Ale zanim do takiej sprawiedliwości doprowadzisz, to już teraz powinieneś skorzystać z Twoich możliwości. Powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem, aby ludzie mogli być już szczęśliwi. Jeśli jesteś prawdziwie Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem! A ludzie sami obwołają Cię królem. Na rękach swoich wyniosą Cię na tron królewski. Na takiego czekają.
Zareagował jakimś odruchem samozachowawczym. Oprzytomniał. Zaprotestował: Nie, nieprawda. Nie, to nie ta droga. Dobrobyt nie jest najwyższym celem ani człowieka, ani narodu. Człowiek potrzebuje chleba, ale jeszcze bardziej niż chleba potrzebuje prawdy o sobie i o świecie. Musi wiedzieć, kim jest, po co żyje, po co pracuje na chleb, po co je chleb. Bez prawdy – chleb staje się kamieniem. Przypomniał sobie tekst z Księgi Powtórzonego Prawa i obronił się nim:
– Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych.
Był zupełnie wyczerpany tym okropnym przeżyciem: tą walką z szatanem, który usiłował się utożsamiać z Nim samym. Nie chciał być dłużej tu, gdzie przebywa szatan. Resztką sił dźwignął się na nogi i, trzymając się ścian, doszedł do wylotu jaskini. Wiatr szalał bez zmian. W szarym świetle wstającego dnia ujrzał, jak podmuch wiatru, który wpadł do wnętrza jaskini, zakręcił się. Poderwał kurz, gałęzie, zwinął je w krąg, czyniąc jakby stożek zwężający się ku sufitowi, wytoczył się na zewnątrz, zaczął rosnąć i rosnąć w górę, a równocześnie poszerzał się w dole. Gdy tak wpatrywał się w to dziwowisko, zobaczył, że ten krąg zbliża się do Niego, wyrywa Go z jaskini wraz z piaskiem i gałęziami, zagarnia, unosi w górę coraz wyżej i wyżej. I wynosi Go z burzy, z tego uciążliwego hałasu, w którym tkwił.
„A więc Bóg, mój Ojciec, wreszcie dał znać o sobie: wyratował mnie z rąk szatana. Jak to dobrze”.
Odpoczywał w poczuciu bezpieczeństwa, z przymkniętymi oczami. Szum pozostawał gdzieś daleko w dole, inny, spokojny, wyrównany. Obudził Go jakiś szept, tak dobrze zafałszowany, że zdawał się być przyjazny:
– Otwórz oczy. Popatrz, gdzie jesteś.
Spojrzał i zdumiał się. Znajdował się na szczycie wieży świątyni jerozolimskiej.
– Popatrz w dół – usłyszał.
Spojrzał. Pod Nim był dziedziniec świątynny i tłum ludzki zgromadzony jak zwykle, jak co dzień, przy składaniu ofiar. Widział ołtarz ofiarny. Widział kapłanów zabijających zwierzęta. Krew lała się strumieniami. Dymy unosiły się znad stosu palonych zwierząt i płodów ziemi. Stamtąd płynął ten daleki szum, który do Niego dochodził.
– To Twoi słuchacze. Do nich jesteś posłany. Judejczycy, Galilejczycy, Izraelici z dalekiego świata, którzy tu przybyli, aby składać Bogu ofiary w świątyni.
Nie widział szatana, ale miał wrażenie, jakby stał tuż za Nim i szeptał Mu prawie do ucha:
– Oni nie czekają na Ciebie. I nie posłuchają Twoich mądrości. Mają swoich nauczycieli. I dobrze im jest z tym. To bardzo wygodnie złożyć Bogu ofiarę ze zwierząt albo z pszenicy i nie zaprzątać sobie więcej głowy sprawami religijnymi. Nie potrzebują żadnych nowych nauk. A co dopiero takich, z którymi Ty do nich chcesz przyjść. Nie posłuchają Cię. Przypomnij sobie, jak było w Nazarecie. Ilu miałeś takich, którzy Cię słuchali, którzy Cię rozumieli – którzy w ogóle chcieli z Tobą rozmawiać? Garstkę. A reszta od Ciebie stroniła albo Tobą pogardzała. Teraz nie będzie lepiej.
Znowu przerwał, jakby czekał, żeby jego słowo było zrozumiane, żeby poskutkowało, żeby przekonało, a przynajmniej aby wnieść niepokój.
– Ale dam Ci dobrą radę. Podziękujesz mi jeszcze za nią. Lepszej nie może być: radzę Ci, uczyń znak. Skocz. Rzuć się w dół. I gdy będziesz płynął ku nim, to już wtedy wołaj. Czekają na Eliasza, który został zabrany na wozie ognistym. Teraz Ty przyjdziesz do nich prosto z nieba. Jesteś większy niż Eliasz. Jesteś Synem Bożym. Usłyszą Cię, zobaczą Cię, przestraszą się i ucieszą się, i uwielbią Cię, gdy staniesz wśród nich, nie doznawszy żadnego szwanku. Przyjdziesz do nich jak wysłannik prosto z wysokości.
Zafascynował Go ten pomysł tak bardzo, że zaczął powtarzać:
„Przyjdę do nich jak wysłannik z nieba. Będę jak prorok Eliasz powracający prosto od Boga. Rzucę się w dół. Nie dla swego dobra, nie dla pychy, nie z próżności – dla Sprawy. Dla służby Bogu i ludziom. Rzucę się w dół. Wtedy mi uwierzą. Wtedy przyjmą: i mnie, i to, co im chcę przynieść”.
– Nie bój się.
„Nie boję się. – Teraz już dopowiedział sam sobie: – Bóg takich oddanych Sprawie nie opuszcza”.
– Skocz! Gdzie Twoje bezgraniczne zaufanie Bogu?
„Skoczę, bo w przeciwnym razie będzie to świadczyło, że zwątpiłem w Niego. A tak, dam dowód, że Mu ufam. Nie sztuka Mu to wyznawać. Trzeba to zaświadczyć czynem. Sam o tym mówię. Niech ludzie widzą, jak trzeba Jemu ufać”.
– A nawet gdy Bóg dopuści, że zginiesz…
– Że zginę…
– … to będzie protest przeciwko takiemu składaniu czci Bogu: przeciwko ofiarom ze zwierząt i płodów rolnych, które trwa dzień po dniu od świtu do nocy i również teraz się dokonuje, zamiast składania ofiary ze swojego życia w sprawiedliwości, wolności, miłości i pokoju. Przyprowadzisz…
– … przyprowadzę…
– … ich do myślenia, do pokuty, do nawrócenia. Zawstydzą się swojego pogańskiego sposobu traktowania Boga. To będzie większe świadectwo niż wszelkie Twoje nauczanie, jakie byś mógł…
– … jakie bym mógł…
– … dać ludziom.
Znowu nastała cisza. Trwał przed Nim wciąż tylko widok obrzędów krwawych dokonywanych przez kapłanów w świątyni. Szatan czekał. Chyba chciał się przekonać, czy wywołał zamierzone wrażenie i teraz powtórzył, jakby nie był pewny, iż został dobrze zrozumiany:
– No już. Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się w dół. Jest przecież napisane: „Aniołom swoim rozkaże o Tobie, a na rękach nosić Cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień”.
Dopiero to Go otrzeźwiło, ten cytat z Pisma Świętego. Powracał jak z dalekiej podróży, z towarzyszącym Mu zapytaniem: Skąd szatan może cytować Pismo Święte. I znowu to samo wrażenie, co poprzednio: „Czy to nie ja mówię. Czy szatan to tylko moje zwidy?”. Rozejrzał się. I zobaczył go ukrytego za swoimi plecami. Ten skulił się pod Jego wzrokiem, rozmył się.
I nagle odkrył z przerażeniem oszustwo szatana, teraz dla Niego zupełnie oczywiste: „Szatan po prostu chciał się mnie pozbyć, chciał, żebym sobie odebrał życie w imię najświętszych ideałów ufności Bogu”. Zareagował natychmiast. Przyszedł Mu do głowy tekst z Księgi Powtórzonego Prawa i odpowiedział krótko:
– Ale jest napisane także: „Nie będziesz wystawiał na próbę Pana Boga swego”.
I jeszcze nie skończył tego mówić, gdy ten sam wiatr, co wiał poprzednio, wyrwał Go z wieży i niósł na jakieś wysokości. „Czyżby to Bóg Ojciec porywał mnie do samego nieba – jak Eliasza. Czyżby uznał mnie za wypróbowanego? Czyżby wystarczyła Bogu Ojcu moja dobra wola, moje dobre chęci”. Ale nie. Wznoszenie skończyło się. Znajdował się na szczycie dziwnej góry. Stąd można było zobaczyć cały świat. Wszystko to, o czym dotąd słyszał albo czytał, teraz zobaczył na własne oczy. Rzym, Grecję, Egipt, Babilonię, Macedonię, Fenicję. Oglądał ogromne budowle kamienne, pałace, siedziby królewskie i książęce, obok nich gigantyczne świątynie, wewnątrz bóstwa ze złota, srebra, z marmuru, z kości słoniowej, ozdobione drogimi kamieniami, rzesze kapłanów modlących się, składających tym bożkom ofiary. Oglądał miasta bogate z tłumami na ulicach, wsie rozrzucone wśród pól i lasów. Widział ludzi o rozmaitych kolorach skóry, mówiących rozmaitymi językami, o rozmaitych kulturach. Pojawiło się pytanie: Jak do nich dotrzeć, jak przemówić, by przyjęli prawdę Bożą, jak trafić do ich mentalności, jak ogarnąć rozrzuconych na takich przestrzeniach.
Początkowo nie rozumiał, po co znalazł się na tej górze, dlaczego ogląda to wszystko. Patrzył wciąż na poły z przerażeniem, na poły w zachwycie na te niezmierne przestrzenie. Na niezliczone rzesze ludzkie.
Posłyszał głos:
– Wreszcie mogą się spełnić przepowiednie wszystkich świętych patriarchów, królów i proroków, wśród których będziesz największy. Wreszcie może się stać to, o czym marzyli wszyscy dobrzy synowie Izraela. Religia Boga Objawionego będzie religią ludzkości, prawo objawione Mojżeszowi na górze Synaj, będzie prawem wszystkich narodów pod słońcem. Możemy zdobyć cały świat. Pomogę Ci: z Twoim rozumem, z moim sprytem, z Twoją odwagą, z moją przebiegłością. Kto nie jest z nami, ten przeciwko nam: pójdzie pod topór, wytrzebimy naszych nieprzyjaciół. Tak jak niszczyli praojcowie Izraela swoich wrogów, oko za oko, ząb za ząb. Będziemy karać naszych wrogów aż do dziesiątego pokolenia. Nie przepuścimy nikomu, tak jak dawnymi czasy. Ani dzieciom, ani starcom, ani kobietom. Jeden jest Bóg. Pomścimy wszystkich. Nie darujemy nikomu. Nie zapomnimy żadnej krzywdy.
Dotknęły Go te słowa szatana o zemście i karaniu według zasady: oko za oko, ząb za ząb, ale uznawał trafność jego głównej tezy, powtarzał z coraz pełniejszą akceptacją słowa szatana: „Po to przyszedłem na świat, aby spełniły się wszystkie marzenia synów Izraela. Mam zdobyć dla mojego Ojca cały świat. Nie będzie już nikogo pod słońcem, kto by nie znał Boga prawdziwego, kto by nie żył według Jego prawa. Nie będzie już świątyń pogańskich a tylko świątynie Izraela. Bóg prawdziwy zapanuje nad światem”.
Szatan niespodziewanie podsumował swoje obietnice:
– To wszystko się stanie: to wszystko Ci oddam, jeśli upadłszy, oddasz mi pokłon.
Zadrżał z oburzenia. Nie przypuszczał, że szatan tak prędko i tak bez osłonek zdradzi swoje intencje. Panując nad sobą, odpowiedział spokojnie, ale twardo:
– Idź precz, szatanie, bo napisane jest, że Panu Bogu kłaniał się będziesz i Jemu jednemu służył będziesz.
Szatan odsunął się, ale najwyraźniej nie rezygnował. Po jakimś czasie znowu był obok Niego. Posłyszał jego głos:
– Jesteś najzdolniejszy z wszystkich ludzi na świecie. Dlatego postawiłem na Ciebie. Przygotowałem strategiczne plany, cały sposób Twojego postępowania, abyś mógł zdobyć świat dla Twojego Boga. Chcesz to zobaczyć?
Nie odpowiedział. Przeczuwał, że to może być niebezpieczna próba, ale był trochę ciekaw, co szatan ma Mu do zaproponowania, a trochę pociągała Go sama gra: jak Go szatan będzie chciał namówić. Zaryzykował:
– Chcę.
– To popatrz, jak będzie wyglądała Twoja najbliższa przyszłość. Nawiążesz kontakt z Rzymianami. Zdobędziemy Galileę.
…Zobaczył siebie ubranego w wytworną, świetnie skrojoną i ułożoną szatę, rozmawiającego z Piłatem w jerozolimskiej siedzibie, w otoczeniu jego doradców rzymskich i żydowskich. Obraz był tak plastyczny, tak realistyczny, że prawie słyszał słowa wypowiadane…
– Przyobiecasz Piłatowi lojalność i współpracę. Wykażesz błędy, jakie król Herod Antypas popełnia. Dobrze będzie, jak mu zakomunikujesz parę faktów z antyrzymskich pociągnięć Heroda. To Ci zresztą powinni przygotować Twoi współpracownicy. Przy odrobinie sprytu zajmiesz miejsce znienawidzonego przez wszystkich Heroda. Lud powiesi go na gałęzi.
…Zobaczył rozruchy przed pałacem Heroda w Tyberiadzie. Zdobywanie bramy przez rozwścieczone tłumy, wtargnięcie tych tłumów do wnętrza, wywleczenie Heroda na dziedziniec i znęcanie się nad nim, wreszcie powieszenie go…
– Twoi uczniowie powinni to bardzo zgrabnie wyreżyserować, żebyś był równocześnie wniesiony na ramionach swoich zwolenników do pałacu i zasiadł na tronie.
…Widział siebie, jak żołnierze w otoczeniu rozentuzjazmowanych ludzi niosą Go na tarczach w górze, ponad głowami, jak wprowadzają Go do pałacu Heroda, jak sadowią Go na tronie królewskim, jak składają Mu hołd…
– Jak będziesz chciał, to weźmiesz Herodiadę za żonę, a jak nie, to jej córkę, Salome.
…Widział siebie siedzącego na tronie, przyjmującego na uroczystej audiencji Herodiadę i Salome. Odrzucającego Herodiadę i wskazującego ręką pięknej Salome miejsce na drugim tronie obok siebie.
Coraz bardziej pochłaniały Go te obrazy przewijające się przed Jego oczami jak w kalejdoskopie. Coraz silniej wciągał się w nurt wydarzeń przecież nie będących pustą zabawą, ale mających istotne znaczenie dla Jego narodu, będących spełnieniem wszystkich marzeń i oczekiwań całego ludu izraelskiego. „Kolejne posunięcia muszą dotyczyć Judei i Samarii – pomyślał – aby wreszcie doprowadzić do zjednoczenia w jednych rękach wszystkich ziem, jakie Bóg przydzielił narodowi wybranemu”.
Już się domyślał, co będzie dalej,, już wiedział, co musi zrobić potem, na co Izrael oczekuje, czego się domaga i żąda. Teraz głos szatana dochodził do Niego jako coś wiadome samo przez się, jakby to nie szatan mówił, ale On sam sobie przepowiadał – to, co rozwijało się przed Jego oczami, stanowiło ciąg działań: Jego jako Mesjasza wypełniającego wolę Bożą, a zarazem wolę swojego ludu.
– Następnie pojedziesz do Rzymu. Spotkasz się z cesarzem Tyberiuszem. On jest podejrzliwy i nieufny, ale komu zaufa, temu zaufa do końca. Weź choćby Sejana. Ty będziesz lepszy niż Sejan. Oczarujesz cesarza swoją mądrością, dowcipem do tego stopnia, że gdy mu zaproponujesz, aby oddał Ci Judeę pod Twoje rządy, on bez wahania spełni tę prośbę.
…Widział siebie, jak jest wnoszony w lektyce do pałacu cesarza Tyberiusza w Rzymie, jak jest witany z honorami królewskimi, jak jest przyjmowany przez niego na audiencji, jak ten jest zachwycony Jego osobą. Słyszał, jak cesarz proponuje Mu wycofanie wojsk rzymskich z izraelskich ziem judzkich i miasta świętego Jeruzalem, na znak pełnego i absolutnego zaufania do Jego osoby: do mądrej polityki, jaką dotąd prowadzi…
Już nie potrzebował podpowiadania szatańskiego. „Teraz cesarz usunie Piłata z namiestnictwa nad Judeą i odda ją mnie. W ten sposób wreszcie połączę dwie części Izraela pod swoimi rządami: po Herodzie Galilea i Perea, a po Piłacie Judea i Samaria.
…Widział, jak Jerozolimę opuszczają wojska rzymskie, jak On sam żegna Piłata. Słyszał tłumy, które temu wszystkiemu przyglądają się – jak wiwatują na Jego cześć, wołając: „Hosanna Synowi Dawidowemu. Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie. Hosanna na wysokości. Król Izraela!” Zrywają gałęzie palmowe. Ścielą szaty na drogę, którą idzie…
Już był pewien, że teraz musi zdobyć Samarię. Znał lud Samarii mający uprzedzenia do tych wszystkich Izraelitów, którzy centrum kultu widzieli w świątyni jerozolimskiej. Orientował się, jak oni są przywiązani do składania Bogu swych ofiar na górze Girizim. Wiedział, że od tego nie będą chcieli odstąpić za żadną cenę.
Nie uświadamiał sobie, czy to sam mówi do siebie, czy słyszy swoje myśli, czy głos szatana: „Jeszcze muszę poczekać. Mogę się zabrać za Samarię dopiero wtedy, gdy urosnę w potęgę, mając silną Galileę, Judeę i Pereę: Wtedy zażądam od nich, aby zrezygnowali z oddawania czci na górze Girizim, grożąc, że jeżeli dobrowolnie nie będą składali swoich ofiar w świątyni jerozolimskiej, zmuszę ich do tego siłą”.
– A wiesz, jaką dadzą odpowiedź? – usłyszał pytanie.
– Oczywiście: odmówią i wybuchnie bunt zbrojny – odpowiedział.
– Wobec tego najedziesz ich kraj.
Poprawił go:
– Ale nie będę niszczył Samarii, bo to kraj, jaki nam Bóg dał, tylko ukarzę ich surowo.
Już się nie pytał szatana, co będzie dalej robił. Już nie potrzebował, by on Mu coś przepowiadał, obiecywał, prorokował, planował. Już sam wszystko wiedział, jak rozgrywać, jak decydować. Nie widział nawet szatana ani nie słyszał. „Czy on był w ogóle tu, obok mnie. Czy mi się on nie przywidział? Czy to nie sam ze sobą rozmawiałem. Potrafię obejść się bez niego, nie potrzebuję jego pomocy. Sam wiem, jak będę postępował”.
…Widział siebie wkraczającego na czele żołnierzy do Samarii. Zwycięską bitwę z buntownikami samarytańskimi. Ścięte głowy dowódców obnoszone na włóczniach…
„I tak skłonię Samarytan, by Jerozolimę uznali za jedyne, święte centrum kultu skłądanego jedynemu Bogu, a miejsce na górze Girizim zrównam z ziemią. Rylko na spokojnie. I wreszcie będę władcą całej Palestyny”.
…Widział siebie królem Izraela rządzącym z Jerozolimy. Najwyższego kapłana Kajfasza, którzy wraz z Annaszem przychodzą w pokłonach na audiencję…
„Tych należy usunąć, bo oni knują zdradę – mówił już sam do siebie. – Bo oni marzą o powrocie do dawnych czasów. Ich miejsce obsadzę swoimi ludźmi. Ktoś doradzi im, aby się powiesili albo zażyli truciznę”.
…Przed swoimi oczyma miał scenę zdzierania z głów Annasza i Kajfasza kołpaków arcykapłańskich i ceremonię nakładania takiego kołpaka na głowę swojego zaufanego człowieka…
„Tylko to nie koniec sprawy. Na razie jestem królem Izraela. Ale lud oczekuje, żąda panowania nad wszystkimi narodami. Izrael oczekuje, żeby religia Boga jedynego była wyznawana przez wszystkie ludy ziemi. Na to Bóg nam objawił swoją prawdę, byśmy ją ponieśli w świat, byśmy ją przekazali innym. Muszę więc z kolei opanować imperium rzymskie. Zdobędę cały świat. Mogę przypuszczać, że Tyberiusz będzie zaskoczony mile moim zwycięstwem nad Samarią. Zaraz też powinienem mu podsunąć przez moich ludzi w Rzymie taką myśl, aby ściągnął mnie do Rzymu na głównodowodzącego swoich wojsk”.
…Już siebie oglądał w pancernych, złocistych blachach, jadącego na koniu na czele legionów rzymskich. Otoczony pretorianami zdobywał nowe kraje dla imperium romanum. Już wkraczał do Rzymu, prowadząc zwycięskie wojska, ciągnące zdobyczne łupy i jeńców, witany entuzjastycznie przez tłumy na ulicach…
„A ja usunę Tyberiusza z tronu i zajmę jego miejsce: wracając z jakiejkolwiek kampanii zwycięskiej, dokonam zamachu stanu bez trudności”.
„Gdy będę cesarzem, władcą całego świata, dopiero wtedy zacznę wprowadzać religię Jedynego Boga i prawo Dekalogu na teren cesarstwa rzymskiego, jak i poniosę je w kraje, które będę zdobywał swoimi legionami. Teraz centrum świata stanie się nie Półwysep Apeniński, ale Palestyna, gdzie spoczywają ciała świętych ojców: Abrahama, Mojżesza; świętych patriarchów i królów: Dawida, Salomona; proroków: Izajasza, Jeremiasza. Stolicą świata będzie nie Rzym a Jerozolima – tu utworzę moją siedzibę – miasto święte, ze swoją świątynią. Na całym świecie pobuduję synagogi, gdzie będą się ludzie zbierali w soboty, by mogli się wspólnie modlić, śpiewać psalmy i pieśni, czytać Pismo Święte, gdzie będą wygłaszane kazania. Na to dzieło poświęcić muszę dużo czasu. Całe życie”.
To zdanie zatrzymało w Nim rozpędzony kalejdoskop obrazów.
„Będę już starym człowiekiem” – powiedział ze zdziwieniem.
…Zobaczył siebie – zgrzybiałego starca w siwych włosach, z białą brodą, stojącego wewnątrz wspaniałej, marmurowej sali, w której dominował złocisty tron pod baldachimem…
„Czy po mojej śmierci nie zawali się dzieło, które stworzę. Tyle już przede mną było imperiów. Czy znajdę godnego spadkobiercę. Tylu było następców genialnych władców, którzy zaprzepaścili dzieło swoich poprzedników”.
Od dłuższej chwili czuł, że szatan wszelakimi sposobami stara się Go zatrzymać w tamtych obrazach, w tamtych działaniach, że nie dopuszcza do Niego myśli o śmierci. Czuł również, że i On sam odsuwa od siebie wizję zgonu. Ale nie uniknął chwili spotkania z Bogiem twarzą w twarz.
„Ojcze, czy przyjmujesz ten plan?”
Nie było odpowiedzi.
„Ojcze, czy zgadzasz się, bym ja, Syn Twój, w ten sposób zdobył dla Ciebie świat?”
Trwało milczenie.
I zamiast jasności, która Go otaczała, zwłaszcza kiedy stawał przed Nim w modlitwie, teraz trwała ciemność, zamiast ciepła – tkwił w zimnie i martwocie. Zamiast szczęścia, którego wtedy doznawał, pojawił się strach, zaczął narastać w Nim coraz większy, przemieniał się w grozę, w przerażenie, które rosło w Nim do tak niebotycznych rozmiarów, iż zdawało Mu się, że zmiata Go z powierzchni ziemi, zamienia Go w pył. Zaczął wołać, wstrząśnięty: „Ojcze, nie opuszczaj mnie. Ojcze, ratuj swojego Syna! Udziel pomocy swojemu Synowi”. Dopiero wtedy zobaczył w tej straszliwej ciemności dalekie Światło. Odczuł w tej martwocie jakby powiew delikatny Wiatru. W tej drętwej ciszy nadpłynął jakby Śpiew ptaków. Posłyszał słowa:
– Przecież chcesz głosić słowem i życiem prawo miłości a nie nienawiści. Wolność nie przemoc, prawdę nie kłamstwo, pokój nie wojnę, królestwo moje nie szatana!
I wtedy zaczął innymi oczami patrzeć na świat, który stworzył.
… I ze zgrozą zobaczył świat nieludzki – zorganizowany, karny, trzymany w ryzach przez wojska stacjonujące w każdym mieście, przez urzędników, przez kapłanów i rabinów…
„Nie, to królestwo nie ma nic wspólnego z królestwem Bożym, które mam zbudować”. W jakimś radosnym zachwycie powrócił do tego, co sobie wymarzył, wyśnił, wymodlił, do tego co sam przemyślał i co przedyskutował w niekończących się rozmowach z Janem, jak i ze swoimi przyjaciółmi w Nazarecie. Szatan przeląkł się Jego milczenia. Posłyszał znowu kuszący głos:
– Ja Ci wszystko dam. Na miejscu pogańskich kapłanów postawię izraelskich kapłanów. Teraz wszyscy będą bili czołem o ziemię nie przed fałszywymi bożkami, ale przed prawdziwym Bogiem. I przed Tobą, który jesteś Synem Bożym. Znasz ludzi. Przekonałeś się o tym niejeden raz. Możesz mieć rację, a ludzie i tak Cię nie posłuchają. Oni nauczeni są, że trzeba przed kimś bić czołem o ziemię.
Czuł, że szatan najwyraźniej chce Go zagadać. Zburzyć tamto rozpaczliwe wołanie do Ojca. Rozmyć przerażenie, zbagatelizować tę ciszę i wreszcie pouczenia, które usłyszał od Ojca.
– Oni muszą się kogoś bać, czuć przed kimś respekt. Im nie wystarcza prawda. Im potrzebna jest potęga. To ich dopiero przekonuje.
Nie odpowiadał.
Szatan po chwili milczenia znowu przystąpił do szturmu, zmieniając temat:
– Prowadziłem Cię do władzy nad światem nie po to, byś miał światem rządzić, ale byś miał sposobność wszystkim ludziom na świecie przynieść prawdę. Inaczej nie potrafisz dotrzeć do nich. Prawdy trzeba bronić siłą. Zalew kłamstwa, oszustwa jest nieustanny, wpływ ludzi złych zagraża dobrym. Trzeba tępić fałsz i zło mieczem, jak się tępi chwast na polach: wyrywać bezwzględnie i palić. Bo inaczej zatracisz dobrych, zginą zadeptani przez złych, bezwzględnych, okrutnych. Nie możesz ludzi uczciwych pozostawić na pastwę zbrodniarzy.
Odpowiedział mu, będąc już pewny, że szatan utracił swoje główne argumenty:
– Nie, nie chcę przemocy. Nie chcę wojska. Królestwa Bożego nie da się zbudować siłą ani na rozkaz. Ono jest jak zaczyn, który zakwasza całe ciasto. Jest jak maleńkie ziarnko gorczycy, które potem wyrasta w wielki krzak.
Szatan zaprzeczył gwałtownie:
– Nie, Ty nie masz czasu na rośnięcie krzaka gorczycy. Musisz się spieszyć. Takim sposobem nie zdążysz ogarnąć tych olbrzymich obszarów, tych nieprzeliczonych rzesz, które czekają na ziarna prawdy.
Słuchał tego nieporuszony, czekając, kiedy szatan Go opuści. Również i szatan umilkł. „Czyżby wyczerpał argumenty? Czy przekonał się, że moja ostatnia modlitwa umocniła mnie i nic już nie poskutkuje? Chyba tak”. Teraz padły ostrzeżenia:
– Dałem Ci szansę, jak żadnemu człowiekowi na świecie, odkąd świat istnieje. Mógłbyś zrobić bardzo wiele – nie dla siebie, ale dla ludzi, którym chcesz służyć. Wiedz o tym, że jeżeli moją propozycję odrzucasz, to stajesz się moim wrogiem. Odtąd będę Cię niszczył wszelkimi sposobami. Wiesz o tym, że mam dostęp do każdego człowieka, nawet takiego, który Ci będzie bardzo oddany. Nie dam Ci spokoju. Będę Cię prześladował na każdym kroku. Zadręczę Cię. Utrudnię Ci życie. Obrzucę oszczerstwami, plotkami. Zdradzać Cię będą najwierniejsi towarzysze, odchodzić będą nawet tacy, którzy Ci przysięgali przyjaźń. Naślę zbrodniarzy i fałszywych donosicieli. Ty, który chcesz głosić prawo miłości i według niego żyć, jesteś wobec mnie bezbronny. Zniszczę Cię z łatwością.
Nie przestawał do Niego mówić:
– Z moją pomocą dożyjesz w powodzeniu i szacunku u ludzi sędziwego wieku. Będą o Tobie pisali historycy, filozofowie i religioznawcy. Beze mnie, nawet jeżeli zaistniejesz w Palestynie, to tylko na krótko. Przelecisz jak meteoryt i znikniesz bez pamięci, a w hańbie i poniżeniu. Zapomną o Tobie prędko nawet najbliżsi. A teraz ostatni raz wyciągam rękę do Ciebie i ofiaruję Ci moją pomoc.
Odpowiedział mu:
– Odejdź precz, szatanie. Jest bowiem napisane: Ty będziesz składał hołdy Panu Bogu twemu i tylko Jemu będziesz cześć oddawał.
Nawet nie zdążył skończyć zdania, gdy wybuchł gwałtowny wiatr, zrzucił Go z tej wysokiej góry, na której wciąż dotąd przebywał, i strącił Go w przepaść – w niepamięć, w nieprzytomność.