Cud w Kanie Galilejskiej
Pozostałby chętnie dłużej, choćby jeszcze parę dni w tym środowisku Janowym, w którym tyle się zaczęło dziać. Ale trzymał Go termin uroczystości ślubnych w Kanie, na które był zaproszony. tym bardziej, że przyrzekł młodym, którzy zawitali jeszcze kiedyś do Nazaretu z zaproszeniem, że na pewno do nich przyjdzie.
Wyruszyli w drogę wkrótce po północy, żeby przebyć o chłodzie pustynny odcinek, najbardziej dokuczliwy w ciągu dnia. Ale to tylko było raz. W następne dni inaczej to organizowali. Owszem, wychodzili o świcie, ale chętnie zatrzymywali się we wsiach, które napotykali na drodze. Urządzali tam sobie krótkie odpoczynki, posilali się, nawiązywali kontakty z ludźmi. Wieczory chętnie poświęcali na rozmowy. Wciąż im tego było za mało. Oczywiście, rozmawiali w drodze. Rozmawiali wciąż, nawet wtedy, gdy im zmęczenie dokuczało. Wciąż pytali, a On wyjaśniał, tłumaczył cierpliwie. Wyjaśniał, nawet gdy pytali o to samo, gdy nie rozumieli tego, na co się przed chwilą już z radością godzili, co odkrywali ze zdziwieniem dziecka, zaskoczeni, zdumieni, często wręcz zgorszeni czy nawet przerażeni. Ale w drodze jak w drodze. Choć nie stanowili aż tak dużej grupy, to jednak trudno było ją całą ogarnąć głosem. A chcieli wszyscy wszystko słyszeć, więc szli obok, z tyłu, z przodu. Tylko nie zawsze mieli takie korzystne warunki. Najczęściej trzeba było iść gęsiego, dopiero w pobliżu wsi drogi się poszerzały.
Spokojnie można było porozmawiać przy posiłkach. Zwłaszcza przy wieczornym posiłku, przed położeniem się na nocny spoczynek, gdzieś na skraju wsi, przy maleńkim ogienku chętnie podejmowali rozmowy, w których wszyscy mogli brać udział, a przynajmniej słyszeć je. Nie tylko Jego uczniowie. Przychodzili ze wsi na te pogwarki ludzie miejscowi. Przysiadali się, przysłuchiwali się, włączali, pytali, przeczyli, wyrażali swoje zdanie. Jedno musiał niewątpliwie stwierdzić: że przed Nim wiele pracy. Był przyzwyczajony do swoich kolegów z Nazaretu. Z nimi rozmawiało Mu się jak z braćmi. „No, ale to było ponad dwadzieścia lat przyjaźni”. Dotkliwie odczuwał ich brak.
W któryś dzień posłyszeli za sobą jakieś wołanie. Przystanęli, odwrócili się. Drogą pędził „Jego” zelota, Szymon. Pędził, wołał, machał rękami. Wreszcie ich dopadł. Rzucił Mu się na szyję, jakby Go znał od dziecka:
– Bogu niech będą dzięki!
Przyjmował te objawy serdeczności, nie bardzo wiedząc, co one mają oznaczać. A młody dryblas, wcale tym nie speszony, wołał z rozczuleniem:
– A już myślałem, że Cię nie znajdę, że zgubiłem Twój ślad!
Słuchał tych stwierdzeń z rosnącym zdziwieniem, podobnie jak stojący wokoło uczniowie, i usiłował coś z tego zrozumieć. A ten dalej wykrzykiwał, wymachując rękami:
– Bo ja to od razu czułem, że Ty jesteś kimś niezwyczajnym. Ale nie że aż Mesjaszem. Aż wreszcie dowiedziałem się od ludzi, że to na Ciebie Jan wskazał.
Sytuacja zdawała się wyjaśniać, ale tylko pozornie. Wciąż nie wiedział, do czego Szymon zmierza.
– Byłem w Jerozolimie, u dowództwa zelotów. Pamiętasz, mówiłem Ci, że do nich idę. Albo nie mówiłem? Nieważne. A więc byłem u tych dowódców. Przynajmniej tak oni siebie samych nazywają. Bo na mój gust, to oni tacy dowódcy jak ja najwyższy kapłan. To banda baranów. Przecież ich w ogóle słuchać nie można. Czy Ty wiesz, co oni myślą i jak oni myślą? Oni chcą pokonać Rzymian i przepędzić ich z naszego kraju. Przecież żeby tak myśleć, trzeba mieć wodę w głowie, nie rozum. Tłumaczyłem mu – temu całemu dowódcy – jak komu dobremu: „Z czym do gościa? Czy ty wiesz, na jakiej przestrzeni rozciąga się Imperium Romanum: od Eufratu i Tygrysu na wschodzie do słupów Herkulesa na zachodzie, od Egiptu na południu do Brytanii na północy. A on mi dookoła wciąż to samo, że my potrafimy pokonać Rzymian, tak jak pokonali nasi przodkowie Kanaaneńczyków. Tłumaczyłem mu, że jest różnica pomiędzy Kanaaneńczykami a Rzymianami, ale nie da się z nimi zupełnie pogadać. Machnąłem więc na nich ręką i wróciłem do Jana. A tam mi mówią, że to Ty jesteś Mesjaszem. No to poleciałem za Tobą.
– Po co? – wypalił Janek
– Jak to po co? – spytał z wybałuszonymi ze zdziwienia oczami. – Żeby być na Jego usługi.
– Ale jeżeli ty sobie myślisz, że On chce walczyć z Rzymianami, to się grubo mylisz.
– Mnie tam wszystko jedno. Będę robił, co mi każe. Najważniejsze, że znalazłem Mesjasza.
– Tylko Go jeszcze nie spytałeś, czy cię zechce przyjąć.
– A dlaczego by mnie nie przyjął? – po raz któryś się zdumiał.
– Ale na pewno ci nie każe, żebyś chodził uzbrojony. Mogę ci z góry powiedzieć, że jeżeli chcesz iść z Jezusem, to wyrzuć ten miecz już teraz do krzaków.
– Chcesz? – spytał Janka.
– Co się pytasz. Przecież ci mówię: wyrzuć. Zresztą dlaczego mnie pytasz. Spytaj Jezusa.
– Chcesz? – z tym pytaniem zwrócił się do Niego.
Skinął mu głową:
– Tak.
Zelota odgarnął płaszcz. Teraz dopiero zobaczyli przyczepiony wspaniały miecz rzymski w pięknie ozdobionej pochwie, o rękojeści wysadzanej jakimiś kamieniami. Odpiął pas, zsunął miecz, zamachnął się i szerokim łukiem cisnął go daleko w krzaki. Zapinał pas, gdy Janek nie wytrzymał i spytał:
– Nie żal ci?
– Słyszałeś? Taka jest Jezusa wola. A teraz dla mnie On jest dowódcą – i wskazał na Niego.
Jakby się opamiętał i zwrócił się do Niego z pytaniem-niepytaniem:
– Chyba mnie nie odepchniesz?
– Na pewno cię nie odepchnę. Nikogo, kto do mnie przychodzi. Jak tylko chcesz, to chodź ze mną.
Na te słowa poczciwy dryblas objął Go po raz wtóry, uściskał aż zatrzeszczały Mu kości i zawołał:
– To rozumiem! Nie zawiodłem się na Tobie. I Ty się na mnie nie zawiedziesz. A możesz mi jeszcze jedno powiedzieć? Dokąd my idziemy?
– Do Kany Galilejskiej na wesele.
Szli jakiś czas w milczeniu zmęczeni drogą, gdy nagle z zamyślenia wyrwał Go głos Judasza:
– Czy Ty idziesz do Galilei, żeby być na weselu w Kanie Galilejskiej, czy też tam chcesz działać?
– I jedno, i drugie.
– Dlaczego Galilea. Boisz się Judejczyków? – zapytał znowu Judasz z ironią w głosie. – Że to nagle cieśla z Galilei chce ich pouczać. Pewnie, Tyś nie Galilejczyk, bo pochodzisz z rodu Dawidowego, ale kto się tam o to dopytuje. Dla nich ważne, żeś mieszkał całe życie w jakimś tam Nazarecie.
– Tak. Mam zamiar zwłaszcza działać w Galilei. To moja pierwsza ojczyzna. I wiem, jak ci ludzie najbardziej potrzebują prawdy. Jako cieśla przewędrowałem przez miasteczka i wsie tego kraju i przekonałem się o tym dokładnie.
– Tylko Judejczycy zadzierają nosa – włączył się Szymon-Piotr. – Zapominają, że żyją przede wszystkim z naszej krwawicy. A łupią nas wszyscy: Rzymianie, Świątynia, również król Herod. Wciąż płać, płać i płać. Za wszystko. Prawie za każdy krok. Za wejście do miasta, za wyjście z miasta, za każde przejście brodu. – Jakaś gorycz, która w nim się nazbierała przez lata, teraz znalazła upust. Piotr nie przestawał się skarżyć: – A co najważniejsze, ogromny podatek gruntowy. Żeby oddawać Rzymianom jedną czwartą zbiorów! Kto to widział. Nie mówiąc o podatku od majątku i o podatku od głowy. A Świątynia jakby nie wiedziała o tym, że tak jesteśmy obciążeni, i każe sobie płacić dwie drachmy od dorosłego człowieka. Skąd wziąć te dwie drachmy. A do tego dziesięcina. Znowu ze wszystkiego. Z pszenicy, z jęczmienia, z winogron, z oliwek.
– A jeszcze do tego pierworodne bydło – dorzucił Filip.
– I zdawałoby się, że Galilea jest krainą mlekiem i miodem płynącą.
– I tak to jest.
Piotr wciąż nie skończył i ciągnął swoje żale:
– Ale z tego nic nie mamy. Ludzie pracują ciężko od świtu do nocy. Mieszkają w jednoizbowych lepiankach z gliny, bez okien, w których ledwo jakiś sprzęt się plącze, a jak już kto wystawi sobie chałupę z kiepsko wypalonej cegły, to już bogacz.
Dopowiadali to jeden, to drugi z przysłuchujących się tym wywodom Piotra:
– I oczywiście płaci za to dodatkowy podatek. Nie stać nas na inne jedzenie jak chleb jęczmienny. Dziękować Bogu, że mamy pod dostatkiem jarzyn i owoców.
– Ale bywa, że i tych braknie i trzeba się ratować cebulą.
– A także i szarańczą. Na mięso stać najbogatszych. Ale na naszych stołach pojawia się tylko od święta. Czasem się trafi ryba.
– Jedynym napojem jest woda, do której na pociechę dolewamy sobie ocet. Gdy ktoś pije kwaśne mleko, to już dobrze. Najwyżej kiepskie piwo z jęczmienia i prosa. Wino tylko w wielkie uroczystości. A i tak rozcieńczane wodą.
Słuchał tego, co mówili Mu, jakby spotkali człowieka przybywającego po raz pierwszy do Galilei. A przecież znał to wszystko na pamięć. Sam w tym wyrósł. Przyjmował to nie jako informacje, bo tego nie potrzebował, ale jako wyznanie żalu i buntu.
– I potem się dziwią, że taki Juda z Galilei czy Sadok porwali lud do buntu.
– To już prawie upłynęło trzydzieści lat.
– A już wnet będzie, ale ludzie dobrze to pamiętają i tylko żałują, że im się nie udało, że muszą nadal te same ciężary dźwigać.
– Ciężko takim, którzy żyją z pracy rąk na roli, ale jeszcze gorzej takim, którzy wcale ziemi nie mają. Chwalimy się, że prawie nie ma u nas niewolników. Ale za to są robotnicy, którzy wystają od wczesnego ranka na rynku, czekając, aby ich kto najął do roboty. Łatwiej i lepiej niewolnikowi. Bo ten w końcu ma zawsze gdzie spać i co jeść. A taki nie wie, czy będzie miał wziąć coś do ust. Już nie mówię oczasach nieurodzaju. Wtedy ci wprost umierają z głodu.
– Wówczas biedacy są do wszystkiego zdolni, bo nie mają nic do stracenia.
– Zeloci dobrze o tym wiedzą i do nich zwracają się, ich podburzają, z nich tworzą swoje oddziały śmierci, napadając na posterunki rzymskie, ale i na kolaborantów.
– Niektórzy ich przeklinają. Ale ja się zelotom nie dziwię. I nie dziwię się tym, którzy do nich dołączają.
– Wreszcie mają dość tej nieludzkiej pracy. Wreszcie mają dość tych nędznych zarobków, nędznego jedzenia, nędznego mieszkania, nędznego ubrania.
– Tej pogardy, z jaką spotykają się ze strony bogatych. Ci mają dobrze, bo Bóg im błogosławi.
Dopiero teraz zabrał głos:
– A to jest po prostu nieprawda. Czysty zabobon. I to wreszcie ktoś tym biednym ludziom musi powiedzieć.
– Chwileczkę – odezwał się znowu Szymon-Piotr i wymijając paru kolegów, którzy szli obok Niego, podszedł całkiem blisko. – Co jest nieprawdą? Co jest zabobonem? Znowu jakaś Twoja nauka? – zaczął mówić na wpół poważnie, na wpół żartobliwie. – A jeżeli tak, to mów głośniej, proszę, abyśmy wszyscy mogli ją słyszeć.
Spostrzegł, jak Jego „uczniowie” idący w luźnej grupie zbili się ciasno, szli teraz jeden obok drugiego, ramię w ramię. Nadsłuchiwali, aby niczego nie uronić ani nie przeoczyć. Więc zaczął mówić:
– To nieprawda, że tylko cnotliwy jest bogaty, dlatego bo Pan Bóg wynagradza mu bogactwem za życie uczciwe. To nieprawda, że biedny jest dlatego biedny, bo grzeszył i Pan Bóg karze go ubóstwem za takie życie. Bardzo często jest wprost przeciwnie: do majątku dochodzą ludzie poprzez nieuczciwości, oszustwa, krzywdę ludzką, a nawet przez zbrodnie. A w ubóstwie żyją ludzie uczciwi, pracowici. I dlatego, kto gardzi ubogim, uważając, że ten jest grzesznikiem, myli się. Tak samo nie musimy kłaniać się w pas przed bogatym jako przed człowiekiem cnotliwym, bo to często jest nieprawda.
Słuchali jak zaczarowani, wpatrzeni w Niego. Gdy tylko przerwał, zapytał Janek prawie ze strachem:
– Czyś Ty nie zelota? Albo buntownik, który chce wymordować bogatych i zagrabić ich majątki?
Uśmiechnął się do Janka:
– Gdybym był zelotą, nosiłbym miecz ukryty w fałdach płaszcza i poleciłbym wam się uzbroić, i nie mówiłbym wam o miłości ku ludziom, tylko ćwiczyłbym z wami walkę na miecze, na dzidy, na sztylety. Nie sądzisz?
– No to co chcesz zrobić?
– Powiedzieć ludziom biednym, że Pan Bóg nimi nie gardzi, ale że ich kocha. A ludziom bogatym powiedzieć, żeby biednymi nie gardzili, ale ich traktowali jak sobie równych – całkiem konkretnie: żeby im pomagali. I tak zaczniemy budować królestwo Boże.
– Tylko tyle? – zdziwił się Piotr.
– To bardzo dużo. Bo wtedy ludzie biedni odkryją swoją wartość. Poczują się równi ludziom bogatym, pozbędą się zahamowań i kompleksów. Zaczną żyć normalnie, pracować normalnie. A wreszcie upomną się wtedy o prawa do życia, o to, by nie było głodujących ludzi ani bez dachu nad głową.
– A więc przewrót – poparł Janka niespodziewanie Judasz. – Bo co to znaczy „upomną się”. U kogo się upomną?
– U władz wioski, miasta, kraju czy całego królestwa. A ci, którzy dzierżą władzę, też będą prawdziwie wierzącymi i gdy dowiedzą się, że są ludzie cierpiący, wtedy im pomogą.
– Z czego im pomogą?
– Wezmą od bogatych.
– A więc jednak przewrót – upierał się Judasz.
– Nie, bo bogaci też będą prawdziwie wierzącymi i gdy się dowiedzą o cierpieniu swoich braci, to chętnie zaradzą ich potrzebom. Choćby płacąc wyższe podatki.
– A więc jednak przewrót – powtarzał do znudzenia Judasz.
– Można to i tak powiedzieć, bo to będzie już inne społeczeństwo – społeczeństwo Boże – tworzące jedną wielką rodzinę, troszczące się o wszystkich w imię miłości Boga samego. Ale to nie będzie przewrót, bo dojdzie do tego nie przez wojny, bunty i przelaną krew, ale przez wprowadzanie w życie prawa miłości.
Tak weszli w tę rozmowę, tak się w niej zapamiętali, tak byli nią pochłonięci, że nie zwracali uwagi na to, co się wokół nich działo, na drogę, którą szli, na okolice, które mijali, na słońce, które coraz niżej schodziło.
Pod wieczór doszli ostatkiem sił do samarytańskiej wioski, jaką sobie wyznaczyli. Niestety, zgodnie z najgorszymi przypuszczeniami, napotkali zdecydowaną niechęć. Janek, którego wysłali po zakupy – „któż by takiemu dziecku nie sprzedał” – nie tylko wrócił z pustymi rękami, ale i z wójtem wsi, który ich zwymyślał, że wkroczyli bezprawnie na teren Samarii. Potem się okazało, że przyszedł do nich nie tylko, żeby im to powiedzieć, lecz żeby się przekonać, dla kogo Janek chciał kupić pożywienie. I tak byli mu wdzięczni, że nie polecił im się wynosić natychmiast, lecz zostawił ich w spokoju, bo naprawdę nie byliby w stanie zrobić już jednego kroku. Choć ta wdzięczność była przedwczesna.
W nocy obudził Go jakiś ucisk na szyi. Otworzył oczy i zobaczył na tle jasno świecącego księżyca czarną postać człowieka nachylonego nad Nim. Chciał się zerwać, ale w tym momencie usłyszał ostrzeżenie powiedziane ściszonym głosem:
– Leż spokojnie, jeżeli nie chcesz, żeby mój miecz wlazł Ci w gardło.
Dopiero teraz zrozumiał, że to, co Go wciąż ugniata w gardło, to zakończenie krótkiego rzymskiego miecza.
– Kim jesteś? Czego chcesz?
– Kim jestem, można łatwo poznać. Jestem żołnierzem rzymskim. A czego chcę? Szukam zbirów takich jak Ty. Szukam zelotów.
– Nie jestem zelotą.
– Zaraz się przekonamy. Masz broń?
– Nie.
– Dobrze. Ale jak znajdę, to zginiesz natychmiast.
Wciąż trzymając w lewej ręce miecz skierowany ku Niemu, przeszukiwał Jego szaty, szukając broni.
– Przewróć się na brzuch. Może śpisz na mieczu albo na włóczni.
Przeszukiwanie trwało, ale skończyło się szczęśliwie.
– Ten jest czysty – powiedział żołnierz głośno, chyba do jakiegoś dowódcy swojego oddziału. – Możesz usiąść – usłyszał polecenie skierowane do siebie – ale nie ruszaj się.
Usiadł i teraz zobaczył w świetle księżyca, że są otoczeni przez grupę żołnierzy i mężczyzn, wśród których rozpoznał i wójta. Nagle wybuchła szamotanina. Plątanina cieni, zduszone okrzyki. Chciał się poderwać, ale usłyszał zza pleców ostrzeżenie:
– Siedź, jeżeli Ci życia miłe.
„Piotr? On nie wytrzymał?” – zastanowił się. Ale to nie był Piotr, to był Judasz.
– Mamy go. Trzymał w ukryciu pod pachą sztylet.
– Prowadź mnie do setnika – usłyszał głos Judasza.
Czy to był setnik, trudno wiedzieć. Dowódca stał z boku i obserwował przebieg akcji. Do niego to prowadzili Judasza.
– Pokaż go do światła – padł rozkaz. – A, to ty Juda. Co tu robisz?
– Idziemy na wesele do Kany Galilejskiej.
– Ty w takim towarzystwie?
– Dla mnie ono dobre. A jak dla ciebie, to nie wiem.
Judasz najwyraźniej nie był rozmowny. Ale fakt pozostał faktem, że się znali i to dobrze.
– No nic. Jacy oni są, tacy są, ale są czyści. Doniesiono nam, że podejrzana grupa mężczyzn nocuje pod wsią, to musieliśmy się przekonać, czy to nie zeloci. Zostawiamy was w spokoju. Śpijcie dalej.
– Od tego jesteśmy, aby pilnować porządku – usłyszeli na odchodnym.
Gdy po nieprzespanej nocy rano wyruszali w drogę, okazało się, że nie była to tylko rewizja. Wszyscy prawie byli mniej lub więcej poturbowani. Najwięcej oberwało się Tomaszowi. Nawet Go prosił:
– Jezu, nie opóźniajcie swojego marszu. Zostawcie mnie. Ja sobie powolutku będę kusztykał i dojdę do was. To już nie tak daleko. Znajdę was. Kana nie taka wielka.
Dotąd Go przekonywał, aż się zgodził, zostawiając mu do pomocy Szymka. Ale i tak szli wolno. Judasz usiłował wytłumaczyć nocne zajście:
– Oni tacy Rzymianie, jak ja król żydowski. Hołota ze świata, która się zaciągnęła w ich szeregi. I to nie tylko zwykli żołnierze, ale i niżsi dowódcy rekrutują się często z takich. Tego kiedyś poznałem w Jerozolimie przy winie, kiedy jeszcze był cywilem. I od tego czasu tak się spotykamy, to tu, to tam.
Ale o sztylecie nic nie wspomniał. Może nie zdążył nic wymyślić, a może schował to sobie na potem. Tak czy owak żaden z uczniów nie zagadnął go na ten temat.
Gdy dobrnęli do Kany, było już po obrzędach ślubnych i trwało przyjęcie weselne. Zobaczył swoją Matkę, która wybiegła Mu naprzeciw z oczami zatrwożonymi, pełnymi łez ze strachu i z radości:
– Tak się o Ciebie bałam, że się coś stało.
Przywitał się z Nią serdecznie. Z Matką był Kuba – Jego kuzyn, jeden z nieodłącznej paczki kolegów z Nazaretu.
– Kuba! A co ty tu robisz?
– Towarzyszył mi – odpowiedziała za niego Maria – w drodze z Nazaretu do Kany. Ale też ma prośbę: chce do Ciebie dołączyć. Przyjmiesz Go?
– A więc zdecydowałeś się! Kuba, kochany, bardzo się cieszę, że będziemy razem.
Kolejno już podchodzili gospodarze domu: rodzice młodych a wreszcie młodzi. Byli radośni, przejęci, szczęśliwi. Witał się z nimi:
– Ale nie przychodzę sam. Prowadzę moich nowych przyjaciół. Przyjmiecie ich na swoją weselną ucztę?
– Ależ z radością. To zaszczyt dla nas.
– Zdrożeni jesteśmy, bo, jak to bywa, nie obeszło się bez przygód.
– Jest woda do obmywań przy wejściu, w kamiennych stągwiach. Gdy zabraknie, przyniesiemy. Wynajęliśmy ludzi na ten dzień. Mamy wszelaką pomoc.
Cały dom ubrany był kwiatami, które zakrywały codzienne ubóstwo. I naszło się ludzi a ludzi. Sama biedota. Tutejsza i okoliczna. Takiej ilości ludzi nie spodziewał się w najśmielszych przypuszczeniach. Również i tego się nie spodziewał, że atrakcją numer jeden stał się On sam i Jego uczniowie. Był tym zaskoczony, ale tak to było, że wiadomość, iż Jan wskazał Go jako Mesjasza, dobiegła tu przed nimi i oczekiwano Go tutaj z najwyższym zainteresowaniem. Wielu przyszło, aby Go zobaczyć, usłyszeć. Tego napływu gości nie przewidzieli również gospodarze. Dawało im to jakąś niewątpliwą satysfakcję, ale stwarzało również trudności.
– Z powodu Ciebie tylu gości. Czekali na Twoje przyjście. Młodzi są Ci szczególnie wdzięczni za to, że dotrzymałeś słowa – tłumaczyła Maria.
– Przyznam się, że nie wierzyliśmy już, że przyjdziesz – mówił pan młody, który dołączył do Marii.
– A dlaczegóż by nie.
– Jeżeli prawdą to, co o Tobie już mówią… – przerwał nagle.
– A cóż mówią?
– Że jakoby nasz wielki prorok, Jan Chrzciciel, który chrzci nad Jordanem i zapowiada przyjście Mesjasza, miał Ciebie wskazać jako Tego, którego wszyscy, cały Izrael, z największą tęsknotą wyczekują.
– A gdyby tak było?
– To jakby to było możliwe, żebyś Ty przyszedł do naszej nędzy. My nie śmielibyśmy marzyć, a cóż dopiero prosić, żebyś Ty przychodził do nas, grzeszników.
– A dlaczegóż by nie. Najpierw, każdy człowiek jest grzesznikiem…
– Nie musisz nas pocieszać. My dobrze wiemy, że bieda ludzka jest karą Bożą za grzechy nasze albo przodków naszych.
W dali szumiał gwar głosów, przycichał, coraz więcej ludzi skupiało się przy nich, rozmawiających. Nadsłuchiwano pilnie każdego Jego słowa. Nadsłuchiwali też Jego uczniowie.
– Właśnie dokładnie na ten temat rozmawialiśmy, idąc tutaj.
– A mianowicie?
Wobec tego zaczął relacjonować to, co było przedmiotem ich niedawnej rozmowy, uzupełniając swoimi komentarzami, które nasunęły Mu się tymczasem. Mówił, że to nieprawda, jakoby Bóg mścił się za grzechy, karząc ubóstwem albo chorobą, bo nie jest Bogiem zemsty i mściwości. A jeżeli takie przekonania rozpanoszyły się w Izraelu, to od niedawna. I to pod wpływem błędnych wierzeń pogańskich. Przedtem tak nie było. I najwyższy już czas, aby powrócić do wiary ojców i do ich obyczajów.
– O czym myślisz? – spytał Go ktoś z przysłuchujących się Jego słowom, jeszcze nie bardzo wiedząc, o co Mu chodzi.
Więc zaczął im wyliczać, że ludzie powinni się ze szczególną miłością odnosić do chorych, sparaliżowanych, niewidomych, głuchych, starych, niedołężnych jak również do biednych: do tych, co głodują, nie mają środków do życia, nie mają w co się ubrać, jak również do tych, którzy bezdomni, którzy wciąż w drodze, w poszukiwaniu pracy.
Słuchali Jego mowy z zaciekawieniem, ze zdumieniem, jeszcze z podejrzliwością, z dystansem, ale słuchali. Ten, co poprzednio się dopytywał, nie zrezygnował ze swego stanowiska:
– To znaczy powinniśmy poprawiać Boga, a może nawet sprzeciwiać się Mu: On ukarał, a my mamy osłaniać i pomagać ukaranym.
Uznał, że trzeba szerzej przedstawić tę sprawę, i wyjaśniał, że jest zupełnie inaczej: bo Pan Bóg dał nam wolną wolę i człowiek potrafi czynić dobrze, ale i czynić źle, postępować mądrze, ale i głupio. I to tak wobec siebie, jak wobec innych. Stąd też są bogaci, którzy doszli do bogactwa ciężką, uczciwą pracą i dzięki swojej mądrości, ale są bogaci, którzy wzbogacili się oszustwem, wykorzystywaniem innych ludzi.
Posypały się głosy:
– Ty się nie boisz tak mówić?
– Niech mówi, niech mówi! Niech wreszcie ktoś tak mówi!
Gwar narastał. Przemieniał się w krzyk:
– A co, czy to mało jest takich, którzy się bogacą na naszej krwawicy?
– Za garść pszenicy pracujesz cały dzień i za podłą strawę.
– A on bydłu lepiej daje jeść niż tobie.
– A jego strażnicy biją cię nahajami jak bydło.
– A bogacz kpi z ciebie, w żywe oczy ci się śmieje.
– Jeszcze cię wypytuje drwiąco, za jakie grzechy cię Bóg biedą ukarał.
– Niech mówi!
– Dajcie Mu skończyć.
– Uspokójcie się! Pozwólcie Mu mówić!
Gwar, który tak nagle wybuchł, już się uciszał. Ludzie chcieli dalej słuchać. Więc kontynuował rozpoczętą myśl, że podobnie jest z biednymi. I są tacy, którzy sami się doprowadzili do biedy, ale są tacy, których inni wpędzili w ubóstwo. Podobnie z chorymi. Jedni sami sobie są winni, drudzy wcale nie. Ale teraz już są tylko biedni, nieszczęśliwi, chorzy, opuszczeni. A Bóg jest miłością.
Gdy przerwał i namyślał się, czy rozwijać tę kwestię, czy nie, ktoś powiedział półgłosem, prosząc:
– Wytłumacz.
Wobec tego mówił dalej, że Bóg się użala nad nami, bo jesteśmy Jego stworzeniami, Jego dziećmi. Pod każdym względem, również i pod tym, że i w nas powinna mieszkać miłość, i my powinniśmy się użalać nad ludzką biedą. Mówił, że Bóg czeka na nasz czyn, na naszą litość, współczucie, pomoc dla biednych i chorych. On rządzi wszystkim, ale chce, byśmy z Jego pomocą budowali nowy świat: byśmy byli społeczeństwem, gdzie nie będzie chorych niezadbanych, opuszczonych starców, gdzie nie będzie głodnych, bezdomnych, obdartych, gdzie nie będzie pogardzanych, zapomnianych – ludzi skrzywdzonych w jakikolwiek sposób.
Znowu podniosły się głosy:
– Tylko spróbuj to powiedzieć tym pasibrzuchom.
– Oni ogłoszą, że to bunt i sprowadzą Ci na głowę Rzymian.
– Do nas możesz mówić, ale co z tego, skoro my nic nie mamy do gadania.
– Tak, do nich, do nich powinieneś iść. Im to trzeba powiedzieć.
– Długo to On do nich nie będzie mówił, bo Mu zaraz łeb zetną albo wsadzą do więzienia.
– I znowu będzie tak jak było.
– Czy wy, mądrale, wreszcie dacie Mu spokojnie mówić?!
– Niech mówi. Mów!
Wobec tego odpowiadał na pytania, które domagały się odpowiedzi, że owszem, pójdzie i do bogatych, i do kapłanów, ale to tak nie może być, że oni będą biernie czekać na to, co „góra” zadecyduje. Każdy na swój sposób i w swoim zakresie już teraz ma obowiązek postępować w miłości wobec drugiego człowieka: z którym żyje pod wspólnym dachem, jak i wobec sąsiadów, każdego, którego napotyka. Z tego będziemy przez Boga sądzeni.
Ale wtedy ktoś podjął tę właśnie ostatnią kwestię, mówiąc ze zdziwieniem:
– Bóg, mimo że jest miłością, będzie nas sądził?
Nie zdziwiło Go to. Powiedział im, że spodziewał się tego pytania. Wyjaśniał więc, że jak wolność nie jest spełnianiem zachcianek, tak miłość nie jest dowolnością. A wezwania do życia według prawa miłości nie można bezkarnie odrzucić. Według tych zasad każdy człowiek jest już osądzany i kiedyś, na końcu świata, będzie osądzany. Gdy nie żyjemy w miłości, nie stajemy się godnymi Boga ani w tym życiu, ani w przyszłym. Ani teraz nie dorastamy do godności dzieci Bożych, ani do przebywania z Nim w niebie.
Zrobiło się cicho. Jakby każdy zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Dopiero po chwili ktoś odezwał się:
– A jak będzie wyglądał sąd nad nami?
Miał ten obraz w sobie. Stworzył go w Nazarecie. Wtedy właśnie, gdy ten sam problem rozważał wraz ze swoimi miasteczkowymi przyjaciółmi. Już umiał go przedstawiać:
– Kiedy Syn Człowieczy przyjdzie w chwale, w otoczeniu wszystkich aniołów swoich – zaczął tajemniczo, prawie półgłosem – zasiądzie na tronie chwały i wszystkie narody zgromadzą się przed Nim.
Najbliższy krąg ludzi, tak tych, którzy siedzieli obok Niego, jak i tych, którzy stali w Jego pobliżu, prawie natychmiast uciszył się i zaczął pilnie nadsłuchiwać. Podniósł nieco głos, aby wszyscy, którzy chcieli, mogli Go słyszeć:
– A On oddzieli jednych od drugich, tak jak pasterz zwykł oddzielać owce od kozłów. I zbierze owce po prawej stronie a kozły po lewej…
Zainteresowanie wzmogło się. Mówił więc już pełnym głosem, aby ogarnąć wszystkich słuchaczy. Dopiero teraz spostrzegł jakiegoś uczonego w Piśmie, który przysłuchiwał się Jego opowiadaniu z najwyższą uwagą.
– A potem powie Król do tych, co są po prawej stronie: Przyjdźcie, błogosławieni Ojca mego, weźcie w posiadanie królestwo, które dla was było przygotowane od początku świata. Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem obcy, a przyjęliście Mnie. Byłem nagi, a przyodzialiście Mnie…
Panowała taka cisza, że słychać było oddechy niektórych ludzi, bardziej przejętych tym opowiadaniem. Ciągnął wyliczankę:
– Byłem chory, a nawiedziliście Mnie; byłem więźniem, a przyszliście do Mnie.
Zatrzymał się. Za moment już zaczął mówić dalej:
– Wtedy odpowiedzą Mu sprawiedliwi: Panie, kiedyż to widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Cię, spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedyż widzieliśmy Cię obcym i przyjęliśmy Cię, nagim i przyodzialiśmy Cię albo chorym i w więzieniu i poszliśmy Cię odwiedzić?
Znowu się zatrzymał, żeby ludziom dać odetchnąć i aby przygotować ich na najważniejsze zdanie, by mogło do nich dotrzeć:
– A Król odpowie im tak: Zaprawdę, powiadam wam, cokolwiek uczyniliście jednemu spośród najmniejszych braci moich, uczyniliście Mnie samemu.
Przerwał. Cisza trwała, aż Janek, który wciąż siedział obok Niego, spytał Go szeptem:
– To już koniec?
Nie odpowiadając Jankowi, zaczął mówić dalej:
– A potem powie do tych z lewej strony: Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i aniołom jego. Byłem bowiem głodny, a nie daliście Mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście Mi pić…
Słuchacze już zorientowali się, jaka jest konstrukcja opowiadania, i prawie że przepowiadali Mu kolejne wersety:
– Byłem bez domu, a nie przyjęliście Mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście Mnie; byłem chory i uwięziony, a nie przyszliście do Mnie.
Znowu zrobił pauzę i zaczął skracać, by niepotrzebnie nie przedłużać:
– A wtedy ci znów zapytają Go: Panie, kiedyż widzieliśmy Cię głodnym albo spragnionym, bezdomnym albo nagim, chorym lub uwięzionym, a nie przyszliśmy Ci z pomocą? A On im odpowie…
Zatrzymał się przed najważniejszym zdaniem tego opowiadania:
– Zaprawdę mówię wam, czegokolwiek nie uczyniliście jednemu spośród najmniejszych, nie uczyniliście tego i Mnie.
Dodał:
– I pójdą stamtąd: ci na wieczne potępienie, a sprawiedliwi do życia wiecznego.
Skończył. Znowu zapadła cisza.
Zdawało się, że długo tak potrwa, bo nieprędko odważy się ktoś naruszyć tę piękną wizję. Niespodziewanie przecięło ją pytanie wypowiedziane ostrym tonem:
– Tyś już gotów?
To był uczony w Piśmie. Odpowiedział mu, że tak.
– Och, jakie to ładne opowiadanie. Ja sam nie potrafiłbym takiego wymyślić, choć jestem uczony w Piśmie, a Ty zwyczajny cham.
Przezwisko to padło zupełnie nieoczekiwanie. Nie zapowiadał go początek zdania utrzymanego w prawie uprzejmym tonie. A uczony, jakby nie zauważył rzuconej obelgi, mówił dalej:
– Powiedziałbym nawet, to takie wzruszające opowiadanie. Tylko ja się Ciebie chciałem spytać jeszcze raz, czy Ty już je skończyłeś?
Potwierdził po raz wtóry, że już skończył.
– Bo mnie się tak zdaje, że ono nie ma początku. Ty jesteś z pewnością ciekawy, dlaczego ja mówię, że ono nie ma początku? Nie jesteś. Bo Ty jesteś taki zarozumiały: uważasz, że wszystko wiesz? A ja Ci i tak powiem. Dlaczego Ci powiem? Bo to jest mój obowiązek naprowadzić błądzącego na drogę prawdy póki czas.
Zauważył, że ich rozmowa wzbudziła takie zainteresowanie, że chyba już nie ma ani jednego człowieka przy stole, ale wszyscy zgromadzili się wokół nich, otoczyli ich ciasnym kołem i przysłuchiwali się z najwyższą uwagą temu, co mówili na przemian – to On, to uczony w Piśmie.
– Otóż na początku sądu Bóg spyta wszystkich ludzi i każdego człowieka z osobna: Czyś starał się być tak czysty jak On – Bóg jest czysty – czyś zachowywał czystość rytualną. Czyś unikał kontaktów z poganami, grzesznikami i celnikami. Czyś mył naczynia kuchenne przed gotowaniem, czyś jadł koszernie, czyś mył swe ręce przed jedzeniem. A potem go zapyta: Czyś przynosił dziesięciny z wszystkiego, co posiadasz. Czyś świętował szabat. Czyś strzegł się, aby nie naruszyć szabatu najmniejszą pracą: ani przez napisanie jednej litery, ani przez przeniesienie najmniejszej rzeczy z miejsca na miejsce. Czyś się stosował do wszystkich przepisów, jakie w tym względzie nakazuje Talmud. Czyś świętował wszystkie uroczystości, czyś się modlił co dzień. Czyś pościł dwa razy w tygodniu. Może się spyta – dodał uczony z niejakim wahaniem – może spyta: Czyś chodził do świątyni jerozolimskiej trzy razy do roku, a zwłaszcza na święto Paschy. Czyś składał tam ofiary. Ale to nie jest takie pewne, czy o to będzie pytał. A potem, a na końcu, a jak nie będzie miał już nic innego do roboty, to wtedy On może się spytać o to, coś Ty sobie wymyślił. Może albo i nie. Bo i po co. Jeżeli Bóg ukarał kogoś za jego grzechy biedą albo chorobą, to po to, żeby grzesznik mógł odpokutować. Po co nam się wtrącać w takie sprawy. Ja już nie będę zwracał się do Ciebie, czy Ty się z tym zgadzasz, co ja Ci powiedziałem, bo ja wiem, jak Ty myślisz. Ty się po prostu nie zgadzasz ze mną. Czy się nie mylę?
Odpowiedział mu, że to prawda, że nie zgadza się. Bo Bóg od nas chce, byśmy się do Niego upodobnili przez życie w miłości. I z tego będziemy sądzeni.
– Ty jesteś młody nauczyciel – odpowiedział Mu. – Nie jesteś młody jako człowiek, ale jako nauczyciel dopiero zaczynasz, a więc póki czas, chcę Cię upomnieć jako uczony w Piśmie. Chociaż, ja bardzo przepraszam, że Cię tak zwyczajnie spytam. Nazywają Ciebie nauczycielem. Nazywają mistrzem. Czy ja powiedziałem, że Ty nie jesteś nauczycielem albo czy ja powiedziałem, że nie jesteś mistrzem? Ja wcale tego nie powiedziałem. Ale ja mam jedno pytanie do Ciebie. Czy ja nie mogę mieć? Ty sam odpowiedz, czy ja mogę mieć jedno pytanie do Ciebie. Ty nie chcesz wiedzieć, jakie pytanie ja mam do Ciebie? A nawet jeżeli Ty nie chcesz wiedzieć, to ja i tak Ci je zadam.
Uznał, że już dosyć zabawy i przerwał mu, mówiąc, że na pewno Go spyta, kto był Jego nauczycielem albo w jakiej szkole rabinackiej pobierał naukę, albo kto Mu zezwolił nauczać.
– Och, jakiś Ty jest mądry! Ja wcale nie mówię, że ja wątpiłem w to, czy Ty jesteś mądry. Ale ja nie wiedziałem, że Ty jesteś aż taki mądry. To bardzo dobrze. Bo ja mam takie stare przyzwyczajenie, że nie lubię rozmawiać z głupimi ludźmi. Och! To już nie będę pytania powtarzał, tylko z wielką uwagą czekam na Twoją odpowiedź.
Odpowiedział mu, że Jego nauczycielem jest Ojciec, który przemawia przez Pismo Święte.
– Ale widzisz, jestem pokornym człowiekiem. Jeżelibyś Ty mnie spytał, dlaczego uważam siebie za nauczyciela… Bo może Ty nawet się zdziwisz, ale dlatego się uważam za nauczyciela, że uczyłem się u mojego nauczyciela, a on się uczył u swojego nauczyciela. A czegóż się uczyłem u mojego nauczyciela i mistrza? Uczyłem się, jak należy rozumieć Pismo Święte. Tylko tyle i nic więcej. A Ty tak mówisz, jakbyś Ty pierwszy zajął się Księgami Świętymi. A może Cię nie zrozumiałem, a może się przesłyszałem, choć przecież zdaje mi się, że słuch mam jeszcze wciąż bardzo dobry i potrafię wszystkie Twoje brednie usłyszeć.
Już nie wytrzymywał tej pustej gadaniny, już nie mógł znieść tej metody niszczenia przeciwnika – w fałszywych uśmiechach, które zwiastowały śmierć rozmówcy, w pozornych uprzejmościach maskujących nienawiść, w fałszywej galanterii, nie mającej nic wspólnego nawet z odrobiną przyzwoitości. Przerwał mu, wbrew wszelkim zasadom dialogu obowiązującym tych, którzy rozmawiają. Powiedział z goryczą, że dobrze, gdyby tak było, ale tak nie jest – ani doktorzy w Piśmie, ani faryzeusze w gruncie rzeczy nie wykładają tego, co Pismo Święte zawiera, ale wykładają to, co sami wymyślili i tego nauczają ludzi, a to bardzo często jest zaprzeczeniem podstawowych zasad objawionych przez Boga.
I nagle prysła jak bańka mydlana tamta uprzejmość uczonego w Piśmie, grymas uśmiechu przemienił się w niekontrolowaną wściekłość:
– Cicho! Sza! – wykrzyknął. – Spokój! Ani słowa więcej! Tyś powiedział, Tyś się ośmielił powiedzieć, że my nauczamy czegoś, co jest zaprzeczeniem prawd, jakie zawiera Pismo Święte. To jest największa obraza, dla nas, uczonych w Piśmie i faryzeuszy, i dla mnie osobiście. To gorsze niż gdybyś mi powiedział, że jestem gojem, że jestem człowiekiem jedzącym wieprzowinę. I dlatego wzywam Cię, żebyś udowodnił to, co usłyszeliśmy. Biorę na świadka Boga i tych wszystkich ludzi tu zgromadzonych. A teraz odpowiadaj! Słuchamy! – zaślinił się, twarz mu gorzała, oczy zdawały się wychodzić z orbit.
Żal Mu go było. Zaczął mówić tak spokojnie, z taką łagodnością i wyrozumiałością, na jaką Go tylko było stać:
– Przekraczacie przykazanie Boże przez przywiązanie do podania waszego. Bóg powiedział: Czcij ojca twego i matkę twoją; oraz: Kto złorzeczy ojcu lub matce, śmiercią będzie ukarany. Wy natomiast mówicie: Kto by ojcu lub matce oświadczył: Korban, czyli – niech wsparcie, jakie mógłbym ci dać, będzie ofiarą dla Boga – ten jest zwolniony z obowiązków wobec swego ojca i swej matki. Tak to znieśliście przykazanie Boże w imię swego podania. Słusznie prorokował o was Izajasz, mówiąc:
Lud ten czci mnie wargami,
lecz serce jego daleko jest ode mnie.
Na próżno mniemają, że oddają mi cześć;
bo nauka ich to tylko ludzkie nakazy.
Jego rozmówca najchętniej rzuciłby się na Niego z pięściami, ale jeszcze na tyle zapanował nad sobą. Podniósł tylko w górę nagie ramiona – z których zsunęły się obszerne rękawy – gestem oburzenia:
– Ty szatanie! Jak śmiesz! Kim się czynisz! Przeciwko nauce mędrców naszych!
Aż się zachłysnął z oburzenia. Stracił oddech. Oczy wyszły mu na wierzch. Zdawało się, że ducha wyzionie z wściekłości. Ale już złapał rytm. Zatrzepotał rękami i wybuchnął falą obelg:
– Ty pokurczu diabelski, Ty głupcze. Czy może być coś mądrzejszego niż korban. Ty nic nie rozumiesz. Właśnie to prawo świadczy, że Bóg jest najważniejszy, że ważniejszy jest niż ojciec i matka.
Zgromadzeni przysłuchiwali się temu z przerażeniem i ze zgorszeniem, a ten wołał w uniesieniu:
– Cóż jest człowiek, a zwłaszcza czym jest stary człowiek. Jest i go nie ma, a chwała Pańska trwa na wieki. Rozumiesz to, podły chamie! Bóg i tylko Bóg! A człowiek jest dziś, jutro go nie ma, a Boża chwała i tylko Jego chwała trwa na wieki!
Czekał aż skończy, aż się wygada, aż się wyzłości. Ale nie zanosiło się na to, wobec tego wykorzystując moment przerwy, zaczął mówić spokojnie, że wszystkie te i jeszcze inne tłumaczenia na nic się nie zdadzą wobec prostego przykazania, jakie jest zawarte w Dekalogu: „Czcij ojca swego i matkę swoją”.
Tu już Jego rozmówca nie wytrzymał. Zawołał:
– Bądź przeklęty! – splunął, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Ludzie rozchodzili się z wolna, wracali na swoje miejsca, wymieniając uwagi. Słyszał rozmowy, komentarze, zdania luźno wypowiadane na swój temat:
– Jakby był Mesjaszem, to by nie pozwolił, żeby Go tamten tak obrażał. Mesjasz prawdziwy ukarałby takiego, który by Go przezwał. A Ten usłyszał przezwisko i nic – ani be, ani me.
Poczuł, że dla nich przestał być Mesjaszem. Patrzyli na Niego jak się patrzy na stół albo drzewo. Już był zwyczajny – oplwany, przeklęty. A nawet gorzej: odarty z nadzwyczajności. Patrzyli z lekceważeniem, obojętnością. Znikli gdzieś Jego uczniowie.
Sprawę starali się ratować młodzi:
– Bardzo prosimy do stołu. Zdrożony jesteś. Najwyższy czas, aby się posilić. Uczniowie Twoi już czekają na Ciebie.
Poszedł za nimi. Uczniowie już siedzieli przy stole, choć nie czekali na Jego przyjście i sami zaczęli się posilać. Wyczuł obcość. Musieli jeszcze przed momentem rozmawiać o Nim i speszyło ich Jego przyjście. Teraz jedli i pili zapamiętale, nie zwracając na pozór uwagi na Niego. Po chwili Judasz przełamał milczenie – już był pijany i dlatego stał się rozmowny, on, który przeważnie milczał:
– No i miałeś pierwszą próbkę Twojej dobrej nowiny, z którą chcesz iść do biedaków. Po prostu Ci nie uwierzyli. A może powiem wyraźniej: wyśmiali Cię. A spodziewałeś się, że przyjmą Cię z entuzjazmem, że na rękach Cię poniosą.
Filip chciał uspokoić go i przerwać jego gadaninę, ale to nie doszło do Judasza. Kontynuował zaczętą kwestię:
– Nie uwierzyli we własne szczęście, w szczęście, które Ty im chcesz dać – zaśmiał się bezczelnie. – I co Ty na to?
Spojrzał na Judasza, przyjrzał się pozostałym. Chyba inni też za dużo wypili wina. Łatwo było przesadzić – im, tak spragnionym po długiej drodze, no i tak zawiedzionym po Jego rozmowie z uczonym w Piśmie. Judasz mówił dalej z bezczelną, pijacką pewnością siebie:
– No i pierwszy numer się nie udał. A Tobie się zdawało z pewnością, że w ten sposób zdobędziesz biedaków i pójdą za Tobą wszyscy, jak jeden mąż. I zrzucą najwyższego kapłana, a może nawet Heroda. A to by było nawet dobre – zaśmiał się znowu. – A na jego miejsce osadzą Ciebie. A my będziemy na czele poszczególnych krain Palestyny. Nowy ród Jakubowy – zarechotał. – Dwunastu, tak jak dwunastu synów Jakubowych. Tylko Ci jeszcze paru brakuje. Ilu nas jest? Policzmy – wyciągnął palec do Andrzeja. – Andrzej pierwszy. A może Szymon pierwszy, przepraszam, przepraszam, Szymon-Piotr, a nawet tylko Piotr. Tak, on skała. To co Ty mu chcesz dać, kawałek Galilei? Szymonie-Piotrze – przybrał ton uroczysty – czy chcesz przyjąć Galileę?
– Przestań. Jesteś pijany – Piotr warknął ze złością.
Ale Judasz nie dał sobie przerwać:
– Bo Judeę sobie zastrzegam. Ja będę królem Judei. A co? Nie stać mnie na to? Wreszcie będę królem. A Piotr w Galilei. Ale nie udało się. Ta hołota nie uwierzyła Ci. I z wszystkich Twoich planów nici. – Czknął. – Najlepszego wina te chamy nie dali. Ale nie dali, bo i nie mają. A wiesz, gdzie Twój błąd? Nie wiesz, a ja Ci mogę powiedzieć. Tyś obrał zły styl. To nie tak się przychodzi do tego motłochu. Gdyby tu wszedł Jan Chrzciciel z włosami po pas, z brodą do kolan, w przepasce ze skóry wielbłądziej, to by tu wszyscy, jak jeden mąż, u jego stóp plackiem leżeli. Na tę hołotę trzeba albo bata, albo cudowności. Wtedy by Ci we wszystko uwierzyli, nawet w to, że białe jest czarne, a czarne jest białe. Nawet by uwierzyli, że Bóg jest Ojcem – że ich kocha. Tak, nawet że tę hołotę Bóg kocha – powtórzył. – Uwierzyliby. Ręczę Ci słowem – zaperzył się. – Jeśli nie wierzysz, mogę Ci przysięgnąć. Na brodę proroka Jana – zaśmiał się znowu. – Ale tak? Oni myśleli, że skoro jesteś Mesjasz, to przyjdziesz z hufcem anielskim. A tymczasem przyszedłeś z nami, i to jeszcze nie w komplecie, bo Ci do dwunastu trochę brakuje – zaśmiał się znowu. – Po to, żeby ludzie uwierzyli, że coś jest inne niż dotąd wyznawali… No, no, no – tu zaczął kiwać Mu palcem w geście przeczącym. – To nie tak prędko. Nawet jakby to było z ich korzyścią!
Ale już mówił coraz ciszej. Powtarzał się, ogarniał go sen. Zamykały mu się oczy, niewyraźnie składał poszczególne sylaby. Ciekła mu ślina z ust. Nie przypominał w niczym eleganckiego dandysa, którym był na co dzień. Oparł wreszcie głowę o ręce rozłożone na stole i zasnął.
Znowu rozejrzał się po twarzach „swoich uczniów”. To nie było tylko pijackie bredzenie Judasza. On wyraził dokładnie to, co w nich wszystkich się działo. On ze swoją pijacką brutalnością odsłonił to, co się stało w ich duszach. „A miało być wesele. A tymczasem jest stypa. Że jeszcze są tutaj razem, to czysty przypadek, a że już nie są moimi uczniami, to nawet nie trzeba zgadywać”. Pomyślał ze smutkiem: „Pierwsza próba i taka klęska. Co będzie, gdy prawdziwe trudności czy nawet niebezpieczeństwa wyrosną przed nimi. Co będzie, gdy im śmierć zaglądnie w oczy?” Poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu. Podniósł głowę. Nad Nim stała pochylona Matka:
– Mogę Cię prosić na chwilkę?
Podniósł się. Odprowadziła Go na ubocze. Zobaczył zatroskaną twarz. „I Ona przejęła się moją klęską. I Ona we mnie zwątpiła”.
– Wina nie mają.
Nie zrozumiał, co mówi. Ale Ona już Mu tłumaczyła:
– Nikt nie przypuszczał, że tylu gości przyjdzie. Nikt się z tym nie liczył, że tylu ludzi nieproszonych się zgromadzi. Zeszli się, bo myśleli, że Ty jakiś wiec chcesz zorganizować, że będziesz przemawiał, wydawał jakiś manifest, że będziesz wzywał ludzi do protestu przeciwko wysokim podatkom, niektórzy nawet, że ogłosisz niezawisłość Galilei…
Nagle obok Matki wyrosła postać pana młodego z chmurną twarzą i drobnej jego żony z oczami we łzach.
– Nie odchodź od nas – mówił pospiesznie. – Proszę Cię, zostań. Wybacz mi ten brak wina. Ale jeszcze jest woda z octem. Mamy naprawdę bardzo dobrą wodę. Ludzie ze wsi przychodzą do naszej studni. Są owoce. Nie odchodź. Zostańcie, i Ty, i Twoi uczniowie. Taką radość nam sprawiłeś, że przyszedłeś.
Słuchając tego, co mówił, nieoczekiwanie przypomniał sobie kamienne stągwie, z których zaraz po przyjściu czerpał chochelką wodę, aby się umyć. Przypomniał sobie, że była zimna i świeża. I nagle już wiedział. „Boże, Ojcze mój, proszę Cię, daj znak, okaż Swoje miłosierdzie dla tych biednych ludzi. I niech uwierzą w moje słowa, że Ty ich kochasz. Nie tylko bogatych, ale również i ich, biedaków”.
Wyszedł przed dom. Stągwie były prawie puste. Akuratnie przez podwórko przechodził jeden ze sług, niosąc tacę z próżnymi naczyniami do kuchni.
– Napełnij stągwie wodą, proszę.
Ten popatrzył na Niego najwyraźniej z mieszanymi uczuciami. Z pewnością i on widział w Nim Mesjasza odartego z godności. Ale posłuchał Go.
Za chwilę widział, jak słudzy wlewają z wiader do stągwi przyniesioną wodę. Zbliżył się. Patrzył na gromadzoną wodę i wciąż się modlił, mając jeszcze w pamięci przestraszone oczy panny młodej i rozpacz pana młodego, zapijających się swoich uczniów i tę gromadę biedaków, którzy przyszli po to, by się przekonać, że nie takiego Mesjasza oni oczekują. „Niech uwierzą słowu, z którym mnie do nich posłałeś”. Posłyszał głos jednego ze sług:
– Jeszcze masz jakieś polecenia? Matka Twoja kazała nam spełniać wszystkie Twoje życzenia. Czy…
Przerwał mu:
– Zanieście to wino staroście weselnemu.
Popatrzyli na Niego niedowierzająco.
– Jakie wino? – jeden z nich wyjąkał.
– To. Z tych stągwi – dodał, by nie było wątpliwości.
– Zwariował – posłyszał szept któregoś z nich.
– Przecież w stągwiach jest czysta woda – drugi zaczął łagodnie tłumaczyć, jak się tłumaczy furiatowi, w obawie, by nie wybuchnął wściekłością. – Naprawdę, w stągwiach jest czysta woda. Coś Ci się pomyliło. Tu nie ma wina. Nie wierzysz? Dobrze, udowodnię Ci, że się mylisz.
Spokojnym krokiem, obserwowany z podziwem przez kolegów za swoją wyrozumiałość i cierpliwość, podszedł do stągwi. Chciał wziąć garnuszek stojący na półce, ale zatrzymał się w pół ruchu. Oparł się oboma rękami o brzeg kamiennej beczki, nachylił się nad nią, powąchał, już nie sięgał po garnek, ale gwałtownym ruchem dłoni zaczerpnął wody, która stała się winem. Wypił. I jakby zmartwiał. Jakby zamienił się w kamienny posąg. Jego koledzy już obserwowali go w najwyższym napięciu, ale i oni zamarli. Dopiero po chwili ten stojący przy stągwi zaczął się powoli do nich odwracać, jak się obracają ciężkie drzwi w żelaznych zawiasach albo jakby ktoś kamienny posąg obracał wzdłuż osi. Zobaczył jego białą twarz, z której jeszcze spadały krople wina i usłyszał słowa wypowiadane martwymi z przerażenia ustami:
– Zwariowałem. To jest wino, nie woda.
Teraz zareagowali jego koledzy. Podbiegli do stągwi i zrobili to samo, co tamten: dłońmi czerpali wino, aby się przekonać.
– Wino! Wino! Wino! – wrzeszczeli. Śmiali się. Podskakiwali jak dzieci. – Wino!
Pierwszy opamiętał się ten, który na początku odkrył, co się stało. Stanął zwrócony do Niego tak jakby Go pierwszy raz w życiu zobaczył na oczy. Znowu zamarł w bezruchu, tak jak przy stągwiach. Dopiero teraz uspokoili się pozostali dwaj słudzy i również zaczęli patrzeć na Niego tymi innymi oczami.
– To Ty masz taką moc w sobie? Ty jesteś cudotwórcą, od Boga do nas przysłanym.
I jeszcze moment a klęczeli u Jego stóp. Mówili coś jeden przez drugiego:
– Wybacz nam, że naśmiewaliśmy się z Ciebie.
– Ty jesteś prawdziwym Mesjaszem, tak jak Cię wskazał Jan!
– Daruj naszą niewiarę.
– Że też nas to spotkało, aby widzieć Cię na własne oczy!
Był w pierwszej chwili zupełnie zaskoczony tym ich zachowaniem. Ale już ich podnosił z klęczek i tłumaczył:
– Przecież to nie moja zasługa, to dzieło Boże. Wstawajcie i noście na stoły, bo tam już z pewnością puste kubki stoją przed gośćmi.
Już się nieporadnie dźwigali, nabierali do dzbanów wino, nieśli do starosty weselnego, a w Nim trwała radość tak przeogromna, że chciało Mu się krzyczeć w głos, ale chyba by i tak nie potrafił, bo gardło miał ściśnięte, że ledwo mógł ślinę przełknąć. Więc patrzył na to, co się dalej dzieje, tak jak chłopiec, któremu udało się sprawić niespodziankę rodzicom. Widział, że podchodzą do starosty, że młodzi podnoszą się ze swoich miejsc stężali z przerażenia, ze zdziwienia, zaskoczeni, nic nierozumiejący. Widział, że starosta próbuje, kosztuje napój dostarczony przez sługi, widział jego zadowolenie i dosłyszał zdanie wypowiedziane w kierunku zbliżającej się młodej pary:
– Każdy człowiek podaje najpierw dobre wino, a gorsze dopiero wtedy, gdy wszyscy już trochę się napiją. Ty zaś zachowałeś dobre wino aż dotąd.
Goście zaczęli się interesować, co się dzieje. Coraz więcej twarzy zwracało się ku staroście. Widział szepty wymieniane pomiędzy nowożeńcami a sługami. Aż nagle zwrócili się wszyscy w Jego stronę, aż nagle zobaczył wyciągnięte ręce sług, wskazujące na Niego. I już biegła młoda para, wymijając ludzi i przeszkody na drodze, z nachodzącą na ich twarze łuną zachwytu. I już runęli przed Nim na kolana. Jeszcze zdążył szepnąć do Janka:
– Powiedz naszym chłopcom, że będziemy stąd szli.
Większość gości była na nogach, wstała od stołu. Widział i słyszał, jak słudzy noszący wodę do stągwi są otoczeni coraz to bardziej zwartą grupą wypytujących. Wciąż powtarzali te same informacje o wodzie przyniesionej przez nich ze studni, o tym jak naraz stała się winem. Wciąż wskazywali na Niego jako sprawcę tego cudu. Już nikt nie był na swoim miejscu, przepychali się gwałtownie, niecierpliwie, robiło się coraz większe zamieszanie, narastał hałas, podbiegali do Niego i zamierali onieśmieleni, patrzyli oczami pełnymi uwielbienia, jak na jakąś nieziemską istotę, zanim się nie rozwieje na kształt mgły. Inni, wciąż nie dowierzając, przyglądali Mu się podejrzliwie, podchodzili do stągwi ledwo co napoczętych, nachylali się nad nimi, próbowali wody, która się winem stała, wąchali. Jeszcze inni chcieli wszystko wiedzieć dokładnie, chcieli upewnić się, jak było naprawdę, wypytywali Go – jedni nieśmiało, niektórzy agresywnie, jakby nie chcieli być wprowadzani w błąd, żądając wyjaśnień od Niego, który był świadkiem najpewniejszym, bo i twórcą tego wydarzenia, jakie już określili nazwą „przemiana”.
– Rzeczywiście przemieniłeś wodę w wino? Dlaczegoś to zrobił?
– Jak to było?
– Kazałeś przynieść sługom wodę ze studni?
– A czy już wcześniej też takie sztuczki robiłeś?
– Czy jesteś czarodziejem?
– Gdzieś Ty się tego nauczył?
Widział, że to już najwyższy czas, żeby coś powiedzieć, bo jeszcze chwila a dzieło Boże stanie się jarmarczną rozrywką. Schylił się do młodej pary, która wciąż przed Nim klęczała:
– To nie mnie należy się dziękczynienie, ale Ojcu, który mnie wysłuchał. To On okazał nam swoje miłosierdzie. On dał wam, nam, ten dar, abyście uwierzyli, że jest Bogiem wszystkich ludzi, nie tylko bogatych, ale i biednych. Niech Mu dzięki i chwała będzie za ten dar.
Podniósł oba ramiona w górę. Zaczął śpiewać:
– Wielki jest Pan, alleluja, wielki jest Pan, alleluja.
Dobry jest Pan, alleluja, dobry jest Pan, alleluja.
Mądry jest Pan, alleluja, mądry jest Pan, alleluja.
Zaczęło Mu wtórować najpierw tylko kilka głosów, ale już zaraz pieśń ogarnęła wszystkich zgromadzonych. Śpiewali z wyciągniętymi w górę ramionami, wpatrzeni w niebo, na którym – choć jeszcze zmrok nie zapadł – pojawiły się pierwsze gwiazdy.
– Mądry jest Pan, alleluja, mądry jest Pan, alleluja.
Święty jest Pan, alleluja, święty jest Pan, alleluja.
Ale poczuł, jak rytm tej improwizowanej pieśni zaczyna tętnić w całym Jego ciele. I już nie wystarczyły wyciągnięte dłonie. Strzelił palcami raz i drugi, podchwycili to inni. Ale i tego było za mało: klasnął w dłonie – znowu podjęła to reszta. Zaczęli klaskać do rytmu śpiewanej pieśni. Aż wykrzyknął:
– Tańczymy Bogu na chwałę i dziękczynienie!
Chwycił za ręce stojących obok ludzi i już utworzył się krąg tańczących. Orkiestra, która od pewnego czasu wtórowała chórowi głosów, teraz uznała, że na nią czas i zdominowała śpiew, wybijając jeszcze wyraźniej rytm. Tańczyli z szeroko rozciągniętymi ramionami, podnosząc wysoko nogi w kolanach. Szli to w jedną, to w drugą stronę, pochylali się to do przodu, to do tyłu w takt melodii. Powtarzali jakieś od dziecka wyuczone figury, ale równocześnie wciąż improwizowali tak, jak im dyktowała fantazja.
Taniec nabierał wigoru. Wykorzystał to i począł się wysuwać z kręgu. Złączył ze sobą dłonie dwojga ludzi, swoich najbliższych partnerów – popatrzyli na nie nie bardzo przytomnie – i odszedł.
Uczniowie byli wszyscy.
– Tomasz i Szymek już są? – zapytał Bartłomieja.
– Przyszli dopiero przed chwilą, ale zdrowi i cali.
Zataczającego się Szymona-Piotra prowadził Andrzej, a Judasza Filip. Towarzyszyła Mu jeszcze chwilę młoda para, wciąż pełna uwielbienia i dziękczynienia.
– Chcielibyśmy, żebyś jeszcze dłużej został, ale nie śmiemy Cię zatrzymywać.
– Lepiej będzie, jeśli już odejdę.
– Tak, tak, rozumiemy Cię, oczywiście. I przepraszamy za zachowanie niektórych naszych gości.
Stali tak, rozmawiając, w zapadającym zmierzchu, nierozpoznawani przez ludzi biegnących do domu weselnego. Dochodziły Go fragmenty rozmów, pytania, odpowiedzi:
– Naprawdę, cud się stał?
– Trzeba się przekonać.
– Popili się biedacy i opowiadają głupstwa.
– Akurat Mesjasz nie miałby nic innego do roboty jak przemieniać wodę w wino.
– Lepiej by zrobił, gdyby chleb rozmnożył.
– Gdzie to kto widział, żeby Bóg kiedy taki cud robił.
– Prawdziwy Mesjasz to by zabił piorunem Heroda albo Piłata i sam się ogłosił królem Izraela.
Nie uszedł daleko. Nie mógłby ujść daleko. Tak Szymon-Piotr, ale zwłaszcza Judasz, już spali idąc i za chwilę nie byli w stanie zrobić jednego kroku naprzód. Rozłożyli się więc na pierwszym lepszym miejscu pokrytym trawą. Szymon-Piotr i Judasz zasnęli natychmiast, ciężko pochrapując od czasu do czasu. Reszta położyła się w milczeniu po odmówieniu wspólnie z Nim modlitwy. On sam nie mógł zasnąć. Leżał na wznak z szeroko otwartymi oczami, wpatrzony w migocące gwiazdy. Wciąż trwało w Nim dziękczynienie, które wybuchło wtedy, gdy słudzy zanurzyli dzbany w stągwie kamienne. To zapatrzenie przerwał szept Janka, który przysunął się do Niego.
– A czy Ty jeszcze zrobisz kiedy jakiś cud?
Uśmiechnął się do niego:
– Nie słyszałeś, jak powiedziałem nowożeńcom: to nie ja cud uczyniłem, ale mój Ojciec, Bóg nasz. Ja Go tylko poprosiłem.
– A poprosisz Go jeszcze kiedy o co?
– Jak będzie tego potrzeba, to poproszę. Zresztą nie muszę zawsze ja prosić, każdy może prosić.
– I mnie też może Bóg wysłuchać?
– Jak tylko będziesz miał wielką wiarę, to tak.