Łuskanie kłosów
i uzdrowienie w szabat człowieka z uschłą ręką
Nadciągał wieczór. Wkrótce powinni być w Kursi. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Nie spieszyli się. Nieduża grupa Jego uczniów, licząca może czterdzieści osób, szumiała beztroskimi rozmowami. A jednak snuł się w Nim jakiś niepokój. Zastanowił się, czym jest spowodowany. Rozejrzał się wokół siebie i za siebie. Zwrócił się do idącego obok Piotra:
– Jakoś wciąż nie widzę Judasza. Gdzie on się podział?
Piotr odpowiedział:
– Ostatni raz rozmawiałem z nim po poludniu, gdy jedliśmy obiad w gospodzie. Wiem, że płacił gospodarzowi. – Piotr rozglądał się pilnie wśród idących. – Nie, nie ma go.
Zaniepokoił się:
– Spytaj ludzi, czy mają jedzenie na dzisiejszy wieczór i na jutrzejszy szabat. To powinien być Tomek, Szymek, Józef, Maciej, Filip – któryś z nich.
Szedł dalej, ale czekał pełen napięcia na powrót Piotra. Za chwilę był z powrotem:
– Nie, nikt nic nie niesie. Będziemy głodowali.
– Na razie nic ludziom nie mów. Może się sprawa wyjaśni. Może Judasz nadejdzie z pożywieniem.
To nie pierwszy raz się zdarzyło, że Judasz niespodziewanie znikał. Uczniowie przypisywali to Jemu, że On, ich Mistrz zlecał mu jakieś kolejne zadanie do wykonania. Na tej opinii chętnie bazował sam Judasz. Ale nieliczni, tacy jak Piotr, wiedzieli, że prawda jest inna. Tolerowali ten fakt, uważając, że jeżeli On nie protestuje, to i im nie wolno. Ale nigdy nie zdarzyło się to co dziś, że Judasz nie wykonał swoich obowiązków i postawił całą grupę w trudnej sytuacji.
– Nawet gdybyśmy przyspieszyli i tak nie zdążymy przed zachodem słońca do miasta – oświadczył Piotr. – A gdyby nawet, to już za późno na zakupy. Kramy i sklepy już pozamykane! Od zachodu słońca zaczyna się szabat – dodał bardziej do siebie niż do Niego.
– Zostajemy tu. Wybierz tylko korzystne miejsce na nocleg.
Przybiegł Janek:
– Tu zostajemy? No to świetnie, bo ja już nóg nie czuję.
– Nie ty jeden, nie ty jeden – temperował go Jakub.
– No to teraz Janek chętnie zje kolacyjkę, bo już straszliwie głodny – paplał swoje, nie słuchając, co do niego mówiono.
– Janek dzisiaj obejdzie się smakiem, bo kolacyjki nie będzie. Widzisz, że Judasza nie ma.
– A nie wrócił? To dokąd go, Jezu, posłałeś?
– Jezus go nigdzie nie posłał.
– A on zawsze mówi, że Ty go gdzieś posyłasz.
– Skończ z tym Judaszem. Nie ma go, to go nie ma. Jego sprawa. Wcale nie ma obowiązku chodzić z nami. Gorzej, że nie będzie co jeść.
– To wcale nic nie szkodzi. Będziemy pościć. I tak faryzeusze wciąż narzekają, że nie pościmy, i Ciebie, Jezu, przezywają, żeś obżartuch i opilec. Ale ciekawe. Ci, którzy narzekają, to niektórzy mają całkiem, całkiem, niczego sobie okrągłe brzuszki, a na Tobie, Jezu, nawet nie znać, że cokolwiek jesz. A więc będziemy pościć.
Rozsiedli się w lasku oliwnym nad strumykiem.
– Szymek, pokaż nam, co w tym worku niesiesz? Potrafisz nas wyżywić?
Ale Zelota nie był wcale w lepszym humorze niż reszta:
– Mam trochę słodyczy z tamtej uczty u Mateusza, które dali nam na drogę. Wziąłem to do rozdawania dzieciom – wyciągał suche ciasta z bakaliami. – Ale to nie jedzenie. Tym można trochę głód oszukać. Może jeszcze Tadek co ma.
Ale Tadek-Pastuszek – tak go nazywali, chociaż szczuplejszy, to wzrostem prawie dorównywał Szymonowi-Zelocie – niewiele miał w worku. Trochę fig, trochę orzechów i rodzynek, jakieś owoce.
– To mi wcisnęli, choć też nie chciałem przyjąć, ale w końcu wiem, jak za nimi dzieciaki przepadają – mówił trochę z zawstydzeniem.
Posilili się tymi resztkami. Pili za to bez końca wodę, żeby choć w ten sposób oszukać głód. Ale byli źli jak osy. Na Judasza i na siebie. Poszli wcześnie spać, aby zapomnieć o głodzie.
Rano wstawali z ociąganiem, chcąc skrócić sobie czas, który mieli spędzić o pustym żołądku. Dzień zapowiadał się pochmurny, a nawet wyglądało na deszcz. Wciąż był ciekawy, jak sobie poradzą z tą nową sytuacją, która tak niespodziewanie przed nimi wyrosła.
Po rannej modlitwie, gdy się jeszcze zbierali, zaczął śpiewać półgłosem, trochę jakby tak dla siebie, ale naprawdę jako propozycję dla nich: „Alleluja” – na najweselszą melodię. Powtórzył to parokrotnie, natrafiając na wyraźny opór: nie chcieli się poddać, nie chcieli zrezygnować ze swojego gniewu, protestu, udawali, że nie słyszą tej zachęty, że ich nie obchodzi Jego naleganie, by przyjęli to, co się stało, zgodnie z wolą Bożą. Pierwszy się złamał Janek i zaczął Mu wtórować. Za nim poszli inni. Jeszcze na początku z ociąganiem, a i ze wstydem, że się zachowali jak dzieci. Ale zachmurzenie coraz szybciej znikało. Rozjaśniały się twarze. Jeszcze chwila, a pojawiły się uśmiechy i przepraszające spojrzenia. A potem już szli wyzwoleni, radośni, zwycięscy, wciąż śpiewając to samo „Alleluja”.
Od pierwszych domów dzielił ich jeszcze łan dojrzewającej pszenicy. Przystanął. Pomyślał, że nie może mimo wszystko zgodzić się, aby cały dzień byli o pustym żołądku. Przypomniała Mu się zasada czy zwyczaj dopuszczający zrywanie kłosów przez ludzi głodnych. No tak, ale nie w szabat. Trudno. Tym razem będzie to w szabat. Aż przystanął z radości, że wpadł na taki pomysł. A potem zerwał kłos i zaczął go między dłoniami czyścić ze ździebeł. Wyczyścił, wydmuchał, a potem ziarna wrzucił do ust i zaczął gryźć. Były twarde, choć jeszcze nie tą twardością wymagającą natychmiastowego koszenia. Teraz dopiero spostrzegł, że uczniowie, którzy też przystanęli, patrzą na Niego i na to, co On robi, z mieszanymi uczuciami. Niektórzy prawie z przerażeniem w oczach. Odwrócił się i zaczął iść dalej, pozostawiając każdemu wolny wybór. Za chwilę, choć nie widział ich, usłyszał, że poszli w Jego ślady.
Jeszcze trochę i już szli wśród domów w ogrodach, szeroką drogą, najpierw pustą, potem z pojedynczymi miejscowymi ludźmi, zdążającymi najwyraźniej – jak oni – w stronę synagogi.
Synagoga znajdowała się bliżej niż przypuszczał. I tak dość niespodziewanie, wychodząc z głównej ulicy, znaleźli się naprzeciw niej. Dzielił ją od nich jeszcze dość obszerny placyk, na którym stało trochę ludzi. Ci teraz skierowali ze zdziwieniem oczy na nich – grupę obcych, którzy podążają do ich synagogi. Jego gromada uciszyła się. Obserwował, jak Jego ludzie z ciekawością rozglądają się po otoczeniu, z rzadka tylko wymieniając jakieś krótkie uwagi i spostrzeżenia. Niektórzy jeszcze byli zajęci w dalszym ciągu gryzieniem pszenicy – widać, że nie po jednym, ale po kilka kłosów zerwali z pola.
Posłyszał jakieś podniesione głosy. Odwrócił się i zobaczył, że do Filipa, który jak zwykle, zawsze był ostatni – również i teraz jeszcze nie skończył łuskać kłosów – podeszło dwóch faryzeuszów i o coś go wypytują. Nie trudno było domyślić się, o co im chodzi.
– Kim jesteście? Poganami? To dlaczego w szatach Galilejczyków? Po coście tu dzisiaj przyszli do naszego miasta i znieważacie nasz święty dzień. My jesteśmy spokojnymi ludźmi i chcemy w spokoju obchodzić szabat. Nie potrzebujemy was. Idźcie stąd dalej.
Patrzył, jak Filip skonfundowany usiłuje im coś nieporadnie wyjaśniać. Dolatywały do Niego fragmenty tego tłumaczenia:
– Ja ci zaraz to wszystko opowiem. Byliśmy głodni, bo nie kupiliśmy wczoraj pożywienia… Już wczoraj poszliśmy spać prawie o głodzie.
Ale mu się nie udawało, bo w którymś momencie wskazał na Niego. No, tak to się musiało skończyć.
– To nasz Mistrz zezwolił na to, żebyśmy zrywali kłosy. On ci to najlepiej wytłumaczy.
Do faryzeuszów zbliżyło się paru Jego chłopców. Usiłowali ich uspokoić Andrzej, Szymek – ale bezskutecznie. Hałas narastał, coraz ostrzej wybijały się głosy rozzłoszczonych faryzeuszów. Aż nie wytrzymał Szymek:
– Ścisz głos, bo mnie uszy bolą i mogę się zrobić nerwowy. Nie udawaj, że nie wiesz, kim jesteśmy i kim jest nasz Mistrz. Dobrze?
Dopiero ta interwencja pomogła:
– O, Nauczyciel z Nazaretu! – zawołali, tak jakby Go dopiero teraz zauważyli, i już szli ku Niemu. – A słyszeliśmy, słyszeli. Bardzo nam miło, że gościmy tak dostojną osobę. My Cię chcemy tylko zapytać, czy nie widzisz, że Twoi uczniowie robią to, czego nie wolno wykonywać w szabat?
Spokojnie czekał aż podejdą obaj. Na pozór gościnni i wyrozumiali. Odczuł w tonie pytania, ile w nich wrzało oburzenia, a również zgorszenia. Uśmiechnął się do nich:
– Czyż nie czytaliście, co uczynił Dawid i jego towarzysze, gdy im głód dokuczał. O tym, jak wszedł do domu Bożego i jak zjedli chleby pokładne, właśnie te chleby, których nie wolno było spożywać ani jemu, ani towarzyszom jego, lecz tylko kapłanom?
Przerwał. Czekał na ich odpowiedź. Ale byli najwyraźniej tak zaskoczeni tym, co usłyszeli, że nie byli w stanie wykrztusić słowa. Patrzyli na Niego prawie niedowierzająco, czy dobrze Go zrozumieli. Czyżby On miał tę śmiałość, czy raczej nawet bezczelność, zestawiać siebie z świętym królem?
I nie mylił się. Któryś zaczął mówić, jąkając się i zacinając:
– Czy zdajesz sobie sprawę, coś Ty powiedział? Jak śmiesz porównywać Siebie z Dawidem i Twoich uczniów z towarzyszami Dawidowymi? – przerwał.
Wobec tego mówił dalej:
– Albo czy nie czytaliście również w Prawie, że właśnie w dzień szabatu kapłani łamią szabat i to w świątyni, będąc przy tym bez winy? Otóż oświadczam wam, że jest tu ktoś większy od świątyni.
Widział, że ich zdumienie sięga szczytu: jak może człowiek zestawiać się z największą świętością Izraela, jaką jest świątynia. Patrzyli na Niego już jak na wariata. Znowu czekał chwilę. Ale oprzytomnieli i, jeszcze zacinając się, zaczęli mówić jeden przez drugiego:
– Jak śmiesz tak bluźnić i porównywać siebie do świątyni jerozolimskiej, w której mieszka chwała Boża.
Nagle jeden z nich wybuchnął histerycznym śmiechem:
– Ty jesteś świątynią Bożą? Ty jesteś myszygene. Rozumiesz? Tobie się w głowie całkiem pomieszało. Jesteś niespełna rozumu!
Drugi, bardziej opanowany, zapytał Go w miarę spokojnie:
– Na jakiej podstawie śmiesz to mówić?
Odpowiedział im krótko:
– Szabat został stworzony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu.
To doszło do nich dokładnie i już natychmiast naskoczyli na Niego:
– Co Ty opowiadasz? Ty nic nie rozumiesz! Albo gorzej jeszcze, Ty udajesz, że nic nie rozumiesz, a Ty głosisz herezje. Nawet nie herezje. Ty opowiadasz głupstwa, ludzi w błąd wprowadzasz i tych Twoich głupich uczniów.
– Nie, po trzykroć nie, po sto razy nie! To Bóg ustanowił szabat. To nie jest szabat dla człowieka, ale całkiem przeciwnie: człowiek dla szabatu!
– Szabat jest naszą największą świętością, taką jak świątynia. Jeżeli go zachowujemy, zachowujemy i Przymierze. Jeżeli szabat łamiemy, łamiemy i Przymierze.
– Bóg żąda, byśmy Go czcili, hołd Mu oddawali: a to się staje zwłaszcza wtedy, gdy świętujemy szabat.
– To jest nasza ofiara. Nie składanie wołów i baranów na ołtarzu świątyni – jak kapłani tego chcą. Tak, szabat i tylko szabat!
A Ty jesteś bluźniercą, gdy mówisz, że w szabat wolno pracować i łuskać kłosy!
Pojawił się uczony w Piśmie, który przez chwilę przysłuchiwał się temu, co wywrzaskiwali jego poprzednicy, przyglądał się Jemu i Jego uczniom. Teraz podszedł i zapytał:
– Ty jesteś Jezus z Nazaretu?
– Tak.
– A więc Cię rozpoznałem. Dużo o Tobie słyszeliśmy. Cicho! Sza! – wykrzyknął do swoich towarzyszy, którzy się chcieli włączyć do rozmowy.
Uciszyło się zupełnie i wszyscy mogli dokładnie słyszeć każde słowo. Faryzeusz, gdy zapadło milczenie, zaczął mówić dalej:
– Cóż teraz widzę? Widzę, że do naszego wyobrażenia o Tobie i o Twojej nauce, którą głosisz, doszedł nowy, ważny szczegół: że Ty obalasz szabat. A jeżeli tak, to nie jesteś Izraelitą, Ty już nie jesteś wyznawcą religii mojżeszowej.
Włączył się Tomasz, który zawsze, gdy tylko wywiązywała się dyskusja z faryzeuszami, natychmiast zabierał głos jako fachowiec:
– Jeżeli mogę powiedzieć coś na ten temat, to bardzo chętnie powiem; żeby nie było nieporozumień: my nie jesteśmy przeciwko szabatowi. Szabat dla nas to jest najświętszy dzień tygodnia. Czy wy mi wierzycie?
Słuchał tego, co zaczął mówić Tomasz i uśmiechnął się do siebie. Po raz pierwszy Tomasz nie mówił: „Nasz Mistrz tak uważa”, ale: „My tak uważamy, to jest nasze zdanie”.
– O co nam chodzi? My jesteśmy przeciwko błędnej hierarchii. Powiedz mi tylko – tu zwrócił się do ostatniego rozmówcy – co stoi u podstawy Przymierza? No co, powiedz?
– Co mam ci mówić, sam to powinieneś wiedzieć – Chwała Boża.
– I bardzo dobrze to powiedziałeś. I takie jest również nasze przekonanie. Tylko, co my dalej mówimy? My mówimy, że ten Bogu oddaje najwyższą chwałę, kto miłuje Go ponad wszystko…
W tym momencie jeden z faryzeuszy gestem potwierdzającym chciał mu przerwać, ale ten na to nie pozwolił i mówił dalej:
– …oraz kto miłuje bliźniego jak siebie samego. U podstaw Przymierza stoi miłość. Tak jest: nie szabat ani zabijane zwierzęta w świątyni. I jeśli zaistnieje konieczność wyboru: szabat czy miłość, zawsze musi wygrywać miłość. Czy to Boga, czy bliźniego. I teraz nas rozumiesz? Myślę, że tak, że teraz nas rozumiesz, dlaczego zdecydowaliśmy się zerwać kłosy zboża i łuskać je, gdy byliśmy głodni.
– I tu jest wasz błąd! – wrzasnął faryzeusz, wreszcie dopuszczony do głosu. – I tu wasze szaleństwo. Najpierw jest miłość Boga. Nie żadna miłość bliźniego ani miłość siebie, tylko miłość Boga! A miłość ku Bogu przejawia się przede wszystkim w świętowaniu szabatu.
Tomasz nie dał się ponieść emocji:
– Czy dobrze słyszysz? Czyś ty naprawdę usłyszał słowa naszego Mistrza: Nie jest człowiek dla szabatu, ale szabat dla człowieka?
– Właśnie. My jesteśmy przeciwko temu – przerwał mu faryzeusz. – Wprost przeciwnie. Człowiek jest dla szabatu. Człowiek musi się poddać porządkowi, jaki Pan Bóg ustanowił. Nie odwrotnie.
Ludzi wciąż przybywało. Powiększał się krąg, który otaczał rozmawiających. Już nie było nikogo ze zdążających do synagogi, kto by nie zatrzymał się przy nich. Obserwował, że nawet coraz więcej ludzi wychodziło z wnętrza synagogi, aby dołączyć się do grupy słuchających. Ze szczególną uwagą śledzili to, co mówił Tomasz:
– Pozwól, że powiem na ten temat. Niewiele, bo jeszcze nie ochłonąłem, usłyszawszy zdanie mojego Nauczyciela, które wydaje mi się jednym z najbardziej podstawowych.
– Co ty za głupstwa mówisz? To zdanie zaprzecza religii mojżeszowej.
Tu już Tomasz zaczynał nie wytrzymywać:
– Jeżeli jesteś faryzeuszem, to dopuść przeciwnika do głosu, a po drugie, naucz się rozumieć Pismo Święte. Jak ty sobie Boga wyobrażasz? Czy On naprawdę sześć dni pracował, a siódmy dzień odpoczywał? Jeżeli ty sobie tak Go wyobrażasz, to ja z tobą nie mam o czym rozmawiać. To znaczy, że Pan Bóg był zmęczony? Czy jesteś dzieckiem, czy tobie szatan wodę zrobił z mózgu?
– A co ty myślisz: jak było naprawdę ze stworzeniem świata? – spytał go zdumiony faryzeusz.
– Mnie się pytasz? Ja przy tym nie byłem, to ci nie powiem.
– Ale jest napisane przez Mojżesza.
– Czy myślisz, że Mojżesz przy tym był?
– Pan Bóg Mojżeszowi opowiedział, jak stworzył świat.
– Skąd nagle takie zwierzenia? Po co miałby mu Pan Bóg to opowiadać? Pan Bóg objawił to, co człowiek potrzebuje do zbawienia, a nie to, jak stwarzał świat.
– Dlaczego ty tak Pismo Święte tłumaczysz? Nasi doktorowie inaczej to tłumaczą.
– To jest mój doktor w Piśmie: Jezus – odpowiedział Tomasz, wskazując na Niego.
– To znaczy, że jednak odrzucasz szabat! – wykrzyknął z triumfem uczony w Piśmie.
– Nie, wprost przeciwnie. Jestem, wbrew pozorom, bardziej za szabatem niż ty.
– No to na jakiej podstawie, jeżeli uważasz, że Pan Bóg świata nie stwarzał w ciągu sześciu dni?
– Musisz zrozumieć, że szabat Pan Bóg dla nas ustanowił, nie dla siebie. Czy mi uwierzysz w to, czy nie, powtarzam ci: to nam jest potrzebny szabat, byśmy w nieustannej pracy nie utracili sił fizycznych i duchowych. Nam, nie Bogu.
– Czy to wszystko?
– Nie.
– Do czego jeszcze zmierzasz? – spytał jeden z faryzeuszy.
– Do czego zmierzam? Zmierzam do tego, że jeżeli Pan Bóg nam wymyślił szabat, to zrobił to, jak zresztą wszystko, z miłości ku nam, aby nam pomóc żyć, aby nam wnieść trochę radości, a nie zamęczyć nas. A to właśnie wyście zrobili. Wyście z szabatu zrobili koszmar swoimi zakazami, nakazami, o których – zgodzisz się chyba ze mną – w Piśmie Świętym nie ma ani słowa.
Faryzeusz przycichł, ale – aby nie musiał zająć stanowiska wobec tego, co usłyszał – zmienił temat:
– Skąd ty się nagle stałeś taki mądry? Mało mądry: przemądrzały.
– Czy mogę ci szczerze odpowiedzieć? Nie chciałbym być nigdy przemądrzały. Jeżeli taki byłem w twoich oczach, to cię za to bardzo przepraszam. Chciałem się nauczyć mądrości – kontynuował swoje zwierzenia. – Ja w życiu niczego już nie potrzebuję. Zresztą miałem wszystko: i pieniądze, i zdrowie, i młodość. Ja szukam mądrości. On mi to dał. Jezus mi otworzył oczy. – I nagle powrócił do tematu, od którego chciał go odwieść faryzeusz: – Dlatego na tym skończyłem rozmowę z tobą i więcej nie powiem ani słowa, bo każde byłoby stracone – powiedział Tomasz z gniewem, jakby pożałował swoich osobistych wyznań. – Coś zrozumiał – zrozumiałeś. Czegoś nie zrozumiał – nic na to nie poradzę.
Jeszcze nigdy nie widział Tomasza tak rozsierdzonego.
– Dlaczego się złościsz? – spytał faryzeusz.
– Bo z natury nie lubię ludzi ograniczonych.
– Dlaczego się obrażasz?
– Ja się nie obrażam, zbyt jestem zarozumiały, żeby się obrażać. Mogę najwyżej ci współczuć.
– Czy nie można z tobą spokojnie porozmawiać?
– Już nie można. I żadnych rozmów sobie nie życzę. Idź do chederu i dzieciom głupstwa opowiadaj. Może ci uwierzą, bo masz długą brodę. A mogę tobie i wam: wszystkim faryzeuszom, współczuć już teraz, bo jak was znam, to Jezusa odrzucicie – tu wskazał ręką na Niego. – Za mądry jest dla was. A przecież to jedyna szansa naszego narodu. Może się zdziwisz temu, co ci powiem, ale tym mnie nie zaskoczysz. On nie chce niczego innego, lecz tylko tego, byście powrócili do źródła: byście uczyli tego, co jest w Piśmie Świętym, a nie w waszym Talmudzie. Tak, bo ty mi nie uwierzysz, ale naprawdę wy już nie jesteście Izraelitami. Słyszysz, co do ciebie mówię? Wy nie jesteście Izraelitami! – już wrzeszczał, skandując każde słowo. – Jedynym Izraelitą jest On, Jezus! On, który swoją naukę czerpie ze źródła: z Pisma Świętego! A wy zamiast ludziom dawać wodę ze źródła, dajecie im pomyje, w których pierzecie własne brudy.
Nikt nie spodziewał się takich ostrych słów z ust Tomasza. Ani faryzeusze, ani Jego chłopcy, ani On sam. Rozmówca Tomasza patrzył na niego jak oniemiały, z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, a ten dalej mówił:
– Czy ja tego dożyję? Już tego nie dożyję, ale przepowiadam wam: zginiecie i zginie ten naród, a powodem będziecie wy. Tak, to będzie wasza wina. Nie, nie kapłanów, nie esseńczyków ani zelotów, wasza wina. Szczycicie się tym, że jesteście nauczycielami Izraela. Tak, jesteście. Wreszcie wygraliście z kapłanami wojnę o lud. Wreszcie wy jesteście na górze. Wy macie rząd dusz. Wy jesteście w każdym mieście, w każdym miasteczku, w każdej wiosce. Macie synagogi, chedery, łaźnie. I uczycie. Gdybyście Jego posłuchali! Gdyby się wam wreszcie oczy otworzyły i żebyście zobaczyli, kto jest między wami, jaka szansa otworzyła się dla naszego narodu! Zrobilibyście rewolucję, jakiej świat nie widział. Stalibyście się gwiazdą zaranną całej ludzkości. Zjeżdżaliby się z całego świata i mędrcy, i prostacy, żeby was posłuchać, żeby uczyć się mądrości. A tak jesteście bandą dziwaków, o których po całej ziemi ludzie sobie opowiadają kawały!
Tu wzniósł oczy ku górze, podniósł obie ręce. Zamarł tak na chwilę. Potem jakby zeszedł z niebiosów. Opuścił ramiona, rozejrzał się po otaczających go i zaczął dalej mówić:
– Wyście słyszeli, co On powiedział o królu Dawidzie? I obraziliście się, że się z nim porównuje. Jeszcze bardziej obraziliście się, gdy powiedział o świątyni. A naprawdę tak jest. On jest dla naszego narodu ważniejszy niż Dawid i ważniejszy niż świątynia.
Tomasz znowu się rozejrzał po słuchających i dostrzegł zgorszone twarze:
– Znowu się krzywicie. Wam się znowu to nie podoba. Do kogo ja mówię? Po co ja sobie nerwy targam i płuca wypluwam?
W tym momencie Tomasz splunął na ziemię, swoim zwyczajem piętą sandała wtarł plwocinę w piasek, machnął ręką, odwrócił się ostentacyjnie i odszedł.
Ale cisza trwała. Ludzie stali jak oszołomieni. Nikt się nie śmiał ruszyć. Wtedy zabrał głos Kuba, który w dyskusjach nie dawał się wyprzedzić Tomaszowi i teraz również przystąpił do akcji. Zajął pozycję mediatora i począł tłumaczyć:
– Po pierwsze, za wysoko zaczęliście tę rozmowę. Sprowadźmy ją do spraw bardziej oczywistych.
– O czym myślisz? O czym jeszcze chcesz mówić? Znowu jakąś pułapkę wynajdziecie? – faryzeusz chętnie przystał na kontynuowanie rozmowy, ale z innym partnerem.
– Ty się z pewnością wiele razy zastanawiałeś nad instytucją szabatu?
– Czemu tak się niemądrze pytasz? Ja się wciąż zastanawiam. Nie tylko ja, ale i moi towarzysze.
– Wobec tego powiedz mi, człowieku, co to jest dla ciebie szabat? Jaka jest wola Boża?
– Ten się na słowo: „człowieku” trochę wzdrygnął, ale się opanował i odrzekł:
– To jest przede wszystkim niepracowanie.
Ale Kuba, swoim sposobem, przycisnął:
– Tylko niepracowanie, nic więcej? To masz ubogie pojęcie o szabacie.
Faryzeusz dotknięty uzupełniał pospiesznie:
– No, nie tylko niepracowanie, szabat to jeszcze synagoga, a w domu świąteczny posiłek.
– A więc widzisz, szabat to jest coś więcej niż niepracowanie. Nazwijmy to: odpoczywanie.
– Dla mnie to jest to samo.
– Dla nas nie. Odpoczywanie jest bliskie słowu: świętowanie – powiedział Kuba.
Widział, że rozmówca poruszył się niespokojnie, chcąc mu przerwać, ale on nie pozwolił mu na to i powiedział:
Po pierwsze, wy w sobotę nie pozwalacie odbyć dłuższej drogi niż na jeden kilometr. A jeżeli ktoś najlepiej odpoczywa w czasie spaceru czy na wycieczce? Tym bardziej, że cały tydzień pracuje na przykład przy krosnach albo jako cieśla i marzy o tym, by w sobotę wyjść i pospacerować wzdłuż morza czy też pójść w góry, czy do lasu? Wziąć łódkę i wypłynąć na wodę, wykąpać się, wieczorem zapalić ognisko, pośpiewać przy nim, zagrać na fujarce czy cytrze, napisać list do rodziców, zagrać w kości, nawet nie o pieniądze, ale tak, dla zabawy? Albo choćby zajść do krewnych, żeby ich odwiedzić?
– Jeśli są chorzy, to można. Przynajmniej my, uczniowie rabbiego Hillela, tak nauczamy.
– Człowieku, nie, nie są chorzy, ot tak, iść, żeby pogadać, bo dawno się nie widzieli, zjeść wspólnie posiłek albo napić się wina czy piwa.
– Nie, tego nie wolno, gdy trzeba odbyć drogę dłuższą niż kilometr.
– No widzisz, i tu się nie zgadzamy. Po pierwsze, człowiek nie jest wołem roboczym, który ma pracować i nie pracować, żeby nabrać sił do dalszej pracy. Ale jest stworzeniem, które musi odpoczywać, świętować. A więc tu chodzi o sferę duchową, a nie tylko fizyczną: o odnowienie sił duchowych. A temu służy oczywiście synagoga, ale i zanurzenie się w życie rodzinne, które jest w dniu powszednim zdominowane przez pracę; również zabawy, gry, kontakty towarzyskie, podróżowanie, zwiedzanie, czytanie, śpiew, pisanie – wszystko, co nas duchowo pogłębia. Bo do świętowania należy radość, a do radości wolność. Szabat jest darem Boga i zapowiedzią szczęścia – a więc radości i wolności – które nas czeka w niebie. A wyście to zabili, krępując człowieka mnóstwem przepisów i ograniczeń.
Zaczął kropić deszcz. Dopiero teraz spostrzegli, że niebo zaciągnęły ciężkie chmury i zapowiada się porządna ulewa. Faryzeusz, który widział, że nie ma co przedłużać tej rozmowy, skorzystał z okazji i zaproponował:
– Po co mamy moknąć na deszczu. Wejdźmy do synagogi.
Tam już toczyły się żywe rozmowy. Reszta ludzi stojących jeszcze na dworze i przysłuchujących się prowadzonej rozmowie pospiesznie kryła się w murach budynku, porządkując przykrycia głowy.
Wszedł do synagogi razem ze swoimi uczniami. Ale był zbyt przejęty tym, co mówił Tomasz, aby w pełni brać udział w nabożeństwie, które rozpoczęło się i toczyło się zgodnie z obowiązującym porządkiem. Oprzytomniał dopiero w chwili, gdy Go trącił Piotr. Doszło do Niego, że przełożony synagogi zaklaskał w dłonie, a gdy się nieco uciszyło, zapytał zebranych:
– Kto zgłasza się do czytania Pisma?
Wtedy wyszedł z grupy swoich ludzi, przepchał się przez tłum, stanął przy pulpicie, odebrał z rąk przełożonego synagogi zwój Pisma i zaczął czytać od miejsca, na które on Mu wskazał. Czytał tak tylko chwilę, bo naraz usłyszał krzyk:
– Rabbi z Nazaretu!
Stało się. Rozpoznano Go. Zwróciły się ku Niemu wszystkie głowy. Poczuł się otoczony przez wybałuszone oczy pełne zdziwienia, ciekawości, podziwu. Nagle ponad gwar, hałas, jaki panował, wybił się drugi okrzyk:
– Uzdrów mnie!
Przez tłum stojących, siedzących, wgapionych wciąż w Niego, zaczął przepychać się stary człowiek. Szedł, ciągnąc za sobą nogę.
Patrzył na niego jak na idącą ku Niemu śmierć. Drażniła Go ta jego nachalność. „Przecież on wie, przecież nie może nie wiedzieć, jak mnie naraża tą prośbą. Nie obchodzi go mój los”. Za chwilę stał przed Nim – roztrzęsiony starszy człowiek z twarzą przeoraną cierpieniem. Opadła prawa powieka, obwiśnięty prawy policzek i warga, z której ciekła ślina, obwisłe, bezwładne ramię.
– Ratuj mnie – mówił, bełkocąc. – Cierpię bardzo. Zlituj się nade mną.
Widział go z bliska: na jego twarzy odbijał się strach, że może go nie wysłuchać, ale i cała natarczywość jego domagania się. W synagodze trwało milczenie. Nagle usłyszał obok siebie wyszeptane przez Bartłomieja do Filipa słowo:
– Prowokator.
– Skąd by wzięli nagle takiego? – bronił go Filip.
– Nie potrzebowali brać. Przyszedł, przywlókł się, jak zwykle w każdą sobotę do synagogi i kazali mu prosić.
Czuł na sobie wzrok faryzeuszów. „Może to prowokator, ale też biedny człowiek, chodzące nieszczęście. Czy mógł się inaczej zachować? Przecież wie, że dzisiaj mnie widzi, a jutro już tu mnie nie będzie, że to jedyna szansa dla niego. Chce po prostu być zdrowy”. Równocześnie wiedział, że rozstrzyga się sprawa Jego śmierci lub życia. „Gdy go uzdrowię, wydam na siebie wyrok. Albo mnie ukamienują od razu, albo oskarżą i wydadzą wyrok śmierci”. Równocześnie stwierdzał, że nie ma wyjścia. Odprawić tego człowieka, to zaprzeć się samego siebie, skompromitować się przed uczniami, pogrzebać całą swoją działalność mesjańską – to zaprzeczyć temu, że Bóg jest miłosierdziem.
Tymczasem człowiek dotknięty częściowym paraliżem, wstrząsany drgawkami, powtórzył prośbę:
– Mistrzu z Nazaretu, uzdrów mnie. Przecież innych uzdrawiasz.
Nawet nie musiał tego mówić. Był samym wezwaniem, był żądaniem, wołaniem o ratunek, o ulżenie jego cierpieniu. Nie było wyjścia. Zdecydował się. Ale przyszło Mu do głowy wciągnąć w grę ludzi zgromadzonych w bóżnicy. Odwołać się do ich miłosierdzia, ludzkiego współczucia – zyskać poparcie dla tego, co i tak zrobi. Zwrócił się do chorego, patrzącego na Niego wciąż tymi samymi oczami pełnymi nadziei:
– Stań tu wobec wszystkich.
Otaczający tłum przypatrywał się Mu z najwyższym napięciem. Ale to nie była ta ciekawość, do której zdążył się już przyzwyczaić – ciekawość tłumu pragnącego zobaczyć, jak ślepy przejrzy, jak trędowatemu zamykają się rany, jak sparaliżowany dźwiga się z noszy. To była ciekawość stojąca na skraju przerażenia: czy On odważy się w szabat uzdrawiać. Najbliżej stojący faryzeusz, u którego grdyka na suchej szyi poruszała się nerwowo w górę i w dół, wyjąkał:
– Czy wolno w szabat uzdrawiać? – jakby w ostatniej chwili chciał zapobiec nieszczęściu i przekazać Mu ostatnie ostrzeżenie, choć już było za późno na wszystko.
Litując się nad jego zdenerwowaniem, zapytał go, a zarazem wszystkich obecnych w synagodze:
– Gdyby ktoś z was miał jedną jedyną owcę i ta wpadłaby mu w jakiś dół właśnie w dzień szabatu, czy nie poszedłby, żeby ją wyciągnąć?
Nikt Mu nie odpowiedział. Zaatakował raz jeszcze:
– A gdyby wpadł w dół wasz syn?
Patrzył im prosto w oczy, szukając bratniej duszy, akceptacji. Uciekali z oczyma, schylali głowy. Jego słowa odbiły się od słuchających jak od muru. Nie było żadnej reakcji. Trwało milczenie. Wobec tego dopowiedział sam to, co chciał od nich usłyszeć:
– Tak więc wolno jest spełnić w szabat dobry uczynek! O ile ważniejszy jest od owcy człowiek!
Nadal nie było żadnego odzewu. Nie był pewny, czy oni w ogóle rozumieli to, co do nich mówił. Albo może po prostu bali się. Nie rezygnował. Podjął jeszcze jedną próbę. Cofnął się, podobnie uczynili parę kroków wstecz najbliżej stojący, tak że utworzył się pusty krąg wokół chorego. Jeszcze raz ponowił swoją próbę, choć innymi słowami:
– Czy w szabat wolno czynić dobro, czy zło? Ocalić życie czy zabić je?
Trwało nieporuszone milczenie. Nikt nie podejmował się odpowiedzi, jakby nie chciał brać odpowiedzialności w przechyleniu szali w tę czy tamtą stronę. Nikt w Jego obronie, nikt kto by Go starał się powstrzymać. Nikt za, nikt przeciw. A może wszyscy przeciw? „A więc przyszło mi samotnie iść ku śmierci” – pomyślał na zimno. Rozejrzał się po wpatrzonych w Niego faryzeuszach. Napotkał twarde, bezczelne spojrzenia. I stwierdził ze zdumieniem: „Przecież ich ten chory człowiek zupełnie nie obchodzi”. – Stwierdził to ze zdumieniem na granicy wprost przerażenia. – „Ich interesuje tylko moja śmierć i czekają na to jak sępy na padlinę”.
– Wyciągnij rękę! – prawie z oburzeniem wykrzyczał te słowa, zwracając się do chorego.
I już nie patrzył, jak drgnie obwisła bezwładnie ręka, ale odwrócił się i zaczął wychodzić z synagogi. Rozstępowali się przed Nim. Nie wiedział dlaczego – czy jak przed człowiekiem godnym największego szacunku, czy jak przed człowiekiem grzesznym, uważając, żeby się o nich nie otarł i nie spowodował ich nieczystości rytualnej. Jedno odnotował niewątpliwie. W synagodze w dalszym ciągu trwała cisza. Nie było tych okrzyków zdumienia, podziwu czy wdzięczności, które towarzyszyły normalnie uzdrowieniom. Nawet ze strony chorego, którego przywrócił do zdrowia. Podniósł oczy, spojrzał na ich twarze. Nie, to było jeszcze coś innego: patrzyli na Niego jak na człowieka skazanego na śmierć, jak na trupa, jak na człowieka, który sam, dobrowolnie wydał na siebie wyrok śmierci.
Wyszedł przed synagogę i przystanął, czekając na uczniów. Żaden z nich nie wychodził. Tego się nie spodziewał. A więc to tak? I dla nich to było za dużo? Przelękli się? Uśmiechnął się gorzko. Lepiej, że to się stało na początku niż żeby miało się to stać potem. Trudno. Ale zrobiło Mu się nieswojo. Samemu iść w Palestynę z takim bagażem zagrożeń. Nagle w drzwiach synagogi pojawiła się wielka postać Piotra. „A jednak jest przynajmniej jeden: poczciwy Piotr”.
– Przytrzymalibyśmy ich przy drzwiach, gdyby wybiegli za Tobą, by Ci zrobić krzywdę – wyjaśnił, tłumacząc swoje opóźnienie.
Tuż zaraz pokazali się Andrzej, Szymek. „Boże, niech Ci będą dzięki. Moi chłopcy sprawdzają się”. Wychodzili jeden za drugim wszyscy. Przystawali obok Niego – swojego Mistrza – w milczeniu, wpatrzeni tak jak i On w bramę synagogi. Wreszcie odetchnęli: byli wszyscy.
– Nie, Janka nie ma – upomniał się Jakub o brata.
– Przestraszył się? – ktoś zapytał.
– Nie, wykluczone. Pójdę po niego – zdecydował Jakub.
Widział, jak biegnie do synagogi, i wtedy zobaczył wychodzącego z jej drzwi paralityka. Właściwie nie szedł, a kroczył – krótkimi posunięciami, jakby jeszcze nie wierzył swojej drugiej, do niedawna bezwładnej nodze. Patrzył wciąż w ziemię, jakby chciał się ustrzec przed jakąś przeszkodą. Zatrzymał się na skraju schodów, spozierał w nie jak w ziejącą przepaść. Tuż za nim szła kobieta, młodzi ludzie – chyba żona, synowie i córki. Obserwowali w milczeniu, ale z najwyższym napięciem najmniejszy ruch tego człowieka, gotowi mu pomóc w każdej chwili. I chyba takie propozycje były, ale on się od nich już zdołał uwolnić. Świadczyły o tym jego podniesione w górę ramiona i dłonie rozczapierzone jak u ptaka zrywającego się do lotu.
Teraz już nie patrzył sam na tę scenę rozgrywającą się na schodach synagogi, ale i Jego uczniowie, którzy dotąd rozgadani, teraz umilkli i śledzili z uwagą poczynania uzdrowionego człowieka. Postawił on nogę na schodzie poniżej. Niepewnie przeniósł na nią ciężar ciała i dostawił do niej nogę z platformy, na której dotąd stał. Udało się z powodzeniem. Potwierdził to uśmiech, który pojawił się na jego twarzy. Z kolei chciał podjąć następną próbę. Świadczył o tym grymas namysłu i troski na jego czole. Zaryzykował: zeszedł dwa stopnie normalnie, jak zdrowy człowiek. Podniósł w zachwycie oczy znad stóp i popatrzył przed siebie. I wtedy zobaczył, że On i Jego uczniowie obserwują jego zachowanie i, już nie patrząc pod nogi, skoczył z wyciągniętymi rękami w ich kierunku i z okrzykiem:
– Panie mój! – rzucił się jak chłopiec po schodach w dół, przebiegł odległość dzielącą schody od nich, kilkanaście metrów – i wpadł w Jego ramiona: – Dziękuję, dziękuję – a potem osunął się na ziemię, całując Mu stopy.
Dźwignął go natychmiast w górę i, trzymając w ramionach, śmiał się razem z nim, z jego rodziną i swoimi chłopcami.
– A teraz was zapraszam na jeden łyk szabasówki mojego wyrobu. Skosztujecie dobrego wina mającego bukiet zapachów – sam cymes i zabarwionego na kolor rubinu. Co ja mówię rubinu. Przy kolorze mojego wina nawet rubiny bledną – zaśmiał się. – To nieopodal. Jakże bym mógł się dowlec, gdybym dalej mieszkał – odpowiadał na niepostawione pytania. Jego twarz jaśniała szczęściem, radością, wdzięcznością. – Tylko szkoda, że to dzisiaj szabat, bo byśmy zrobili ucztę jak się patrzy, a tymczasem czymże ja was mogę poczęstować. Powiedz, moja żono, czy masz coś dobrego w domu.
– Tylko nie rozpędzaj się z zapraszaniem nas na poczęstunek – odpowiedział ze śmiechem. – Widzisz, że nie jestem sam. Popatrz, ilu moich przyjaciół.
– Na szczęście jestem kupcem, mój interes wszyscy w tej dzielnicy znają, a nawet są i tacy, którzy z drugiego końca Kursi do mnie przychodzą. Jeżeli u kupca nie można by się pożywić, to co to byłby za kupiec? Chodźmy, chodźmy. Zapraszam wszystkich Twoich przyjaciół i swoich.
Rzeczywiście, mieszkał obok, przy głównej ulicy. Sklep był zamknięty. Weszli przez bramę, sień, dziedziniec, wokół którego stały magazyny, do małęgo ogrodu ładnie uporządkowanego.
– Tu się rozgośćcie. Zaraz nam przyniosą coś do pokrzepienia. Ja na chwilę was przeproszę.
Teraz zobaczył Janka i Jakuba, którzy dopiero co dołączyli do reszty. „No to jesteśmy w komplecie” – pomyślał. Zaniepokoił Go tylko wygląd najmłodszego. Coś się musiało stać. Podszedł do niego. Nie tylko On zaniepokoił się wyglądem Janka. Już był przy nim Piotr, już otaczali go inni.
– Janek, co się stało, czemuś taki przestraszony? – spytał go.
Janek zaczął opowiadać zduszonym szeptem:
– Słyszałem… Oni mnie nie zauważyli…
Przerwał mu Piotr:
– Najpierw stąd chodźmy. Potem będziesz nam opowiadał, coś usłyszał.
Odeszli w kąt ogrodu. Dopiero gdy wyszli poza tłum, Piotr zezwolił:
– Teraz mów, coś słyszał.
Zbili się w ciasną gromadkę i słuchali tego, co mówił Janek:
– Naradzali się, jak Jezusa zabić.
– Kto?
– Oczywiście faryzeusze – odpowiedział Janek, strofując spojrzeniem tego, który się spytał. – Wtedy jeden z nich powiedział: Sami sobie nie poradzimy. Przed samosądem obronią Go Jego uczniowie.
– Widzisz, wreszcie się Tobie na coś możemy przydać! – wyrwał się Szymek.
Janek, jak i reszta, zignorowali ten wykrzyknik.
– Mów dalej – przynaglił Janka Piotr.
– Powiedzieli, że muszą mieć wyrok śmierci od władz królewskich, a jeden powiedział, że wystarczy nakaz aresztowania, to w drodze Ciebie zabiją.
Wzdrygnął się.
– Czekaj tatka latka – zaśmiał się ktoś. – Niczym do Heroda…
– Nie – Janek przerwał. – W synagodze byli herodianie i ci obiecali, że taki nakaz wnet im mogą dostarczyć.
– Później skończymy rozmowę – Piotr przerwał, widząc, że podchodzą do nich obcy ludzie. – Tylko nie siej, Janek, paniki, uśmiechnij się i zajmij jedzeniem. Jakoś z tego wybrniemy.
Przychodził właśnie gospodarz z propozycją, że zanim pojawi się posiłek, może im pokazać, czym handluje. Zgodził się na to chętnie i poszli.
Na pewno nie był to sklepik, ale duża hurtownia, obok której – jakby na marginesie – prowadzona była sprzedaż detaliczna. Musiał przyznać, że dawno, a może nigdy, nie widział takich stosów suszonych daktyli, fig, orzechów najrozmaitszego gatunku, rodzynków, migdałów, wszelakiego rodzaju korzeni, ostrych przypraw, suszonych ryb, suszonego mięsa, obok których stały ogromne misy oliwek w occie. Wszystko to uporządkowane, w workach, w koszach, na półkach. Dawno, a może nigdy, nie widział takich wielkich beczek wina. On chyba dawno, ale Janek nigdy. Ten szedł przylepiony do Niego przez magazyny znajdujące się częściowo w piwnicach ogromnych pod ziemią, częściowo nad ziemią w budynkach przy sklepie, a z jego piersi od czasu do czasu wyrywało się westchnienie-prośba:
– Ale my tu dłużej pobędziemy, Jezu, nieprawda?
Przez ten czas żona gospodarza z pomocą dzieci i sług zdążyła przygotować naprędce posiłek. Chociaż składał się wyłącznie z zimnych dań, mógł zadowolić niejednego smakosza.
Dawno nie jadł z takim apetytem. Przecież od ostatniego posiłku minęła pełna doba. Rozglądając się pomiędzy swoimi ludźmi, stwierdzał, że to nie tylko Jemu jednemu tak smakują przygotowane potrawy. Wszyscy zajadali się tymi wspaniałościami z prawdziwą radością. Zwłaszcza miały powodzenie świeże owoce, których tu też było co niemiara.
Pogoda dopisała. Po pochmurnym poranku, po deszczu, który przeleciał przed południem, teraz wiatr rozpędzał chmury i zapowiadało się słoneczne popołudnie, toteż mogli spokojnie cieszyć się pobytem w ogrodzie.
Gospodarz, odrywany obowiązkami domowymi, gdy wreszcie mógł spokojnie chwilę zostać przy Nim, zaczął Mu tłumaczyć się i przepraszać Go:
– Ja zdaję sobie z tego sprawę, że mogą z tego wyniknąć dla Ciebie kłopoty. To była dla mnie jedyna szansa. Gdy Cię zobaczyłem, powiedziałem sobie: albo dzisiaj, albo nigdy.
– Rozumiem cię, choć jeżeli dożyję, jeszcze nieraz przyjdę do Betsaidy.
– Może przyjdziesz, może nie przyjdziesz. Ale niekoniecznie ja miałbym to szczęście, by Cię spotkać. Więc zrozum mnie. Jeszcze raz bardzo Cię przepraszam za moje żądanie-prośbę. Bo wiem, że Cię naraziłem na nieprzyjemności. Są tu niestety faryzeusze fanatycy, którzy nic lepszego nie mają do roboty jak pilnować, czy ludzie przestrzegają przepisów talmudycznych. Spróbuję się zorientować, jak się zapatrują na to moje uzdrowienie. Może udadzą, że nie widzieli. Ja tu cieszę się dużym poważaniem.
Nie chciał mu mówić tego, z czym przyszedł Janek. Był ciekaw, czy potwierdzi się ta jego informacja.
Nie było go dłuższą chwilę. Gdy powrócił, jego twarz nie wróżyła nic dobrego:
– Jest gorzej niż myślałem. Z naszymi bym sobie poradził, ale byli tu także obcy ludzie, którzy Cię śledzą i idą krok w krok, szukając, na czym by Cię przyłapać. Teraz mają konkretny dowód przeciwko Tobie i nie chcą z niego zrezygnować, choć ich moi ludzie mocno namawiali. Ja jeszcze postaram się z nimi nawiązać bezpośredni kontakt. Spróbuję przemówić do nich argumentami bardziej konkretnymi. Przecież mnie stać na to. Ale sprawa już zatoczyła szersze kręgi i może się to nie udać.
– Co radzisz?
– Do zachodu słońca jesteś bezpieczny. Gdy szabat się skończy, oni przystąpią do działania.
– Do jakiego?
– Udadzą się do Tyberiady, do Heroda, żeby otrzymać od niego konkretne uprawnienia.
– Dlaczego do Heroda, przecież jesteśmy nie na terenie Galilei, ale Dekapolis? – spytał Piotr.
– Jezus jest, po pierwsze, Galilejczykiem, a więc poddanym Heroda. A po drugie, oni wiedzą, że terenem Twojego działania, Jezu, jest Galilea, nie Dekapolis. Przecież tu przeważają poganie.
– Jak sądzisz, jaki wyrok Herod wyda?
– Zobaczymy. W najgorszym razie śmierć. W najlepszym – więzienie.
– Ile im to zajmie czasu?
– No cóż. Trzeba dojść do łodzi. Stąd do Tyberiady – zależy od wiatru – parę godzin. Tyle samo z powrotem. Tam na miejscu może godzina, dwie. W sumie, około piątej nad ranem możecie się spodziewać ataku żołnierzy. Co zamierzacie?
– Naradzę się z moimi ludźmi. Wobec tego będziemy się już żegnać, bo trzeba to wszystko na spokojnie omówić.
– Gdzie obozujecie?
– Tuż za miastem.
– Pytam się, bo chciałbym wam podrzucić trochę jedzenia. Myślę, że moi słudzy znajdą was bez trudności.
– Tak. Rozbiliśmy się w pobliżu drogi. Bardzo dziękuję za to wsparcie, bo chcielibyśmy spożyć jakąś szybką kolację i ruszyć na całą noc, żeby odskoczyć stąd jak najdalej.
– Tym bardziej przyda się wam również na drogę pożywienie.
– Bardzo dziękuję za ten twój dar.
– Tylko uważajcie. Będą was obserwować.
– Z tym się też liczymy.
– Do zachodu słońca macie jeszcze kilka godzin. I na pożegnanie: nie muszę Cię chyba o tym zapewniać, w razie czego daj mi tylko znać, a zrobię wszystko, żeby ci pomóc. No i ile razy będziesz w naszym mieście, czekam na Ciebie z gościną.
Żegnał się On, żegnali się – widząc to – Jego ludzie. I już ruszyli w drogę odprowadzani jak najbliższa rodzina.
W drodze do obozowiska podszedł do Niego Piotr, pytając:
– Co robimy?
– Myślę, że najlepiej, gdybyśmy na kilka dni – przynajmniej na parę – zaszyli się gdzieś na pustyni i odczekali, aż się trochę uspokoi.