Biblioteka


Spory o przepisy rytualne (1)



 

Spory o przepisy rytualne (1)

  W obozie na pozór nic się nie działo, poza tym, że tych paru uczniów, których zostawiono „na straży” ich dobytku, było maksymalnie zdenerwowanych. Jak się okazało, do nich już dotarły wiadomości o uzdrowieniu człowieka z uschłą ręką – z odpowiednim komentarzem – i to wprowadziło ich w taki stan. Wszystko było spakowane i przygotowane do tego, by można iść natychmiast w drogę. Opowiedzieli im pokrótce, jak się rzeczy mają, a przy okazji ustalono dalszy tok działania. A więc do zachodu słońca należy odpocząć, a nawet – kto tylko potrafi, niech spróbuje spać. Zaś po zachodzie słońca trzeba szybko spożyć kolację z tych darów, które dostarczy uzdrowiony kupiec, i potem natychmiast rozpocząć nocny marsz tak, by na rano być możliwie jak najdalej od Kursi. Pozostawało pytanie: dokąd?
 – Trzeba iść nie tam, gdzie faryzeusze przypuszczają.
 – A co oni mogą przypuszczać?
 – Że się schronimy w Kafarnaum, między swoimi.
 – A może całkiem odwrotnie, że zaszyjemy się głęboko w kraju Trachonitis, gdzieś w pobliżu Cezarei Filipowej.
 – Idźmy wobec tego z powrotem do Galilei, gdzieś na północ. Tylko nie przez Betsaidę.
 – Oczywiście, ale wtedy musimy zatoczyć duże koło wokół miasta.
 Usłyszał głos Janka – który nie brał udziału w rozmowie i od dłuższej chwili go nie było:
 – Chodźcie tu! Zejdźcie do mnie! Stąd widać Kafarnaum!
 Naprawdę, gdy zeszli z płaskowyżu w stronę jeziora, ujrzeli wspaniały widok na część jeziora i drugi jego brzeg.
 – Najważniejsze, że mam to, o czym marzyłem: piękny widok na jezioro i na nasze miasto. I zdaje się, że jakbym się rozpędził, to powinienem skoczyć na drugą stronę.
 – Najpierw byś zarył nosem na brzegu – pocieszył go Jakub. – Zleciałbyś z pieca na łeb. Przecież jesteśmy nad powierzchnią jeziora dobrych paręset metrów, a nasze Kafarnaum leży tuż przy wodzie. Wreszcie, w linii prostej stąd do Kafarnaum jest kilka kilometrów. To ci się tylko tak zdaje, że to blisko – tłumaczył mu cierpliwie.
 Ale Janek już od dawna tego nie słuchał. Wpatrywał się jak zauroczony w krajobraz, jaki się przed nim rozciągał.
 – A więc to, co tam widać – mówił trochę do siebie, a trochę do nich – to Kafarnaum. Widzę dokładnie synagogę w Kafarnaum, a to, co bliżej wody, to z pewnością dom Piotra. A mój dom bardziej na lewo, ale go nie widać, bo wciąż drzewa. Ale widać łodzie, maluśkie jak mróweczki. A tam dalej na lewo, nad brzegiem, co to za miasto?
 – To będzie Magdala.
 – A jeszcze bardziej na lewo?
 – To będzie, na pewno nawet, Tyberiada. To co tak błyszczy, to pałac Heroda Antypasa. Jeszcze się nie zdążył zestarzeć, wybudowany jakieś piętnaście lat temu.
 – Dobrze, że przyszliśmy tu przed zachodem słońca, bo można się napatrzeć. A tam dalej, te góry na horyzoncie za Tyberiadą?
 – Tamte to góry Karmel. Ale to nie nasze, to już Syrofenicja. Ciągnie się pasem nadmorskim od gór Karmel, potem na prawo, czyli na północ, wciąż na prawo, aż w górę. Tam gdzieś będzie port Tyr, jeszcze bardziej na prawo – Sydon. Dawniej na tych terenach mieszkał nasz ród Aser zabrany do niewoli przez Asyryjczyków wraz z innymi rodami. Na jego miejsce weszli Fenicjanie, którzy ciągnęli od południa, wzdłuż morza. Zresztą to wiesz dobrze.
 – No to nie patrzę na nich.
 – Spojrzyj wobec tego bardziej na lewo, czyli na południe. Ta góra to święta góra – Garizim, a więc Samaria.
 – Tu też nie patrzę.
 – To wykręć się jeszcze bardziej w lewo, czyli jeszcze bardziej na południe.
 – Już.
 – To góry judejskie i Jerozolima. Ten szczyt, który widzisz, to Hebron.
 – Już patrzę. A obok Jerozolimy – Betlejem, gdzie się urodził Jezus. Ale ja najbardziej wolę Galileę. A my teraz jesteśmy w Galilei?
 – Do niej należy całe jezioro wraz z brzegiem.
 – To znaczy, że Kursi już nie?
 – Już nie.
 – A do kogo należy?
 – To już Dekapolis.
 Ogromna, pomarańczowa kula słońca zbliżała się do horyzontu, dając na jeziorze odblask jak od lustra, który uniemożliwiał wprost patrzenie w dół. Czerwona poświata rozlewała się nad horyzontem i, idąc w górę, przechodziła w kolor żółty, seledynowy, błękitny, aż do jasnego granatu, który rozciągał się nad wschodem.
 – Jeszcze chwilkę, jeszcze chwilkę – mówił do siebie Janek.
 Słońce schodziło poza góry. Wszyscy trwali w zauroczeniu, patrząc na ten codzienny cud słońca i nocy, który się rozgrywał przed ich oczami.
 – Jeszcze pół minuty, jeszcze ćwierć, jeszcze tylko odrobina. Już!
 W tym momencie dał się słyszeć z miasta dźwięk rogu.
 – Oho, zakrystianin z synagogi daje znać, że się zakończył szabat. A u nas w domu mama nachyla się nad kagankiem szabasowym i gasi go. Teraz możemy iść spać.
 – Spać to ty, kochany, dzisiaj nie pójdziesz. Maszerujemy całą noc. Pośpisz dopiero, gdy słońce wstanie.
 – A to nic nie szkodzi, a to nic nie szkodzi. Ja lubię chodzić nocą, bo przynajmniej jest chłodno. Możemy już iść.
 – Odkąd ty taki dzielny? Najpierw zjemy kolację.
 – No to jedzmy. Chyba zapalimy mały, taki malutki ogienek, bo zaraz zrobi się całkiem ciemno, potem przyjdzie chłód i trzeba się zagrzać; od ogniska – ręce, a od opowiadania Jezusa – serce.
 I już nikogo nie pytając, zaczął zbierać patyki.

 Uzdrowiony kupiec spisał się bez zarzutu. Zaledwie kilka minut upłynęło od zachodu słońca, a już pojawili się ludzie z workami na plecach.
 – No, to mamy jedzenia nie tylko na dzisiejszą kolację, ale na dobrych parę  posiłków – skonstatował Judasz.
 Po kolacji ruszyli w drogę.
 – Ja te strony dość dobrze znam. Przecież niedaleko, w Betsaidzie, nasz dom rodzinny, Andrzeja i mój. Byle się stąd wydostać jak najprędzej – powiedział Piotr.
 – Będzie księżyc, możemy iść całą noc.
 Szli w zwartej grupie, szybko, przeważnie milcząc. Jakby zadowoleni, że spieszą się, że nie ma czasu na rozmowy, jakby chcieli to wszystko, co usłyszeli, co przeżyli, w sobie przetrawić, przemyśleć, uporządkować. Nie rozciągali się, jak to często bywało. Trzymali Go między sobą, nie pozwalając Mu ani wysuwać się na czoło, ani zostawać w tyle.
 Po paru godzinach zachmurzyło się. Niebo przykryła gruba warstwa chmur. Już nie można było iść szybko, ale Piotr i tak był zadowolony:
 – W razie czego będzie im trudniej nas znaleźć.
 Ten powolny marsz sprzyjał rozmowom. Powrócili do szabatu – przedmiotu sporu z faryzeuszami. Dopiero teraz przekonał się, że nie wszyscy zrozumieli, o co w tym sporze chodziło.
 On sam najchętniej milczał. Owszem, lubił zaczynać rozmowę wtedy, gdy nic się nie działo, podtrzymywał ją, gdy ustawała, odpowiadał, gdy Go wprost zapytywali, ale poza tym wolał, by dyskusja przebiegała pomiędzy nimi, by sami szukali rozwiązań, by sami odkrywali wskazania szczegółowe, wynikające z zasad podstawowych. Gdy im się to udawało, cieszyli się jak dzieci i szukali w Nim potwierdzenia swoich odkryć. Na ogół był z nich zadowolony – przynajmniej z niektórych. Choć czasami zachowywali się tak, jakby Go nigdy nie słyszeli, jakby nie zrozumieli nic z tego, co dotąd mówił albo pytali po wielekroć o sprawy najprostsze, które były już dawniej wyjaśniane. Tak było i w tym wypadku.
 Gdy już zdawało się, że wszystko zostało wyjaśnione, zapytał Janek:
– To my nie będziemy świętować szabatu?
– Cóż ci znowu do głowy przyszło – zareagował ostro Piotr.
– A przecież Jezus uzdrowił w szabat.
– A co, miał go zostawić cierpiącego?
– O co tu chodzi? Tu nie chodzi o to „cierpi” czy „nie cierpi”, ale o generalną zasadę: prawo miłości bliźniego jest ponad wszystkimi przepisami szczegółowymi – uzupełnił Tomasz.
– To znaczy, że ty jesteś przeciwny szabatowi?
– Czy jestem przeciwny? To po prostu nie ta droga. Dlatego też od nich odszedłem, a natychmiast przystałem do Jezusa, gdy tylko Go nawet trochę zrozumiałem. To, że jesteśmy chciwi na majątek, pazerni na każdy grosz, zazdrościmy, bo się drugiemu lepiej powodzi, że w domu wciąż kłótnie, że obok są ludzie domagający się od nas jakiejś pomocy – to oczywiście nikogo z nich nie obchodzi.
Przysłuchiwał się temu, co tłumaczył Tomasz, i cieszył się z każdego jego słowa. A ten opowiadał dalej:
– Co się u nas dzieje? U nas to się dzieje, że za uzdrowienie w szabat zabiją cię, ale jeśli nie opiekujesz się starymi rodzicami, to nikogo nie obchodzi.
– No to z tego, co ty mówisz, wynika, że można chodzić w szabat tyle, ile się komu podoba, wolno odwiedzać chorych, a nawet zmieniać im bieliznę, przygotować lekarstwo a nawet jedzenie. Czy tak? – spytał Janek.
– Tak! Po wielekroć tak. A nawet powinno się zalecać w szabat takie uczynki, dobre uczynki. I to nie dlatego, że wtedy mamy dzień wolny od pracy zawodowej, ale że to jest dzień szczególnego oddawania Bogu chwały.
– No, jeżeli tak, to czy można zupełnie przestać uczęszczać do synagogi w szabat, zrezygnować z chodzenia do Jerozolimy, a w zamian za to iść na przykład do starego dziadka z odwiedzinami.
– O nie, co to, to nie.
– A w czym różnica? – upierał się Janek.
– To jest zupełnie zasadnicza różnica. Czytanie Pisma Świętego w synagodze a potem modlitwy i śpiewy mają właśnie to na celu: pogłębienie naszego życia wewnętrznego przez spotkanie się z Bogiem, który jest obecny w słowie Pisma Świętego, abyśmy w naszym codziennym życiu potrafili się zdobywać na to, by żyć zgodnie z prawem sprawiedliwości, prawdy i pokoju.
Pierwszy nie wytrzymał Filip i zaproponował:
– A może byśmy coś zjedli.
Czuł, jak reszta przyjęła tę propozycję z ulgą. Nie zdziwił się temu. Szli dobrych kilka godzin bez przestanku. Tak jak przewidywał, z czasem ich grupa rozciągnęła się w długą procesję, na końcu której znaleźli się najsłabsi.
Ledwo tylko przysiedli, Jankowi zachciało się zapalić ognisko. Piotr upomniał go:
– Żadnych ognisk. Połóż się, wypoczywaj, jedz, bo zaraz idziemy dalej. Można napić się wody, wziąć coś do zjedzenia. Ja polecam owoce.
– A to nie będziemy tu spać? – ten zdziwił się niebotycznie.
– Słyszałeś. Idziemy aż do rana. Spać będziemy w dzień.
Jakby nagle coś zrozumiał, bo prawie zawołał:
– To my znowu uciekamy?
– A tyś myślał, że idziemy nocą ryby łowić? – zakpił z niego Jakub. – Oj, Janek, Janek, jaki ty czasem wydajesz się być mądry, a tu naraz okazuje się, że ty nic, ale to kompletnie nic nie rozumiesz. Wstyd mi, że jesteś moim bratem – dokuczał mu.
– Nie znęcaj się, a powiedz. Dlaczego uciekamy?
– Byłeś wczoraj w synagodze? Przecież to ty sam przyniosłeś nam tę wiadomość, że Jezusa chcą zabić. Wystarczy?
– To dlatego?
– A czegoś chciał więcej? Mieliśmy czekać, aż Jezusa ukamienują? Dlatego uciekamy.
– No to po co Jezus tak siebie naraża i nas? – spytał naiwnie.
– Po co, po co. To spytaj się, po co inne rzeczy mówił. Choćby, że Bóg kocha pogan na równi z nami – za co Go o mało w Nazarecie nie zabili.
– No to dlaczego Jezus mówi takie rzeczy?
– Janek, coś mi się zdaje, że jesteś bardzo śpiący, bo mówisz od rzeczy. Wolałbyś, żeby Jezus nic nie mówił, prawda? Najlepiej, żeby tylko z ludźmi śpiewał psalmy przy ogniskach, przy wtórze trąbek, bębenków, harf i cytr, a my organizowalibyśmy tańce. A ludzie żyliby dalej w głupocie, tak jak dotąd żyli. Tego byś chciał?
– A, daj mi spokój i nie denerwuj mnie jakimś kamienowaniem.
Spostrzegł, że Piotr tej rozmowie przysłuchuje się niecierpliwie, widząc, jak najbliżej siedzący uważnie śledzą tę wymianę zdań pomiędzy braćmi. Wreszcie nie wytrzymał i szepnął do Niego:
– Może już pójdziemy?
– Chodźmy.
– Jeszcze jedno – Piotr powiedział rozkazującym tonem, choć nie podnosił głosu. – W razie ataku nie bronimy się, bo nie mamy czym, ale uciekamy na kształt gwiazdy: we wszystkich kierunkach. Miejsce najbliższego spotkania: Korozain. Przekażcie to tym, którzy nie słyszeli. Powtarzam: uciekamy we wszystkich kierunkach. Nie wolno podejmować walki. Miejscem następnego spotkania jest Jerozolima. A teraz w drogę.
Ruszyli, choć Janek prawie nawet nie napoczął swojego jedzenia. Znowu szli szybko, pomimo że droga nie była łatwa, bo Piotr omijał wyraźnie utarte szlaki. Coraz rzadziej podejmowali rozmowy. Na końcu szli milcząc, a nawet podsypiając w marszu. Choćby jedną sekundę przymknąć oczy, oprzeć się o ramię towarzysza podróży. Dopiero gdy się zaczęło rozwidniać, Piotr znowu zaproponował odpoczynek:
– Ale trzeba zostać chyba cały dzień. Ludzie odpoczną, nabiorą sił i będziemy znowu mogli iść całą noc. W dzień nie powinniśmy się ludziom pokazywać na oczy, zbyt dużo nas idzie.
Przycupnęli w dogodnym lasku położonym w rozpadlinie terenu i natychmiast zasnęli. Widział, że Piotr zostaje na straży. Przedtem umówił się z Judą-Tadeuszem, Szymkiem i Andrzejem, że będą się zmieniać.

Zbudził Go żar południa. Rozejrzał się. Uczniowie spali. Straż pełnił Andrzej, z czego wynikało, że wszystko funkcjonuje prawidłowo. Zdjął płaszcz, został tylko w sukni, wymienił szeptem parę zdań i znowu zasnął. Obudził Go ruch. Było późne popołudnie. Większość uczniów była już na nogach. Filip z pomocą paru innych przygotowywał uroczysty obiad. Jak zwykle zadbał o to, by były czyste obrusy – przy jednym nie mogliby się wszyscy zmieścić. Poukładał je na ziemi rządkiem obok siebie, tak że stanowiły jeden. Znalazło się wszystko, co trzeba, łącznie z wodą, którą nieśli w bukłakach.
Wiedział nie tylko Filip, wiedzieli wszyscy, że zależy Mu na tym, aby przynajmniej jeden raz w ciągu dnia posiłki odbywały się „uroczyście”, jak to uczniowie zwykli nazywać, że nie zgadza się na to, by każdy posilał się gdzieś w drodze, przypadkiem, osobno, ale żeby – jeżeli tylko to jest możliwe – były wspólne i po Bożemu: z uroczystą modlitwą i psalmami na początku i na końcu. Tak było i tym razem, choć zamiast stołu był obrus rozłożony zwyczajnie na ziemi.
Nagle odezwał się głos sępa. Taki jak nieraz jest słyszany, gdy ten ptak leci wysoko nad głową. Teraz dochodził z zalesionego wzgórka. Popatrzył w tamtym kierunku, starając się odszukać wzrokiem Szymka, który gdzieś w górze stał na straży. Nie tylko On. Wszyscy. Jakby uderzeni rózgą, zamarli, prawie powstrzymując oddech, i skierowali w tamtą stronę głowy.
Zobaczył go leżącego pomiędzy drzewami. Teraz Szymek na moment  odwrócił głowę w Jego stronę i lekkim ruchem ręki zapraszał Go. Dźwignął się z miejsca, obserwując wciąż Szymka, który teraz trzymał palec przy ustach. Starając się, by nie wywołać najmniejszego hałasu, zaczął wysuwać się spomiędzy Janka i Piotra, którzy obok Niego siedzieli, a potem już na palcach podchodził w stronę pagórka. Tu, po ostrej stromiźnie, szedł na czworakach, prawie czołgając się, uważając, by nie zdradzał Go nawet szelest. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden pień drzewa, jeszcze jeden oset, kępa, znowu pień drzewa, aż dotarł do Szymka, który wpatrzony w to, co się tam gdzieś na dole działo, trwał nieporuszony w pozycji leżącej, a teraz wyciągnął rękę, chwycił Go za ramię i delikatnie ale i mocno podciągnął Go do pozycji najdogodniejszej. I wtedy zobaczył.
Szeroką doliną biegnącą w dole szedł oddział żołnierzy królewskich – w odwrotną stronę niż ta, w którą oni zdążali. Ale nie żołnierze byli najważniejsi, lecz jeńcy, których prowadzili. Ci znajdowali się pośrodku tego oddziału, przykryci siatką  podobną do siatki rybackiej, tylko że zrobioną ze sznurów i o wielkich okach. Siatka ta była jakby rzucona z góry na całą grupę jeńców, a bokami spadała prawie do ziemi. Żołnierze szli na czele i na końcu w zwartym szyku, a gęsiego po bokach tej siatki spinającej więźniów. W słońcu błyszczały hełmy i lekkie zbroje pokrywające ramiona i piersi żołnierzy. Trudno było wywnioskować, kim mogli być ci więźniowie. Zbyt wielka odległość dzieliła ich, a poza tym siatka utrudniała widzenie. Patrzył na to, co się dzieje przed Jego oczami, sparaliżowany swoją bezsilnością. Aż zniknęli za załomem skalnym.
– Ja schodzę – powiedział półgłosem do Szymka.
Szymek skinął w milczeniu głową i pozostał w tej samej pozycji. A On zsuwał się szybko w dół. Zastał uczniów wyczekujących na Niego wciąż w bezruchu. Opowiedział im to, co widział.
– Myślisz, że to wynik poszukiwania nas?
– Jak to nas? – zdziwił się Janek. – Przecież my dopiero tam idziemy, skąd oni idą. Nikt nas nie mógł wyprzedzić. Skąd by oni mogli o nas wiedzieć?
– Oj, Janek, Janek, po co ja cię wziąłem ze sobą, po to żeby się wstydzić? Czy nie wiesz o tym, że oni mają świetlny system porozumiewania się i jeżeli chcieli, przekazali o nas informacje wszystkim swoim strażnicom granicznym, gdy tylko wczoraj zapadł zmrok?
– A więc tamtych złapali za nas?
– Nie wiem. Tylko tłumaczę ci jak dziecku, że jeżeli zachowujemy środki ostrożności, to nie dlatego, iż nam się nudzi.

Do Korozain przybyli po południu. Nie zauważyli nic groźnego. Chociaż niby wszystko przebiegało normalnie, zapowiedział swoim ludziom, że jeżeli tylko spostrzegą cokolwiek podejrzanego, mają dać znać i na dany sygnał wszyscy natychmiast opuszczają miasteczko.
Wieczorem udali się do synagogi, by się modlić. Przełożonego nie było, zastępował go kantor. W synagodze byli prawie wyłącznie Jego ludzie. Od dawna czekał na taką okazję. Wiedział, o czym będzie mówił. To kazanie w Nim rosło, nie dawało Mu spokoju, czuł, że jakoś na nie wszyscy Jego uczniowie czekają. I teraz gdy stał przy pulpicie i na nich patrzył, wydawało Mu się, jakby ich po raz pierwszy spotkał, a przynajmniej na nowo. Widział ich zmęczenie, ogorzałe, spalone od słońca, ale równocześnie szare twarze, spłowiałe, znoszone odzienie. Spod sukien wystające stopy, niejednokrotnie poobijane, okręcone szmatami, w zniszczonych sandałach albo nawet bose. „Dlaczego oni jeszcze ze mną dzielą swój los? Dlaczego niosą na swych barkach mój los? Dlaczego jeszcze mi towarzyszą? Dlaczego w ogóle zdecydowali się do mnie przyłączyć? I trwają, pomimo że to nie przelewki, że tu chodzi o życie”.
Uśmiechnął się do nich. To im się od Niego też na pewno należało.
I zaczął mówić o ich uciekaniu. O tym, że można uciekać, jak ucieka pies, który boi się niezasłużonej kary; że można uciekać jak przestępca, który dokonał czynu złego; ale można uciekać jak prorok, który wypomniał grzesznemu królowi jego winy, jak prorok, który zapowiedział nieszczęście, jak prorok, który odwołuje z drogi błędu i naprowadza na drogę prawdy. I to jest ich uciekanie. To nie jest tchórzostwo. Wprost przeciwnie. Czasem najłatwiej byłoby głowę podstawić pod topór. Taka pokusa przychodzi, gdy człowiek jest zmęczony do ostateczności i były takie wydarzenia w historii Izraela, że prorocy prosili o śmierć, ale Bóg ich nie wysłuchał, tylko kazał pełnić wyznaczoną misję. I taka pokusa również im grozi – ale muszą pełnić misję swoją do końca.
Chociaż znajdowali się w publicznym miejscu, jakim była synagoga, dobrze im tu było, jakby wciąż byli gdzieś na pustyni, w swoim kręgu. Słuchali Go. Najwyraźniej wiedzieli, że to kazanie do nich – specjalnie do nich i o nich. Tak to odbierali, w najgłębszym skupieniu i uwadze.
Wobec tego mówił im dalej, że historia Izraela uczy i tego, że prorok jest prześladowany. To należy do definicji proroka. Można powiedzieć w sposób jednoznaczny: gdyby prorok nie był prześladowany, wtedy jest fałszywym prorokiem. Głosi nieprawdę, bo przeląkł się i mówi to, co ludzie chcą. Albo zaraził się światem i mówi to, co się ludziom podoba. Jest fałszywym prorokiem nawet, gdyby nic nie mówił, właśnie dlatego, że nic nie mówi. Tak też można uzyskać odpowiedź na pytanie, kim jest prorok. Prorok to jest ten, kto mówi prawdę i za prawdę jest prześladowany. Byli wielcy prorocy – tak my nazywamy Izajasza, Jeremiasza, byli mali prorocy – tak nazywamy Joela, Ozeasza.
Zaczęli przychodzić ludzie. Pojedynczo, po dwóch, po trzech. Jeszcze zagadani, zdyszani, przygnani tą sensacją, że Jezus z Nazaretu zawitał do ich miasta, wnosili ten rozgwar ze sobą, ale po wejściu zamierali, widząc Go na bimie mówiącego, widząc zasłuchaną grupę Jego ludzi. Przycichali, gasili innych, siadali gdzieś, byle nie przeszkadzać, byle nie uronić nic z tego, czego nauczał, wsłuchując się w każde słowo. Ten napływ ludzi zmuszał Go, by poszerzył adresata: by nim byli już nie tylko Jego uczniowie – aby nikt nie czul się intruzem, ale by znalazł dla siebie treści takie, jakich potrzebuje do życia.
Rozwijał więc ostatnią myśl szerzej, tłumacząc, że byli i są prorocy, których nikt nie nazywa prorokami, a którzy naprawdę są prorokami. To ci, co chodzą zwyczajnie ubrani i pracują tak zwyczajnie jak inni i żyją, mówią i zachowują się tak zwyczajnie jak inni, a w rzeczywistości zupełnie inaczej – bo oni naprawdę pracują, naprawdę mówią, naprawdę myślą, naprawdę modlą się. I to jest sól naszej ziemi, światło naszego świata, kwas, który zakwasza całe ciasto, jakim jest nasz naród. I oni, oczywiście, też są prześladowani, bo odstają od swojego środowiska, które jest przesycone dorabianiem się, dogadzaniem sobie, upatrywaniem treści życia w bogactwie. Tylko że każdemu prorokowi – i wielkiemu, i małemu, i całkiem zwyczajnemu – grozi, że zacznie narzekać na swoje życie, mówiąc sobie: „Czyż nie lepiej żyć jak inni, nie przejmując się Prawem Bożym. Ot, chodzić do świątyni raz czy drugi do roku, w soboty iść do synagogi, jak zwyczaj każe, zachowywać przepisy faryzeuszy – żeby nie narażać się – i tyle”. Ale przecież tak nie jest. Pan Bóg każdego woła po imieniu, jak wołał Samuela. Faryzeusze nazywają to łaską. A to jest sam Pan Bóg, który nam się daje: daje nam siebie, czyli światłość, prawdę, odwagę, wolność. Można Go odrzucić – i to jest największa tragedia człowieka.
Wciąż do synagogi wchodzili nowi ludzie. Z ostrego światła słonecznego do ciemnego wnętrza, mało co widzący. Przyzwyczajali wzrok do zmiany natężenia światła, tym bardziej nadstawiając uszu, przysłuchując się Jego słowom. Niektórzy po chwili, gdy zdążyli Go już rozpoznać, wypadali na zewnątrz, wołając do kogoś:
– Chodźcie, to On, Mistrz z Nazaretu!
Ten ciągły ruch przeszkadzał Mu. Starał się skupić maksymalnie, by nie dać się wybić z rytmu, by zachować ciąg logiczny. Mówił więc dalej, że w rzeczywistości każdy człowiek o coś się troszczy. Również ci, którzy nie wybierają Boga, tylko świat. Oni troszczą się o to, by mieć coraz więcej, by ochronić przed utratą to, co zdołali nagromadzić. Ludzie narzekają, że muszą się martwić o to, co będą jedli, w czym będą chodzili, gdzie będą mieszkali – tym wiązaniem końca z końcem comiesięcznym, cotygodniowym, codziennym – w gruncie rzeczy są bardzo zadowoleni, że mają takie kłopoty, bo czym życie swoje by wypełnili, gdyby im ktoś te kłopoty odjął. I to lubią. Przyzwyczajają się do tego. I gdy już nagromadzą rzeczy pod sam sufit, to zaczynają nimi napełniać kolejną izbę, wmawiając w siebie, że tak trzeba. A naprawdę, okłamując siebie, na to, by nie odkryć pustki swojego życia. A Bóg ludzi stworzył po to, by się troszczyli o Jego królestwo na ziemi. By już tu stawało się to, czym będziemy żyć w niebie. Ale tego trzeba się nauczyć. I na początku nie jest łatwo żyć wolnością dzieci Bożych i troszczyć się o królestwo Boże na ziemi i w nas.
Nie chciał już przeciągać. Zdecydował się podsumować to, co dotąd tak szeroko omawiał, w kilku konkretnych zdaniach. Powiedział:
– Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną. Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje.
Słuchali Go, ale czy rozumieli to, co On do nich mówił, czy też tylko słuchali Jego: Nauczyciela z Nazaretu – i słuchaliby Go niezależnie od tego, co by mówił. Dodał więc jeszcze parę zdań:
– Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował, albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i mamonie.
Znowu fala ludzi wtargnęła z hałasem i przysiadła. Szkoda Mu było teraz właśnie kończyć. Spróbował wrócić do głównego tematu, poszerzając go o bezgraniczną ufność Bogu. Jak gdyby sobie teraz uświadomił, że dominantą życia człowieka jest strach przed nieszczęściem, wypadkiem, biedą, chorobą, śmiercią, że znamieniem świadczącym o powierzchowności religii człowieka jest poczucie samotności: osamotnienia wobec losu, świata, ludzi. „Tylko żeby to potrafili odebrać, zanotować w swojej pamięci, umieścić w obszarze swoich przeżyć. Tu trzeba przypowieści, a nie upomnień, rad czy poleceń – żeby każdy umiał znaleźć Boga przy sobie jako Kogoś wciąż obecnego i aby umiał odbierać od Niego wszystko, co On daje: radość i cierpienie, bogactwo i biedę, zwycięstwa i klęski – aby umiał pełnić wolę Bożą”.
– Dlatego powiadam wam – zaczął – nie troszczcie się zbytnio o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym macie je przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją, nie żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski żywi je. Czy wy nie jesteście ważniejsi niż one? – Z całą satysfakcją zauważył, że ten obraz wzbudził zainteresowanie. Powtórzy tę myśl w kolejnym porównaniu: – Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu jak rosną. Nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc trawę polną, która dziś jest, a jutro będzie w piec wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakoż daleko więcej was, małej wiary. Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: Co będziemy jeść? Co będziemy pić? Czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo Boże i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy.

  Potem wybrali się na uroczystą kolację, którą im przyobiecał po tym parodniowym poście na pustkowiu. Spożywać ją mieli w gospodzie na skraju miasteczka, pod szerokim dachem z liści. Ludzie już Go nie opuszczali. Gospoda pękała w szwach. Zajęte były stoły wewnątrz i stoły na zewnątrz, a gdy ich brakło, ludzie siadali po prostu na ziemi, wszędzie gdzie tylko był skrawek wolnego miejsca.
Siedząc już przy stole, przyglądał się z zainteresowaniem zachowaniu się Jego chłopców. Prawie żaden z nich nie podszedł do kamiennych stągwi przygotowanych przy wejściu dla rytualnych oczyszczeń. Za wyjątkiem Filipa i Judasza. Ale Filip, jak to Filip, powszechnie znany strachajło, umył ręce, choć widział, że koledzy tego nie robią – jeszcze w dodatku rozglądając się trwożliwie z obawy przed obcymi i chyba przed swoimi. Judasz przyszedł ostatni i – nie wiedząc, jak zachowali się inni – na wszelki wypadek też umył ręce. Faktycznie nie musieli się myć ze względów higienicznych: co dopiero, tuż przed zachodem słońca, kąpali się w rzece. Jeszcze niektórzy mieli mokre włosy, jeszcze niektórzy wycierali brody. Obserwował ich, jak hałaśliwie, śmiejąc się i żartując, zajmowali swoje miejsca przy stole, czekając na wieczerzę.
Jeżeli przyglądał się ich zachowaniu z taką ciekawością, to dlatego, że spostrzegł, iż nie jest jedynym, który ich obserwuje. Przy sąsiednim stole siedziała grupa faryzeuszów, spożywając posiłek. Oświetlenie w gospodzie było słabe. Z rzadka porozwieszane kaganki nie pozwalały na dobrą widoczność. Dlatego też nie był w stanie rozpoznać ich twarzy, ale zdawało Mu się, że to są faryzeusze, którzy towarzyszą im od pewnego czasu. Pozostało pytanie, czy faryzeusze są przypadkiem w gospodzie, czy też nie. A jeżeli – to kto doniósł, a może się tylko wygadał, że On wybiera się tutaj ze swoimi uczniami?
Tajemnicę wyjaśnił częściowo Janek, który jak zwykle pierwszy przybiegł do stołu, żeby mu ktoś przypadkiem nie zajął „jego” miejsca „u boku Mistrza”, i teraz szeptał do Niego:
– Popatrz na prawo. Tylko jeszcze nie teraz, dopiero za chwilę. Będziesz się niby rozglądał po sali i wtedy spojrzyj na nich. To są ci „nasi”, którzy nas śledzą.
Niektórzy z faryzeuszów już od chwili przerwali jedzenie: odkąd zaczęli pojawiać się pierwsi Jego uczniowie. Byli tacy, którzy wpatrywali się w milczeniu, inni zaś wcale się z tym nie kryli i wymieniali półgłosem uwagi. Nie dochodziły one do Niego, ale domyślał się ich. I już tylko czekał, kiedy faryzeusze przystąpią do ataku. Jednego tylko nie był pewny: Czy Jego uczniowie to spostrzegli, że są przedmiotem obserwacji i dlatego tak się zachowują, robiąc im „na złość”, czy też są tego nieświadomi.
Janek znowu szeptał:
– Oni tu za nami przyszli, to ci sami na pewno. Poznaję ich. Teraz się pilnie przyglądają, że my nie obmyliśmy rąk przed jedzeniem. Ale będzie draka.
Po chwili Janek dalej szeptał:
– Ja też nie obmyłem. A może lepiej obmyć, żeby nie doszło do awantury? Jak myślisz?
– Rób, jak uważasz – odpowiedział mu, uśmiechając się.
– Jak tak, to nie. Nie boję się. Zresztą Jakub też nie obmył. On mnie nawet upomniał, żebym nie podchodził nawet do rytualnych konwi, bo ja zapomniałem – przyznał się.
Już wszystkie stoły były zajęte, a jeszcze wciąż nadchodzili tacy, którzy Go słuchali w synagodze, albo tacy, którzy dopiero się o Nim dowiedzieli. Zajmowali miejsca już tylko pod ścianami albo nawet pomiędzy stołami, byle być blisko Niego. Wyciągali swoje pożywienie i posilali się. Ani gospodarz, ani słudzy nie reagowali na to. Zwijali się jak w ukropie. Nie nadążali z obsługą tej masy gości, która im tak nieoczekiwanie wraz z Mistrzem z Nazaretu ściągnęła do gospody. Ci, którzy później przyszli, zostawali poza zasięgiem dachu. Rozsiedli się w kręgu drzew i krzewów i tak spożywali kolację. Na szczęście pogoda wróciła. I choć było chłodno, świecił księżyc i gwiazdy na bezchmurnym niebie. Siedzący obok faryzeusze znowu powrócili do spożywania swojego posiłku. „Może zrezygnują tym razem, może nie ośmielą się ze względu na ludzi, którzy zgromadzili się w takiej ilości”. Wreszcie przyszła kolej na Jego stół i pojawił się sam gospodarz we własnej osobie, niosąc im stos placków na rozpoczęcie wieczerzy. Powitał Go uroczyście i przeprosił za opóźnienie. Zaznaczył na wstępie, że traktuje Go  – jak i Jego uczniów – jako swoich osobistych gości i dlatego żadnej zapłaty od nich nie przyjmie.
Przystąpił do wieczerzy. Zaczął jak zwykle wspólną modlitwą. Dopiero wtedy, gdy łamał chleb i rozdawał uczniom, gdy się posilali, usłyszał pytanie:
– Mistrzu, można o coś spytać?
 

cd. Spory o przepisy rytualne (2)