W Jerozolimie po raz pierwszy (1)
Przy kolacji siedział jak na szpilkach. Wszystko Mu się wydawało zbyt powolne. Przeszkadzały Mu śmiechy i żarty uczniów, którzy pomału, nie spiesząc się, rozsiadali się do kolacji, choć już wiedzieli, że noc będzie przeznaczona na drogę. Traktowali tę wiadomość jako coś normalnego. Bo – jak to zawsze mówili – nawet woleli chodzić nocą. Wtedy mniejsze utrudzenie dziennym skwarem. Był tylko niezmiernie wdzięczny teściowej Piotra – „Mamie”, jak ją Piotr chętnie tytułował, że zorganizowała natychmiast wieczerzę. Piotr prawdopodobnie uświadomił ją co do powagi sytuacji, bo na pozór jak zwykle spokojna, popędzała sługi i sama krzątała się przy stole z niespotykaną na co dzień energią. Wszystko, co było potrzebne, zjawiło się na stołach prawie błyskawicznie. Nie dość na tym, obserwował kątem oka, że również przygotowuje pożywienie do worków i bukłaki z wodą na drogę.
Piotr, bez żadnych z Jego strony poleceń, zaraz po modlitwie zapowiedział, że ponieważ już późno, a droga daleka, prosi o powstrzymanie się od rozmów i szybkie spożycie posiłku, co zostało przyjęte z niechęcią, niemniej dostosowano się do tej prośby i zabrano się do jedzenia. A i tak zdawało Mu się, że trwa to wszystko nieskończenie długo. Z minuty na minutę narastało w Nim napięcie. Reagował na każde nagłe wejście do izby, na każdy okrzyk na dworze, na każdą głośniejszą rozmowę.
– Czemu nie jesz? – usłyszał jakby z oddali głos Piotra.
Ocknął się.
– Jadłem już trochę. Dziękuję. Nie jestem głodny – odpowiedział machinalnie.
I znowu patrzył, kiedy wreszcie skończą. Kiedy będą mogli wstać i pójść – utonąć w pustyni i ciemnościach nocy, które są dla nich wybawieniem i ratunkiem. Wyjść, jak najprędzej wyjść stąd, z tej przestrzeni zamkniętej, z dwojgiem małych drzwi. Zdawało Mu się, że nie ma czym tu oddychać, że jest prawie spętany przy tym stole, przy tych ludziach. Czuł, że Piotr Go obserwuje i wychodzi naprzeciw Jego niepokojom. Że chce Mu jakoś pomóc, rozładować napięcie, które w Nim narosło. Spytał niespodziewanie:
– Mówił Ci ktoś o Jairze?
– Nie – odpowiedział machinalnie.
– Wyobraź sobie, w czasie gdy Tyś był na terenie Tyru i Sydonu, napłynęły wiadomości o nim. Jest w Jerozolimie. Urządził się i powodzi mu się znakomicie. Córka zdrowa, jakby nigdy nie chorowała. Dopytywał się o Ciebie.
– A co z centurionem?
– Opuścił Kafarnaum. I przepadł. Nie widziano go w Jerozolimie. Niektórzy mówią, że jest w Cezarei, że Piłat go wziął do swojej gwardii przybocznej.
Na tym się wyczerpały możliwości Piotra. I choć jeszcze nie wszyscy skończyli kolację, zaproponował:
– Pójdziemy już?
– Dobrze – odpowiedział z ulgą.
Piotr ogłosił:
– Pomodlimy się. Kto nie skończył, może spokojnie pozostać jeszcze przy stole, a my już ruszamy w drogę. Reszta nas dogoni.
– Dokąd idziemy? – odezwały się głosy.
– Za Jezusem – odpowiedział Piotr wymijająco. – Zawsze za Jezusem – dodał serdecznie.
Wreszcie wyszli. Jeszcze trwało w Nim poczucie osaczenia. Byle wyrwać się jak najprędzej ze wsi – z tego kąta wciśniętego pomiędzy jezioro i synagogę, wydostać się z wąskich uliczek wijących się między gęstymi ogrodami otaczającymi ciasne domostwa. Ale już droga idąca prostopadle od jeziora wznosiła się w górę, już stawała się coraz szersza, coraz przestronniejsza. Było coraz mniej ogrodów, domów, domowych odgłosów, coraz puściej, coraz więcej wygwieżdżonego nieba i już pustynny powiew wiatru na twarzy, pod stopami zamiast drogi – ostra, niska trawa i kamienie, które zaszurały pod podeszwą sandała. I poczucie wolności, i pokój dla napiętych nerwów.
– Nikogo nie brakuje? – spytał Piotra, który Go nie odstępował.
– Chyba tak. Jak widzieli, że wychodzimy, podnieśli się wszyscy.
– Poczekajmy na nich.
– Możemy. Tu już jesteśmy względnie bezpieczni.
Nie spodziewał się, że tylu zdecyduje się iść z Nim w nieznane. Na pewno nie była to najlepsza okoliczność, ale nie mógł nikomu tego zabraniać. Gdy już wszyscy się zeszli i nikogo nie było więcej widać na drodze, Piotr zapowiedział:
– Pomaszerujemy żołnierskim krokiem, ale nie tak, aby ktoś miał ustać. Idę z Jezusem na przedzie, a na końcu Szymek i Tadek. Myślę, że się nie pogubicie.
I poszli w ciemną noc rozświetloną nowiem księżyca i gwiazdami, którymi był wybity cały nieboskłon. Z początku szli szybko. Chcieli wyraźnie odskoczyć od Kafarnaum. Kontrolował, czy nadążają wszyscy. Na szczęście tak było. Po pierwszych kilometrach zwolnili. Spadło nerwowe napięcie. Ludzie rozluźnili się. Zaczęły się rozmowy. Najpierw, jak to zwyczajnie bywa, dotyczące jakichś spraw bieżących, potem zaczęto podejmować tematy podstawowe. Zaczął Lewi-Mateusz:
– Gdy już wiem, że idziemy do Jerozolimy, ciekaw byłbym odpowiedzi na takie pytanie: Czy tam idziemy dlatego, że to jest dobre miejsce schronienia, czy też będziemy tam uczestniczyli w obrzędach?
– I jedno, i drugie – odpowiedział Piotr.
– Czy po tym, o czym usłyszałem od Ciebie, Jezu – oczywiście na ile dobrze zrozumiałem – ma jakikolwiek sens chodzenie do świątyni, uczestniczenie w nabożeństwach?
– Chwileczkę – zaprotestował Kuba – nabożeństw i obrzędów potrzebujemy my, a nie Bóg.
– Nawet świątyni?
– Tak, nawet świątyni i modlitwy potrzebujemy my, a nie Bóg.
– A do czego potrzebujemy świątyni? – zainteresował się Janek, który jakby się dopiero co obudził.
– Po pierwsze – powiedział Kuba – to należy do głównej tezy nauczania Jezusa, że my składamy tylko jedną ofiarę: siebie, swoje życie. Tylko na tę ofiarę Bóg czeka. Życie zgodne z Jego wolą.
– A ofiary wołów, kozłów, baranów, zboża?
– Człowieku, to są symbole naszej jedynej ofiary, którą jest nasze uczciwe życie.
– Jeżeli to są symbole, to czy muszą one być takie wielkie? A może w ogóle moglibyśmy się bez nich obejść – zapiszczał falsetem Janek.
– Janek, jesteś wielki. Trafiłeś w sedno sprawy. Po co ta gigantyczna impreza, która się odbywa cały rok w naszej świątyni, a w szczególności w Święta.
– To jest ważne, coście powiedzieli, a nawet to jest bardzo ważne – zatrzymał ich Tomasz. – Tylko żebyśmy się nie pogubili. Czy się możemy pogubić? Możemy. Bo jeszcze krok, a powiemy: po co chodzić do świątyni, po co składać jakiekolwiek ofiary. To Jezus podkreśla. My potrzebujemy symboli. Taki jest wymóg naszej natury.
Przysłuchiwał się tej dyspucie i myślał sobie, że przecież nie na darmo naucza, że Jego uczniowie więcej rozumieją niż Mu się czasem zdaje.
– O co ci znowu chodzi? – zawołał zniecierpliwiony Janek, który wciąż usiłował połapać się w tym gąszczu dyskusji, w tych krzyżujących się opiniach, ale najwyraźniej nie dawał rady, coraz zatapiała go fala i teraz znowu usiłował złapać oddech.
– Po pierwsze – podjął Kuba – składanie materialnych ofiar ma, jak wszystkie instytucje, tendencję do usamodzielniania się: przestają wyrażać wewnętrzną ofiarę człowieka i zaczynają funkcjonować same dla siebie. Stają się szybciutko potężniejsze niż człowiek, nabierają cech świętości, nienaruszalności. Już są składane dla składania. I już nikt nie odważy się zapytać, po co są składane, a tym bardziej zakwestionować ich sensowności. A kto by śmiał się spytać o ich sensowność, zostanie nazwany bluźniercą, świętokradcą a nawet ateistą.
Dopiero teraz spostrzegł się, jak wszyscy słuchają tego, co Kuba mówi.
– Popatrzcie na to, co się dzieje w świątyni. Zabija się rocznie setki tysięcy zwierząt „na chwałę Bożą”. Już nie stawia się pytania, czy one cokolwiek symbolizują. Już jest tylko obowiązek. Nikt nie odważy się wyłamać.
Przez Dekapolis szli w ciągu dnia, a w nocy spali. Nie spieszył się. Wykorzystywał każdą sposobność do tego, by nawiązywać kontakt z miejscową ludnością. Nie tylko z Izraelitami. Z poganami również. Gdzie tylko Mu zezwalali, przemawiał w synagogach, gdzie znajdował chętnych słuchaczy, wygłaszał kazania na wolnej przestrzeni – na placu przed synagogą, w ogrodach, nad rzeką, na łące albo nawet całkiem poza miastem, w pustynnym terenie. Mówił o nowym królestwie Bożym, jakie trzeba zbudować na ziemi.
Pereę znowu przeskoczyli w nocy. Wolał nie ryzykować. Liczył się z tym, że tutejsze władze, podległe Herodowi, są już poinstruowane co do Jego osoby. Dopiero gdy powtórnie przekroczył Jordan i znalazł się na terenie Judei, znowu szedł za dnia, nie spiesząc się: od miasta do miasta, od wsi do wsi. Już się przyzwyczaił do tego – co Go początkowo zaskakiwało – że ludzie miejscowi wiedzieli o Nim więcej niż by mógł przypuszczać. Bywały to wiadomości prawdziwe, niekiedy przesadzone albo nawet wręcz fałszywe, które trzeba było prostować, wyjaśniać. Przekonywał się, że czekali na Niego, ciekawi jak wygląda, co mówi albo po prostu chcąc, by ich uleczył.
W miarę jak zbliżali się do Jerozolimy, wzrastała niecierpliwość wśród Jego ludzi. Kręcili nosem na każde opóźnienie, sarkali po cichu albo wprost na każdą nieprzewidzianą trudność, która ich zatrzymywała. Chcieli być już, jak najszybciej, w świętym mieście. Nie mogli się go doczekać. Ich rozmowy koncentrowały się wokół tego, jak było dotychczas, a jak będzie teraz.
Ostatnią noc spędzili blisko Jerozolimy. Zdecydowali się na to z ciężkim sercem. Na pewno woleliby już dojść tego samego dnia do miasta, ale przecież wiedzieli z doświadczenia, że tam o noclegi zawsze trudno, a zwłaszcza w czasie Świąt Paschy. Choć od samych Świąt dzieliło ich jeszcze wiele dni, to przecież stanowili dużą grupę ludzi, którą niełatwo gdzieś wspólnie umieścić.
Zerwali się ze snu wcześnie rano, gdy tylko szarzało, jak nigdy w czasie tej pielgrzymki. Jakby nie pamiętali trudów i kilometrów, które przebyli. Rwali się do drogi. Poganiała ich ta bliskość miasta, chęć, by je jak najprędzej zobaczyć. Jedli pośpiesznie śniadanie. Już prawie nie mogli dosiedzieć do końca. Narzekali na opieszałych. Zachęcali ich do pośpiechu. Wreszcie ruszyli. Ci najbardziej niecierpliwi wysforowali się natychmiast do przodu, nie czekając dłużej, zapewniając, że ostatni dogonią ich w drodze, że się nie zgubią, że drogę znają. Od razu nadali szybkie tempo. Zdawało się, że najchętniej nie szliby, a biegli. Mówili już tylko o Jerozolimie, krótkimi, urywanymi zdaniami, o tym. Co zastaną. Zresztą podobnie już było wczoraj wieczorem. A więc, co się tam mogło zmienić. Zwłaszcza – jak postępują roboty przy świątyni, jak daleko poszło naprzód obkładanie murów zewnętrznych białymi, marmurowymi płytami i czy będą dachy pokryte złotą blachą.
– Prawdziwym złotem? – dziwił się Janek.
– Pewnie że prawdziwym, a jakim byś chciał.
– Co się dziwisz?
– Złota ci żal dla Pana Boga? Mogłoby być nawet pokrycie dachu z litego złota, a nie tylko pozłacane.
Obserwował ich, przysłuchiwał się tym rozmowom, które się obok Niego toczyły, na poły w nich uczestnicząc, a na poły już wychylony do przodu, w przyszłość najbliższych dni i tygodni, które mieli spędzić w stolicy. Wciąż jeszcze był pod wrażeniem rozmowy przeprowadzonej w Kafarnaum z Joanną, która teraz – choć szła w pobliżu – nie nawiązywała do niej.
– Tylko ciekaw jestem, kogo zastaniemy na miejscu: czy przybył już Piłat z Cezarei i czy już zjechał Herod z Tyberiady.
– O Piłata nie musisz się niepokoić, jego żołnierze już na pewno wypucowali zbroje do połysku, a teraz ostrzą swoje miecze na wszelki wypadek.
– Nawet nie na wszelki wypadek, ale na to, by je wypróbować na naszych karkach.
Schodzili do drogi. Patrząc z góry na trakt idący ku miastu, już się mogli przekonać, że nie są jedyni. Drogą ciągnęli różni ludzie. Kupcy drobni, kroczący przy swoich obładowanych towarem osiołkach, ale i karawany kupieckie z dalekich stron, niosące swoje skarby na grzbietach wielbłądów. Szli pasterze pędzący stadka owiec, bydła. Tu i ówdzie dostrzec można było i pielgrzymów, idących podobnie jak i oni na święto Paschy. Janek gnał do przodu, chciał wszystkich wyprzedzać. Z trudem uspokajał go Jakub:
– Kochany, nikt ci miejsca nie zajmie.
– Ale ja chcę jak najprędzej zobaczyć.
– Zobaczysz, zobaczysz. Napatrzysz się, aż cię oczy zabolą. Jeszcze tylko wyjdziemy na to wzgórze i już zobaczysz.
Musiał przyznać, że nie dziwił się Jankowi. I On sam czekał niecierpliwie na to spotkanie z świętym miastem. I w Nim była ta chęć, żeby jak najprędzej je zobaczyć. Jeszcze trochę, jeszcze trochę. Prawie liczył, ile kroków dzieli Go od szczytu wzgórza, skąd za każdym razem witał się ze świątynią. Jeszcze kawałek. I wtedy zza skały zobaczył, że na „Jego” szczycie stoi tłumek ludzi. Jakby o tym zapomniał, że tak zwykle bywało. Ludzie stali z uniesionymi w górę ramionami, niektórzy klęczeli, niektórzy głową dotykali ziemi. Słyszał szloch kobiet, ciche zawodzenie, wyszeptywane modlitwy i psalmy.
Patrzył na zachowanie uczniów. Niektórzy też uklękli, niektórzy wyciągnęli ramiona ku górze, wpatrzeni w rozciągający się przed nimi obraz. Nie chciał blokować ruchu na drodze, zeszedł nieco poniżej, tak żeby innym nie zasłaniać widoku, ale żeby i Jemu nie zasłaniano. Wciąż nie podnosił oczu, choć miał już miasto na powiekach, choć czuł jasność, która szła ku Niemu. Wreszcie gdy osiągnął skrawek ziemi, na którym mógł przystanąć – podniósł oczy. Całe miasto leżało przed Nim w dole jak na dłoni. Na pierwszym planie pyszniła się świątynia. Przyciągała wzrok. Zespół świątynny wyrastający ze skał był ogromny, ale jego ogrom nie przytłaczał, a cieszył swobodą, rozrzutnością miejsca. Prawie że było go na wyrost, a przecież nie czuło się w tym jakiejś pomyłki.
Tyle razy widział to miasto, a za każdym razem zaskakiwało Go swoim urokiem właśnie z powodu świątyni, która z tego miejsca, z którego patrzył, prezentowała się wspaniale. Bliska zdawałoby się na rzut kamienia, a oddzielona przepastnym wąwozem Cedronu, nad którym wisiała jak gniazdo ptaka albo jak twór nieziemski, twór który zagościł w sposób nadprzyrodzony na szarym padole ziemskim. Bo też jej barwy były bajeczne. Dominował biały marmur, ale przecież nie było koloru, który by tu nie występował. I – co w takich razach bardzo istotne, gdy się zdecyduje na operowanie barwnymi kamieniami – kolory nie sprawiały wrażenia bezładnej kakofonii, ale sprawiały wrażenie kompozycji kwiatowej albo upierzenia jakiegoś cudownego, niebiańskiego ptaka, który przysiadł tu na chwilę w locie do swej ojczyzny. Jedyne co kłóciło się z tą harmonią kształtów i kolorów, to tłusty dym, który walił z górnej platformy ku górze albo czasem – zamiatany wiatrem – rozsnuwał swoje czarne, szare, bure smugi, gasząc kolory i płosząc ptaki.
– Tylko przyjrzyj się dokładnie, jak jest zbudowana świątynia.
Słuchał mimochodem, jak Tomasz tłumaczył Jankowi, który się do niego przylepił:
– Popatrz, jaka jest zasada. Są trzy platformy, które są zwieńczone budowlą centralną, gdzie mieści się Święte i Święte Świętych. Całość otoczona jest murem – obwodził mu palcem bieg murów. – Bram do wnętrza prowadzi cztery, widzisz? Dwie od strony zachodniej i tam dwie, od strony południowej. Po wejściu znajdujemy się na tym ogromnym dziedzińcu, zwanym Pogan.
– Bo tam wolno wchodzić również i poganom – skwapliwie potwierdził Janek. – To tam, gdzie – jak widać – są krowy, owce i kramy.
– Tak, tam sprzedają teraz zwierzęta ofiarne i wymieniają pieniądze.
– Ależ to ogromna przestrzeń.
– Ano tak, ogromny. Największy z wszystkich. Długi na dwieście dwadzieścia pięć metrów. Jakby był ten dziedziniec pusty i posprzątany, to byś zobaczył, że jest wyłożony kamieniami tworzącymi piękne wzory. Nie widzimy zresztą tego placu dokładnie, bo zasłania nam portyk, który otacza ten dziedziniec z trzech stron. A jest szeroki od naszej strony na dziesięć metrów.
– Portyk to jest to, co przykrywa ten drewniany, płaski dach? Podtrzymywany kolumnami?
– Ty sobie tak lekko mówisz „drewniany dach”. To dach zbudowany z cedrowych belek sprowadzonych z samych gór Libanu! Rozumiesz, co mówię: z gór Libanu, prawdziwe cedry! Najdroższe drewno!
– Ale ty mówisz: portyk, a to z frontu?
– O, właśnie, to jest portyk południowy, czyli Królewski. Niby też portyk, ale coś wspaniałego. Stoją tam cztery rzędy kolumn, w sumie jest ich sto sześćdziesiąt dwie. Każda z nich tak gruba, że dopiero trzech ludzi może ją objąć. Zresztą widać je, bo zewnętrzny rząd kolumn jest wbudowany w mur. A widzisz te schody wiodące z Dziedzińca Pogan w górę? No policz, ile jest stopni?
– Czternaście! – wykrzyknął Janek.
– Tak. A dlaczego?
– Bo to dwa razy siedem. A siedem jest liczbą świętą.
– Teraz jesteśmy na tarasie kobiet, z którego po schodach dostajemy się na Dziedziniec Izraela, czyli mężczyzn, przez cztery bramy od strony północnej i od strony południowej, a od wschodu wiedzie do tego dziedzińca brama podwójna.
– Ależ one są ozdobione. Jak błyszczą.
– Janek, ty mnie wyraźnie zaczynasz denerwować – włączył się niespodziewanie Jakub. – Kochany, czemu robisz z siebie idiotę. Przecież nie jesteś pierwszy raz w Jerozolimie, a wypytujesz się, jakbyś nic nie wiedział. Ja sam – pamiętam to dokładnie – tłumaczyłem ci niejeden raz, jak jest zbudowana świątynia.
– Zostaw, Jakub, ty musisz wszystko zepsuć. No i co z tego, że to wiem. Ja bym tego jeszcze sto razy słuchał. Nie widzisz, jak Tomasz to chętnie opowiada i to jeszcze jak mądrze! Posłuchaj sam również, a nie złość się.
Tomasz, jakby nie zwracając uwagi na te sprzeczki braterskie, mówił dalej:
– To ozdoby ze złota, srebra i z korynckiego spiżu. Wreszcie jest dziedziniec najwyższy, dostępny tylko dla kapłanów. A dopiero w środku tego dziedzińca wznosi się Święte i Święte Świętych. Dokładnie tak stoi, jak widzisz, na wysokim podmurowaniu. Jest zbudowane z białego kamienia ozdobionego złoceniami. A te błyszczące ostrza na dachu są ze szczerego złota.
– I tę świątynię zbudował Herod Wielki – dodał Janek z miną znawcy.
– Poczekaj, poczekaj. Nie zbudował. Ona jeszcze nie jest skończona. Budował bardzo solidnie. Możesz obejrzeć, gdy zejdziemy na dół, jak kolosalne są bloki kamienne, na których stoją ściany świątyni.
– A nad świątynią góruje?
– Twierdza Antonia. Widzisz ją dobrze? Mówi się „twierdza”. I słusznie. Ale od wewnątrz właściwie jest to pałac. Jeszcze w czasach Hasmoneuszów czy, jak ludzie chętnie mówią, Machabeuszów zbudowano tu wieżę obronną na tym skalistym wzgórku. Ale dopiero Herod Wielki wzniósł tutaj tę potężną budowlę.
– A dlaczego nazywa się Antonia?
– Od imienia Antoniusza, człowieka który wraz z Oktawianem rządził wtedy imperium rzymskim i oni obwołali Heroda królem Izraela. Herod uważał się za przyjaciela Antoniusza, stąd też nazwa tej budowli. I trzeba powiedzieć: nie zmienił jej, gdy Antoniusz został pokonany przez Oktawiana i popełnił samobójstwo.
– Ależ to twierdza! Nie do zdobycia!
– Z zewnątrz wygląda groźnie, ale powtarzam: wewnątrz mieści luksusowe pomieszczenia. Tylko teraz Antonię zajmuje Piłat, choć właściwym miejscem rezydowania Piłata na czas jego przyjazdu do miasta jest pałac królewski, wystawiony też przez Heroda Wielkiego. My go teraz nie widzimy. Zasłania nam świątynia. Ale sterczą jego wieże. Widzisz te trzy sławne wieże. To są właśnie wieże pałacu królewskiego. Zbudowano go pięć lat przed rozpoczęciem budowy świątyni.
– Widzę, owszem. A dlaczego one są takie sławne?
– Bo takie potężne, o takich grubych i silnych murach po pierwsze, a po drugie, wewnątrz – tak jak cały pałac – urządzone luksusowo, z najwyższym przepychem. A wiesz, jak się nazywają?
– Tak. Mariamme, Fazael i Hippikos.
– Dobrze. A skąd się wywodzą te nazwy?
– Nie wiem.
– To imiona ludzi, którzy byli drodzy Herodowi Wielkiemu. Mariamme to jego ukochana żona, którą zresztą skazał na śmierć niewinnie.
– A Fazael?
– To jego starszy brat, a Hippikos to jego żołnierz-przyjaciel.
Widział, że słuchaczem opowiadania Tomasza jest już nie tylko Janek, ale prawie wszyscy uczniowie. Posiadali w pobliżu rozmawiających i przysłuchiwali się pilnie. Nastrój był znakomity. No bo cóż jeszcze więcej im było potrzeba. Mieli Jerozolimę, do której dążyli, przed sobą – jak na dłoni. Był ranek pogodny. Słońce już grzało, ale nie dokuczało. Mogli sobie tak siedzieć jeszcze ze dwie, trzy godziny. Nigdzie im się przecież nie spieszyło. Wobec tego nie przeszkadzał im. Wpatrywał się sam w to święte miasto, przysłuchując się tej dziwnej, ale przecież przyjaznej rozmowie.
– On zaczął odbudowywać świątynię przed pięćdziesięciu laty.
– Widzisz, jaki on pobożny Żyd, a ludzie na niego narzekają.
– Janek, Janek, co ty pleciesz? – znowu włączył się Jakub. – Jaki on tam Żyd. Syn Edomity, czyli Idumejczyka, i Nabatejki.
– A więc Żyd czy nie Żyd?
– Na pewno nie Judejczyk.
– A więc Izraelita czy nie?
– Mówiłem ci. Syn Idumejczyka i Nabatejki. Choć wyznawca naszej religii mojżeszowej.
– No to wreszcie dobrnąłeś.
– A jak doszedł do godności królewskiej? Przecież nie pochodził z królewskiego rodu, jeżeli nie Żyd. Jak doszedł do tronu królewskiego?
– Był synem doradcy królewskiego króla Hirkana. Ale Antoniusz i Oktawian ogłosili go królem. A Herod złożył ofiarę w świątyni Zeusa – czego mu Izraelici nigdy nie zapomną. A więc stał się królem Izraela z woli Rzymian.
– Dlaczego wobec tego podjął się tej budowy świątyni? – zapytał niespodziewanie Tadeusz.
– Herod chciał sobie pozyskać ludność izraelską, zwłaszcza mieszkańców Jerozolimy. I którą z rzędu jest ta świątynia? No, pierwszą kto wystawił? – Tomasz zwrócił się z kolejnymi pytaniami do Janka.
Ten milczał.
– Człowieku – wtrącił się Kuba. – Przecież myśmy tu wiecznie nie mieszkali. Dopiero przyszliśmy tu z Egiptu wyprowadzeni przez Mojżesza. A kto zajmował tę ziemię?
– Kananejczycy.
– Niektórzy mówią: Jebuzejczycy. Dobrze. Ale przecież to tak nie było, że myśmy weszli, a oni odeszli. Trwały walki. Najdłużej broniła się Jerozolima, bo aż dwieście lat. I kto ją zdobył?
– Już wiem: król Dawid.
– No widzisz. I on przeniósł stolicę z Hebronu do Jerozolimy. I przeniósł też tutaj…
– Też wiem: Arkę Przymierza.
– Dla niej też postawił?
– Pierwszy Przybytek.
– Ale prawdziwą świątynię postawił dopiero jego syn, Salomon, przed dziesięcioma wiekami – licząc od dziś – która przetrwała jak długo? – zwrócił się Tomasz z tym pytaniem znowu do Janka.
– Pięćset lat – ten odpowiedział bez zająknięcia.
– A która została zburzona przez? – padło następne pytanie.
– Babilończyków – odpowiedział z taką samą pewnością Janek.
– A odbudowana po niewoli babilońskiej pod kierunkiem?
– Nie wiem.
– Kochany, nie rób mi wstydu – Jakub nie wytrzymał. – Przecież wiesz: Nehemiasza.
– Zabrakło w niej zresztą największej świętości. Jakiej? – znowu Tomasz zaskakiwał kolejnym pytaniem Janka.
– Arki Przymierza – odpowiedział Janek.
Tomasz kontynuował powtórkę dziejów swojego narodu:
– W której przechowane były największe relikwie nasze: tablice kamienne Mojżesza. Na nich było wyryte dziesięć przykazań Bożych, jakie nasz naród otrzymał od Boga na górze Synaj, gdy wędrował z Egiptu do Ziemi Obiecanej.
– A co się z nią stało, jak myślisz? – teraz pytał Janek.
– Nikt nie wie. Najprawdopodobniej prorok Jeremiasz w czasie oblężenia Jerozolimy przez Babilończyków wyniósł ją z miasta znanym mu tajemnym przejściem i ukrył ją w górach.
– Dlaczego to zrobił?
– Był przekonany, że Jerozolima padnie. Nie chciał dopuścić, by Arka dostała się w ręce Babilończyków i była przez nich sprofanowana. A potem on sam zginął. Judejczycy powrócili z Babilonii, po ilu latach? – znowu Tomasz zaczął przepytywać Janka.
– Po siedemdziesięciu latach.
– Dobrze. A więc Żydzi odbudowali świątynię, ale w bardzo skromnej postaci. A jeszcze do tego w trzy wieki po odbudowie tę świątynię ograbił król Antioch Seleucyda. Co więcej, ustawił w niej posąg Zeusa.
– Zbezcześcił świątynię! – wykrzyknął Janek zgorszony.
– Tak, zbezcześcił świątynię. I to było powodem powstania Machabeuszów. Gdy Juda Machabeusz jako zwycięzca od nowa wzniósł ołtarz, okazało się, że nie było nic. Polecił więc na nowo sporządzić siedmioramienny świecznik i naczynia świątynne, wyremontować zniszczone wnętrze i dopiero wtedy przystąpiono znowu do składania ofiar. Świątynia obecna ma nawet przewyższać świątynię Salomona, tak gdy chodzi o wielkość, jak i o wykonanie i wykończenie.
– I tak jest rzeczywiście?
– Niewątpliwie jest większa. A jeżeli chodzi o wystrój, trudno powiedzieć. Jeżeli nie jest wspanialszy, to w każdym razie tak samo wspaniały. Teraz uważaj, Janek: wszystko, co dotąd oglądałeś i co ci pokazywałem i opowiadałem, a ty starałeś się rozumieć: wszystkie tarasy, portyki, kolumnady, schody, bramy, wszystkie ozdoby, symbole, kosztowności i kolory, wszystko to wiedzie do centralnego punktu świątyni umieszczonego najwyżej w tym kompleksie architektonicznym – jakim jest…? – z tym pytaniem zwrócił się do Janka.
– Przybytek – odpowiedział ten z przejęciem. Nawet chciał podnieść rękę, by go pokazać, ale z jakimś zawstydzeniem i bojaźnią opuścił ją.
A Tomasz mówił dalej, już od dawna świadomy tego, że słucha go nie tylko Janek, ale wszyscy uczniowie i przygodni pielgrzymi, którzy – podobnie jak oni – teraz zatrzymali się, aby podziwiać widok, jaki się przed nimi roztaczał.
– Nieraz myślę o tym wszystkim, co się stało w naszej historii. A przecież stało się dużo dobrego z łaskawości Boga, ale i dużo złego z głupoty ludzkiej i przewrotności; i doszedłem do takiego wniosku: bolesna strata, że zaginęła Arka Przymierza! Utraciliśmy tę świętą skrzynię zawierającą tablice kamienne, laskę Aaronową, którą Mojżesz otworzył skałę i wypłynęła woda na pustyni dla umierającego z pragnienia narodu. Ale wiesz, co ja sobie myślę? Ja sobie myślę, że dobrze się stało, że Bóg dopuścił do tego w swojej Opatrzności. Może jestem heretykiem, ale nie potrafię inaczej. A wiesz dlaczego?
Przysłuchiwał się z ciekawością temu opowiadaniu Tomasza, a teraz uśmiechnął się, słysząc, jak w swoim zapale, pogrążony we własnych wizjach, zaczął mówić z tak charakterystycznym dla faryzeuszów akcentem.
– Czy ty wierzysz, że tam nie ma nic, kompletnie nic.
Tomasz patrzył na Janka, żądając odpowiedzi.
– Tak, wierzę, że tam nie ma nic – odpowiedział Janek nieco przestraszony.
– No to ja się ciebie pytam: Skoro tam nic nie ma, to po co ta cała świątynia. Po co te marmury, kamienie, spiż, złoto, srebro, po co te schody i kolumny, po co to drewno sprowadzane z samego Libanu. Po co się trudziło tyle dziesiątków tysięcy robotników i to przez tak wiele lat. Czy to tylko ja się pytam, czy to tylko ja się dziwię? Przed ponad pięćdziesięciu laty Pompejusz zdobył świątynię, wymordował dwanaście tysięcy broniących się w niej Żydów, a potem… Wiesz, co potem zrobił?
Tomasz znowu przerwał, oczekując odpowiedzi Janka. Ale ten był tak zasłuchany, tak zauroczony tą opowieścią i nieprzygotowany na to pytanie, że nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. A Tomasz, który chyba niczego nie oczekiwał od Janka, odpowiedział sobie sam:
– A wtedy Pompejusz postanowił wejść do środka Przybytku. Prosili go zaprzyjaźnieni Żydzi, klękali przed nim, błagając, żeby tego nie robił, że to zabronione zwyczajnym ludziom, że popełni świętokradztwo. Tłumaczyli mu jego najbliżsi dowódcy, żeby nie wchodził, bo tam mogą spaść na niego jakieś czary albo przekleństwo Boga żydowskiego. Ale on chciał wejść, żeby zobaczyć to miejsce tak bronione do ostatniej kropli krwi, tak strzeżone. Był pewien, że zobaczy tam skarby, jakich nikt nigdy nie oglądał, że zobaczy tam bogactwa, które sobie trudno nawet wyobrazić – takie legendy krążyły wśród Rzymian. I wszedł. Odsłonił świętą zasłonę i wszedł. I zobaczył, że tam nic nie ma. Przybytek był całkowicie pusty. Wyszedł stamtąd wstrząśnięty. „Tam po prostu nic nie ma” – powiedział do oczekujących go na zewnątrz. Ty rozumiesz? Ty mnie teraz rozumiesz, dlaczego ja powiedziałem, iż wolę, że nie ma w Przybytku Arki?
Znowu zaatakował Janka swoimi wyłupiastymi oczami wpatrzonymi w niego z taką natarczywością i żądaniem, że Janek uciekł ze wzrokiem i wpatrując się w skalistą ziemię, na której siedział, odpowiedział zmieszany:
– Chyba rozumiem.
Ale Tomasz, jakby mu to nie wystarczało czy jakby wcale tego nie oczekiwał, wykrzyknął:
– Bo tam mieszka Bóg! Rozumiesz?! I każdy Żyd idący tam dzisiaj po tych schodach do góry nie myśli sobie: „Ja idę do Przybytku, w którym stoi nasza swieta skrzynia: Arka Przymierza, a w tej skrzyni mieści się tablica kamienna, laska Aarona, miseczka z manną, która wykarmiła głodujący naród na pustyni”. Nie, nie myśli tak, bo Arki nie ma, tylko myśli: „Ja idę do Przybytku, w którym mieszka Bóg”. Rozumiesz mnie?
Znowu napierał na niego, ale w Janku zaczął narastać opór. Już miał dość tej agresji Tomasza i spróbował obrony. Wciąż jeszcze patrząc w ziemię – tylko od czasu do czasu odważył się podnieść oczy na Tomasza – wyrzucił z siebie:
– Przecież Pan Bóg jest wszędzie.
Tomasz oklapł, sflaczał, przygarbił się. Wydawało się – nie ten sam człowiek. Janek zamilkł, jakby przestraszył się do końca tym, co narobił. Wtedy Kuba zaczął mówić. Powoli, delikatnie, jakby przepraszając, że ośmiela się zburzyć tamten obraz, przedstawiany z taką ekspresją przez swojego starszego i czcigodnego kolegę, początkowo prawie półgłosem, potem dopiero z wolna go nasilając:
– Chwileczkę, przecież słyszałeś, jak Jezus nas uczy, że – po pierwsze – Bóg jest wszędzie, w dziełach swoich; tak w gwiazdach i słońcu, i księżycu, jak w każdej trawce, kamieniu, ale w naszym ludzkim życiu jest w sposób szczególny wtedy, gdy jesteśmy dobrzy, mądrzy, wtedy uczestniczymy w Jego miłosierdziu, w Jego mądrości, bo On jest samą mądrością, samą miłością. Jednoczymy się z Nim przez modlitwę, gdy w nas zamieszkają pokój, cisza, ukojenie, przebaczenie, zrozumienie. Potrzebujemy i modlitwy indywidualnej, i wspólnotowej, bo jesteśmy nie tylko jednostkami, ale mamy wymiar społeczny.
Ale Tomasz już okrzepł:
– To nie takie proste, żeby to zrozumieć. To nie na tym etapie. Do tego trzeba dorosnąć. Prości ludzie potrzebują konkretu. Dawniej potrzebowali posągów, obrazów. My mamy święty Przybytek, w którym mieszka Bóg. Ty mówisz: wszędzie jest Bóg. Ale tu mieszka w sposób szczególny jako Bóg Izraela, jako Bóg, z którym Izrael zawarł Przymierze, jako Bóg, któremu Izrael ma oddawać chwałę. I tego im nie można odbierać. Oni tego potrzebują.
– I Jezus nigdy tego nie kwestionował. Niemniej, jest to najwyraźniej etap przejściowy, wiodący do świadomości, że z Bogiem powinniśmy być stale zjednoczeni przez nasze życie.
Dyskusja była skończona. Nie było sensu jej przeciągać. Trzeba było ruszać, bo już dość dużo czasu tu zmitrężyli. Ale nie chciał ich popędzać. Dopiero Piotr to zrobił:
– A może byśmy zeszli na dół, bo słońce już wysoko? – spytał.
– Dobrze, schodzimy – podjęła reszta z ochotą.
Wstał, wciąż nie mogąc rozstać się z tym przepięknym widokiem, jaki się przed nimi roztaczał.
– Żeby się tak dało przeskoczyć stąd wprost do świątyni – westchnął Janek.
– Kochany, to byś musiał dobrze skakać – odpowiedział bratu Jakub. – W linii prostej będzie około dwóch kilometrów. Ale żebyś na mnie nie narzekał, że cię za mało uczę. Jeszcze tylko jedno krótkie spojrzenie na miasto. Popatrz. My teraz będziemy iść ścieżką w dół do doliny Cedronu, aż na samo dno, aż do potoku, który zresztą teraz ledwie sączy się między kamieniami, potem będziemy się wspinać serpentynami ostro w górę do murów świątyni i wejdziemy do wnętrza przez – jak to niektórzy nazywają – Złotą Bramę i znajdziemy się na Dziedzińcu Pogan. Jasne?
– Jasne. No to chodźmy. Na co czekamy?
– Festina lente – mówią Rzymianie. Popatrz jeszcze raz na miasto. Tam najbardziej na lewo, za tą górką, która nam przeszkadza, na której zresztą król Salomon, niestety, oddawał cześć bożkom, jest droga do jeziora Martwego. Tam też widzisz początek murów miasta.
– Albo koniec, jak kto woli – poprawił go Janek.
– Za murami ciągnie się rozpadlisko Ge-Hinnon albo Gehenna, jak mówią niektórzy. Stamtąd idzie dym. Widzisz?
– Widzę. To jest wielkie śmietnisko miejskie. Palą się rozmaite nieczystości.
– Wewnątrz murów jest sadzawka Siloe. Ważna sprawa dla miasta: woda. I ta najniżej położona część miasta nazywa się Tyropoion i ciągnie się wąwozem aż pod świątynię. Tu mieści się tak zwane miasto dolne. Ale, jak widzisz, nad nim wznosi się miasto górne, ciągnące się pasem za świątynię.
– A jeżeli już chcesz być taki dokładny – dopowiedział mu Szymek – powiedz Jankowi, że tam za miastem, na wzgórku Trupiej Czaszki, czyli Golgocie, wieszają na krzyżu. Mówią, że zbrodniarzy i wszelakiego autoramentu łotrzyków i rozbójników, ale muszę cię zapewnić, że wielu naszych, moich kolegów zelotów, gdy jeszcze do nich należałem, tam zginęło.
Zaczęli schodzić. Weszli na ścieżkę biegnącą obok płaszczyzny pokrytej grobami.
– Tu leżą ludzie zamożni, którzy chcą być najbliżej, gdy będzie Sąd Ostateczny w tej dolinie Jozafata, czyli w dolinie Cedronu.
– Ale najbogatsi mają swoje grobowce w pobliżu Golgoty. Tam są groby wykute w skale: komory, a nie tak jak te, ziemne.
Słuchał, jak rozmawiali, schodząc a to gęsiego, a to po dwóch, w zależności jak szerokość ścieżki na to pozwalała. Miasto, w miarę jak schodzili, zamiast przybliżać się, zaczęło znikać, oddalać się. Rosły mury obronne i mury świątyni. Ale wnet znikła im i świątynia, i miasto, bo weszli w ogród oliwny należący do majątku pod nazwą Getsemani. Aż dziw, że na tym stoku góry, kamienistym dotąd i – zdawałoby się – wypalonym przez słońce aż do gruntu, potrafi pojawić się taki bogaty gaj oliwkowy, pełen dorodnych drzew, obsypanych szarozielonymi listkami. Przyniósł im przyjemny chłód i odpoczynek – zwłaszcza oczom zmęczonym ostrym światłem słonecznym odbijanym przez białe skały. Przeszli obok zabudowań gospodarczych.
– To bardzo przyjaźni ludzie ci właściciele, w czasie święta Paschy zezwalają znajomym pielgrzymom znajdującym się w biedzie nocować na terenie tego ogrodu. Już zdarzało mi się, że tu nocowałem – powiedział do Piotra. – Może nam się przydać i tym razem.
Wnet skończył się i ogród. Teraz schodzili ostro w dół kamienistym brzegiem, aż zeszli do samego potoku, cieknącego przeźroczystą strugą wśród kamieni. I wtedy – jakby ich ktoś odmienił. Wszyscy rzucili się, by napić się tej kryształowej wody. Brali ją garściami, lali sobie na kark, oblewali się nawzajem, śmiejąc się jak dzieci, obmywali twarz, włosy, brody, napełniali bukłaki. Niektórzy kłądli się płasko na ziemi i pili z potoku wprost, usta przytykając do powierzchni wody. Podobnie jak inni uklęknął przy potoku i pił, czerpiąc wodę dłonią. Nawet nie przypuszczał, że taki jest spragniony. Pił bez końca, nie spiesząc się, obserwując z uśmiechem zabawy uczniów. Nagle Janek, który, leżąc na kamieniach, od chwili patrzył na piętrzącą się nad nimi ścianę przeciwległego brzegu i wrosłe w nią mury świątyni, poderwał się i, skacząc jak dziecko, zaczął wołać:
– Chodźmy do miasta, chodźmy do miasta, chodźmy do miasta! Nie do świątyni. Świątynia na końcu, na potem. Ja zawsze słodycze odkładam sobie na koniec jedzenia.
Ponieważ nie znajdował wciąż jeszcze poparcia, rozejrzał się rozpaczliwie i spostrzegł ścieżkę wąską idącą wzdłuż potoku, ale wysoko, pod murami obronnymi.
– O, tędy, tędy! Tam gdzieś na pewno będzie jakaś furtka, która nas zaprowadzi do miasta.
Usłyszał głos Piotra, który, komentując pomysł Janka, zwrócił się do Niego:
– To jest myśl. Tym bardziej, że moglibyśmy tam znaleźć łatwo coś do zjedzenia, bo inaczej będzie mały kłopot.
– Dobrze.
I poszli. Najpierw tą wesołą ścieżką, która tylko na początku była wesoła, bo szybko przemieniła się w męczarnię. Nie było nawet najlżejszego podmuchu wiatru, tylko ogromne słońce, przypierające ich do muru i do skał. Myślał, że już nie wytrzymają.
Już wszyscy narzekali na ten „głupi pomysł Janka”. Ale odwrotu nie było. Tym bardziej, że zdawało się, że brama jest tuż tuż. Wreszcie dobrnęli do bramki w murze, gdy wyglądało na to, że jedynym rozwiązaniem będzie zwlec się do Cedronu i moczyć się w nim, rezygnując ze wszystkiego. Ale i tak niektórzy poszli do wody. Większość jednak wybrała najprostsze rozwiązanie i schronili się w bramie muru obronnego, mając zamiar tam napić się wody z własnych bukłaków.
Za murem odbywał się jarmark. Po kamiennej ciszy, gdzie panowało tylko słońce, kontrast był tak ogromny, że przez chwilę nie byli w stanie ruszyć się, tylko trwali przy bramie, patrząc przestraszeni na to, co się przed nimi rozgrywało. Harmider trwał tak natężony, że dziwił się, jak mogli go nie słyszeć, gdy wędrowali wzdłuż muru. W tej kakofonii dźwięków było wszystko. Nawoływanie handlarzy zachęcających do kupowania towarów, ryczenie krów, osłów, gdakanie kur, ale dominował hałas ludzki, ludzi nie tylko rozmawiających, lecz zwłaszcza targujących się.
Wreszcie ruszyli spod bramy, zachęceni zapachami, które do nich dochodziły – czosnku, cebuli, majeranku, najrozmaitszych jakichś przypraw, korzeni, dymu wędzonych mięs, ryb – które mieszały się w zgodną harmonię. Weszli w ciasne uliczki między kramami. Choć przecież wcale takie wąskie nie były, to jednak wciąż za wąskie dla tego tłumu, który przetaczał się na pozór bezładnie, na pozór bez powodu. Szli wśród kramów, na których piętrzyły się zwały najrozmaitszych jarzyn i owoców. Daktyle, piramidy orzechów kokosowych, orzechy laskowe, figi, granaty, góry winogron, śliwki, jabłka, gruszki, stosy ogromnych dyń i melonów. Początkowo mieli wrażenie, że panuje tu jakiś totalny bałagan, przypadkowość i prowizorka, dopiero po chwili zorientowali się – przypomnieli sobie z lat poprzednich – że są tu logiczne ciągi: na niektórych partiach placu sprzedawane są tylko owoce, obok jarzyny, gdzie indziej mięso, gdzie indziej ryby, jeszcze całkiem osobno ubrania, tuż obok buty. Nie opodal mieścił się plac z bydłem, z owcami.
Wciąż byli przybyszami, którzy przecież nie mieli nic do sprzedania ani nie zamierzali nic kupować, obcym ciałem w tym organizmie, który tętnił życiem, mienił się wszystkimi kolorami, trwał w ciągłym ruchu. Ale jeszcze chwila i przekroczyli tę barierę obcości, weszli w ten świat. To było chyba w momencie, gdy Janek pierwszy podbiegł do Niego z garścią fioletowych, dojrzałych fig.
– Skąd to wziąłeś?
– Kupiłem na kramie. Za grosze. Tanie jak barszcz. A i tak się targowałem, musiał mi spuścić i dodał mi dwie na dodatek.
I już nie byli obcy. Już byli swoi. Uczniowie, częstowani przez Janka, ruszyli do akcji. Inicjatywa jednego wyzwalała coraz to nowe pomysły innych. Już się rozglądali za czymś do jedzenia bardziej konkretnym – stosy świeżych placków pszennych zachęcały do rozpoczęcia posiłku, pachniały ostro cebulą i octem śledzie w drewnianych bekach. W wielkich miedzianych kubłach, pod którymi utrzymywano ogień, smażyły się na oleju słodkie precle. Co krok jakaś niespodzianka. Co chwila coś nowego. Nad żarem z węgla drzewnego pieczono szaszłyki: kawałeczki rozmaitego mięsa wbitego na drut. Na wielkich rożnach obracano baraninę, polewaną obficie tłuszczem. A z wszystkich stron na przechodzących sypały się zaproszenia, zachęty, hymny pochwalne opiewające smak, pochodzenie, taniość proponowanych towarów. Tuż obok byli zaklinacze wężów i połykacze ognia i mieczów, siłacze rozrywający łańcuchy, podziwiani przez wianuszki gapiów.
Zdawało Mu się, że pozostanie nierozpoznany w tym tłumie różnobarwnym, różnojęzycznym, z najdziwniejszych stron świata, zainteresowanym jedynie tym, co kupić, co zjeść, co przymierzyć, ile kosztuje to tu, a ile w kramie kilka kroków dalej. Tym bardziej, że uczniowie już od dawna, a właściwie od samego wejścia na targ, przestali stanowić zwartą grupę, lecz rozproszyli się. Ale wreszcie Go rozpoznano.
– Mistrzu z Nazaretu – posłyszał.
I już ktoś się przepychał do Niego. Całował Go po rękach.
– Skąd ty mnie znasz?
– Jak to skąd. Tyś uzdrowił moją matkę.
– Co tu robisz?
– Co może robić rybak znad jeziora Genezaret, jeżeli chce zarobić trochę więcej pieniędzy? Sprzedaję suszone ryby. Jestem tu z żoną i starszymi dziećmi. Proszę, zajdź do nas.
Prowadził do swojego stoiska, już wołał swoich rodaków, znajomków, towarzyszy:
– Patrzcie, kogo wam prowadzę.
Już okazywało się, że Galilejczyków jest więcej niż by kto przypuszczał. Otaczali Go kołem, wyciągali do Niego ręce na przywitanie, dotykali Go, przyprowadzali Mu swoje dzieci, by pogłaskał – nawet nie przypuszczał, że można brać takie maleństwa w tak daleką drogę – więc głaskał, przytulał. Ale mimo że Go namawiali, by pozostał dłużej, pomimo że chcieli, by spożył z nimi posiłek, odchodził, żeby im nie przeszkadzać w ich pracy. Ta sytuacja się powtarzała. Bo gdy kończył się targ rybny, a zaczynał się zbożowy i tam byli Galilejczycy, którzy sprzedawali zboże, mąkę. A więc znowu się witał, rozmawiał, obiecywał, że może do nich jeszcze kiedyś przyjdzie. I końca temu nie było. Bo oni tu czuli się zadomowieni i chcieli Mu w tym trochę obcym, trochę wrogim mieście – jak traktowali Jerozolimę i Judejczyków – stworzyć atmosferę swojskości i serdeczności czy nawet zapewnić ochronę. Częstowali Go jakimiś drobiazgami do jedzenia, żeby – jeżeli już nie może z nimi spożyć obfitszego posiłku – przynajmniej w ten sposób stawał się uczestnikiem ich wspólnoty. Wreszcie pożegnał się z ostatnimi i wyszedł na brzeg tej ogromnej misy targowiska, czekając na swoich uczniów. Nie myślał, że szybko potrafi ich pozbierać.
Wychodzili przeważnie rozbawieni, dojadający jakieś owoce, smakołyki i obdarowani: z naręczami owoców, z tobołkami, z których wystawały jakieś prezenty dla nich i dla innych, odprowadzani przez ludzi, którzy teraz z kolei do Niego podchodzili, aby się z radością witać. Bo się okazało, że ich rozpoznano podobnie jak Jego, że ich witano jak kogoś najbliższego i chciano im wyrazić wdzięczność za to, że się w Jego pracę włączają.
Ale mimo to, że w miarę sprawnie schodzili się, pomyślał sobie, że chyba tak będzie wyglądał Jego kontakt z uczniami w czasie pobytu w Jerozolimie. Że będą żyli w rozproszeniu, każdy bardziej na własną rękę. „No, niech się nauczą działać i w takich warunkach”. I gdy tak cierpliwie oczekiwał na ostatnich uczniów wracających triumfalnie z targu, usłyszał nagle:
– Kogo to moje oczy oglądają. Czy to być może! Mistrz z Nazaretu!
cd. W Jerozolimie po raz pierwszy (2)