Zobaczył Jaira kroczącego ku Niemu z szeroko otwartymi rękami. Ale jakiż to był Jair. Wyraźnie przytył, wydostojniał, ubrany w wytworne, obszerne szaty zdobione haftem srebrnym i złotym, w niczym nie przypominał tamtego skromnego faryzeusza, przełożonego synagogi. A ten wciąż wołał entuzjastycznie:
– Ileż to czasu upłynęło, jak widzieliśmy się po raz ostatni! Niechże się Tobą nacieszę, mój Mistrzu, Panie i Dobrodzieju. A muszę powiedzieć, że czekając na zbliżające się Święta Przaśników, w duchu cieszyłem się na to najbardziej, że spotkam Cię i doznam tej łaski, że będę miał możność przyjąć Cię w domu swoim. I marzenia moje ziściły się wcześniej niż się spodziewałem. Teraz jesteś moim gościem. Mój dom jest Twoim domem. Mieszkaj, jak długo chcesz – oby jak najdłużej. A Twoją najniższą służebnicą oprócz mnie będzie moja córka, którą przywróciłeś do życia i która, nie ma dnia, by o Tobie nie wspominała.
Słuchał tego przemówienia, uśmiechając się do Jaira serdecznie.
– A skąd ty masz tu dom?
– Mój brat, o którym wspominałem jeszcze w Kafarnaum, okazał się być nie tylko bogatszy niż mi się to zdawało, ale równocześnie łaskawszy. Oddał mi jeden z domów, jakie posiada, i wciągnął mnie do swojego kupiectwa, tak że obecnie jestem już samodzielnym kupcem i z jego pomocą nieźle zarabiam. Ale o tym wszystkim porozmawiamy, gdy siądziemy spokojnie przy stole.
– Tylko widzisz, ja nie jestem sam. Jestem z moimi przyjaciółmi.
– Oczywiście. Część z nich znajdzie miejsce u mnie, część u mojego brata albo nawet u moich krewnych, którzy mieszkają tu w pobliżu.
– My dzisiaj mamy zamiar trochę przejść się po mieście, a potem pójdziemy do świątyni.
– Ale po to, żeby przynajmniej ręce umyć, bardzo proszę do mnie. Choćby na chwilkę.
I tak też zrobili. Cieszył się tym domem gościnnym jak darem najdroższym, który przyszedł do Niego tak niespodziewanie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak ciążyła Mu niepewność, co będzie w Jerozolimie, jak sobie da radę z umieszczeniem uczniów gdzieś na noc, a tu wszystko zostało rozwiązane tak po prostu. Dom znajdował się dalej niż myślał. Szli do niego wąskimi uliczkami, schodami – w miejscach, gdzie wzgórze pięło się zbyt ostro. Aż doszli do dzielnicy bogatszej, pełnej domów w ogrodach. Wśród nich znajdował się dom Jaira. Choć trudno to było nazwać domem. To była obszerna rezydencja czy nawet pałacyk z wygodnymi pomieszczeniami urządzonymi dostatnio. Jair tuż na progu polecił służbie przyprowadzić córkę, by powitała gościa. Przybiegła z ogrodu. Stanęła jak wryta, z ogromnym zaskoczeniem i radością w oczach, a potem padła Mu do stóp. Podniósł ją natychmiast. Stanęła wpatrzona w Niego, z rękami przy piersiach, jakby się bała, że serce jej ucieknie. Wyrosła, wypiękniała przez te parę miesięcy.
– No to masz niespodziankę – Jair śmiał się i zacierał ręce. – Czekałaś, czekałaś i doczekałaś się. A teraz idź i przypilnuj sługi, żeby nakarmili godnie naszych gości.
Ale ona wciąż stała nieruchomo, wpatrzona w Niego, cała rozpromieniona i szczęśliwa, jakby chciała coś powiedzieć.
– Idź, idź, jeszcze się nacieszysz twoim Mistrzem z Nazaretu, przecież do Świąt jeszcze daleko.
Dopiero teraz jakby ocknęła się z letargu, drgnęła, uśmiechnęła się, spuściła oczy zawstydzona tamtym oczarowaniem, w którym trwała, skłoniła się i odeszła.
Usiedli na werandzie, skąd roztaczał się szeroki widok na dolne miasto i wąwóz Tyropoion, wiodący aż pod mury świątyni, której masyw rysował się poprzez drzewa ogrodowe gdzieś w oddali.
– Trochę wyżej ma swój pałac Kajfasz. A tam, po drugiej stronie, przylepiony do murów świątyni, widać budynek Sanhedrynu, ale tylko górną część, bo zasłania go dach hali targowej. W niej mamy również naszych sprzedawców – dodał z niejaką dumą.
– Piękny jest twój dom.
– Ty nazywasz mój dom pięknym domem! Dziękuję i za to, ale jakiż on piękny. Gdybyś Ty zobaczył dom Kajfasza. W porównaniu z nim mój dom to uboga stajenka. Jakie tam salony, jakie tam marmury, jakie wspaniałe meble i zastawy stołowe. A już nie powiem o samym ogrodzie z sadzawkami, fontannami, gazonami.
„Skąd on zna tak dobrze wygląd domu Kajfasza” – przemknęło Mu przez głowę, ale nie chciał o to pytać. Przynajmniej nie teraz.
Pili znakomity napój ze świeżych owoców dobranych według pomysłu kucharza.
– A tu, poniżej twojego domu, biegnie akwedukt – stwierdził Janek.
– Tak, to – jak wiesz z pewnością – jest akwedukt doprowadzający wodę ze źródeł zza murów do miasta, ale również do samej świątyni.
– Już ukończony?
– Nie, jeszcze nie całkiem ukończony.
– No, to Piłat postawił na swoim.
– Ale ile o to było hałasu. Przecież to za pieniądze Świątyni. Zdawało się, że o mało a wybuchłoby powstanie przeciwko Rzymianom.
– Tak to jest, że u nas łatwo o szafowanie krwią ludzką!
– Na szczęście nie doszło do tego, niemniej powędrowały pisma protestacyjne do Rzymu. A Rzym bardzo tego nie lubi i Piłat chyba otrzymał upomnienie, co będzie dla niego nauczką na przyszłość.
– Wygląda na to, jakby ludzie za nic mieli fakt, że otrzymali świeżą, zdrową wodę dla miasta i świątyni.
– Szaleją, gdy tylko dostrzegają najmniejszą ingerencję Rzymian w ich sprawy, a zwłaszcza w sprawy Świątyni.
– Szaleją, szaleją – zdenerwował się zwykle spokojny i opanowany Tomasz. – Jestem Izraelitą z krwi i kości, a muszę powiedzieć, że od czasu do czasu patrzę na mój naród jak na obcy, z którym nie chcę mieć do czynienia i którego zupełnie nie rozumiem. Tak chcieli wolności, tak o nią walczyli, a gdy ją zdobyli, oddali ją za nic.
– No, to wy sobie tu rozmawiajcie – przerwał mu Jair – a ja was przeproszę i pójdę zobaczyć, co tam się w kuchni dzieje. Zaraz wrócę.
Tomasz nawiązał do przerwanego wątku:
– No bo choćby ostatnia karta naszej historii: przez trzydzieści lat walczyli powstańcy izraelscy pod wodzą rodu Hasmoneuszów – Machabejczyków przeciwko Seleucydom syryjskim. I zwyciężyli. Choć to zwycięstwo trwało tylko osiemdziesiąt lat, potem zawładnęli nami Rzymianie. Ale to nic, że przyszli Rzymianie, cała gorzkość tego wydarzenia tkwi w tym, że to my sami, własnymi rękami tu ich wprowadziliśmy. I to kto w tym aktywnie uczestniczył: nasi nauczyciele i wodzowie narodu: kapłani i faryzeusze.
– Kapłani i faryzeusze! – wykrzyknął z oburzeniem Janek.
– Janek, ty jeszcze ode mnie oberwiesz – mruknął Jakub.
– To było już przed dziewięćdziesięciu pięciu laty – powiedział skwapliwie, jakby tylko czekał na to zaskoczenie Janka, Tomasz. – Ale to naprawdę nie jest tak dawno, gdy w świątyni, jak w wielkiej twierdzy, z wojskami zaciężnymi i kapłanami bronił się Arystobul, król Judejczyków a zarazem najwyższy kapłan. A Jerozolimę oblegali faryzeusze na czele z Hirkanem, starszym bratem Arystobula, którzy sprowadzili na pomoc pogańskich Nabatejczyków.
– Faryzeusze sprowadzili pogan? W głowie się nie mieści.
– Tak. I tak trwała wojna o sukcesję – najgłupsza z wszystkich rodzajów wojen: kto ma być królem, czy ten syn królewski, czy tamten: Arystobul czy Hirkan. I właśnie, wstyd powiedzieć, w tę całą awanturę zaangażowali się kapłani z jednej strony, a z drugiej faryzeusze.
– Stale się zresztą nienawidzący.
– I pech chciał, że akurat w pobliżu znalazł się Pompejusz ze swoją armią – bo porządkował jakieś sprawy syryjskie – i do niego zwróciły się te dwa bałwany z prośbą, by ich spór rozstrzygnął.
– Dwie małe myszki przyszły do kocura, by rozsądził, do kogo ma należeć ser, który odziedziczyły po matce.
– To chyba ich szatan opętał: do Rzymian iść z prośbą o pośrednictwo!
– No i stało się, jak się stać musiało. Pompejusz wszedł do Palestyny. Pierwszy opamiętał się Arystobul i zamknął się w świątyni, ale już było na wszystko za późno. Zwolennicy Hirkana otworzyli miasto Rzymianom.
– Ale jak się potrafili dostać Rzymianie do wnętrza świątyni? – dziwił się Janek.
– Widzisz ten teren pod murami świątyni, który nazwałem wąwozem Tyropoion? – Tomasz pokazywał Jankowi pomiędzy gałęziami drzew widniejący w oddali kamienisty teren pod murami świątyni. – Tam była głęboka rozpadlina oddzielająca świątynię od reszty miasta. Dla Rzymian nie do przejścia. Maszyny oblężnicze, które Pompejusz ze sobą miał, były bezużyteczne. Ale szybko Rzymianie zauważyli, że w soboty oblężeni nie strzelają.
– Aby nie naruszać świętości szabatu?
– Dokładnie tak. I w soboty poczęli bezkarnie zasypywać ten wąwóz, aż po trzech miesiącach byli gotowi. Podjechała „głowa barana” i zrobiła wyłom w murach świątyni, przez który wtargnęli oblegający. Świątynię zdobyto. Prawie dwanaście tysięcy zwolenników Arystobula zostało wyciętych w pień, nie tylko rękami Rzymian, ale i zwolenników Hirkana. Arystobul poszedł do niewoli, Hirkan, z łaski Rzymu, otrzymał nominację tylko na rządcę kraju, nie otrzymał tytułu królewskiego. A gdy doszło do nieporozumień, Rzym wyznaczył Heroda Wielkiego na króla.
– A jaki był Herod?
– Był strasznym człowiekiem w kontaktach bezpośrednich. Obłędnie zazdrosny i obawiający się, że ktoś może mu zagrozić. Dwóch synów, których wysłał na dwór cesarski do Rzymu, po czternastu latach, gdy wrócili, kazał udusić. Zamordował żonę, Mariamme, którą obłędnie kochał. Jeszcze jednego syna, Antypatra, zamordował na pięć dni przed własną śmiercią. Po jego śmierci wybuchły wielkie zamieszki, które się skończyły tak, jak to u Rzymian wszystko się kończy: ukrzyżowano dwa tysiące Izraelitów, a dokonał tego legat Syrii, który na polecenie Rzymu pacyfikował te rozruchy. A potem już Rzym po rzymsku – „zagospodarował” Palestynę, to znaczy podzielił kraj na poszczególne kawałeczki. Najstarszemu synowi Heroda: Archelausowi dał Judeę, drugiego: Antypasa mianował tetrarchą Galilei i Perei, trzeciemu synowi: Filipowi dał tereny północne: Trachonitis i Abilenę.
– No a Piłat? Skąd tu się wziął?
– Po dziesięciu latach rządów Archelaus, na skutek oskarżeń Judejczyków i Samarytan został zawezwany do Rzymu i zesłany na wygnanie. I tak Judea, Samaria i Idumea zostały oddane pod rządy prokuratora rzymskiego – tytułuje się go namiestnikiem. Na stolicę wyznaczono mu Cezareę w Samarii, a do Jerozolimy przyjeżdża na okres naszych Świąt, aby z bliska panować nad sytuacją. Obecny namiestnik nazywa się…
– Piłat – Janek dopowiedział pospiesznie.
– Mieszka w pałacu królewskim. O, popatrz, to ten budynek schowany za murem i za drzewami, którego tylko sterczy kawałek dachu.
– Który się nazywa Pretorium.
– O! To ty wiesz o tym? – zdziwił się po raz któryś Tomasz.
– On wie, przecież nie raz mu o tym opowiadałem – powiedział po raz któryś Jakub.
– To czemu mi nie przerwałeś, tylko słuchałeś tego jak nowości – upomniał Janka po raz któryś Tomasz.
– Bo ty tak ładnie opowiadasz.
– Ładnie, ładnie – poburkiwał Tomasz, udając zagniewanie.
– Nie tylko ładnie, ale dowiedziałem się rozmaitych szczegółów.
– Na przykład – dorzucił Tomasz – powinieneś wiedzieć, że prokurator ma wpływ na mianowanie czy usuwanie najwyższego kapłana. Poza tym możemy naszą religię wyznawać bez ograniczeń. Nawet żołnierzom nie wolno wnosić do miasta chorągwi z wizerunkiem cesarza, a na monetach wybijanych w Judei nie ma wizerunku cesarza. Ani nie musimy czcić cesarzy jako ubóstwionych. A nie wiem, czy mówił ci ktoś, że codziennie w świątyni jest składane w ofierze ze strony cesarza jedno cielę i dwa baranki.
– Co? On, poganin? W naszej świątyni składa ofiarę naszemu Bogu?
– A tak.
– Tylko, umówmy się, że to może dużo znaczyć albo nic nie znaczyć. To może również znaczyć tyle, że cesarz potwierdza swoje panowanie nad nami – uspokoił ich Piotr.
Przyszedł Jair, usiadł obok Niego. Rozmowa prowadzona przez Tomasza i Janka oraz innych uczniów oddaliła się, zeszła na daleki, czasami ledwo dosłyszalny plan, teraz w centrum uwagi znalazł się Jair ze swoimi sprawami.
– Może mnie spytasz, czy ja teraz interesuję się wyłącznie kupiectwem? Choć przyznam się, że taki był mój zamiar, gdy przybyłem do Jerozolimy. Otóż nie tylko. I to wcale nie z mojej inicjatywy. Prawie od razu odnaleźli mnie kapłani. Zdziwisz się z pewnością, że do mnie, faryzeusza, zwrócili się kapłani. Ja się też zdziwiłem. Przyjęli mnie bardzo życzliwie, z wielkim wyrozumieniem. Widziałem się wiele razy z Kajfaszem, zaproszony do jego naprawdę wspaniałego domu. Ale… Ale szybko się okazało, że powodem tego zainteresowania nie jestem ja sam, lecz Twoja osoba i Twoja działalność. Wszystkie moje z nimi rozmowy dotyczą Ciebie: jaka jest Twoja nauka, jakie są Twoje zamiary.
Nie spodziewał się, że coś podobnego usłyszy. W pierwszej chwili nie wiedział, co o tym ma sądzić, ale już pojawiła się refleksja i pytanie: Na ile Jair zdaje sobie sprawę z roli, jaką zaczął odgrywać.
A tymczasem on mówił dalej, z prostotą dziecka nieświadomego, o co właściwie chodzi – na ile prawdziwą, na ile udawaną?
– Kajfasz wspominał mi o tym, że w razie, gdybym Cię spotkał, względnie nawet – jeśli dobrze pamiętam – prosił, bym się postarał z Tobą spotkać, gdy Ty przybędziesz do Jerozolimy w czasie świąt, żeby Cię tu do mnie zaprosić.
Nie przypuszczał, że spotka Go w tym domu takie rozczarowanie. „A ja myślałem, że jestem witany przez pozyskanego przyjaciela, że ten proponuje mi gościnę w swoim domu ze szczerego serca, a on po prostu robi kolejny interes”. Jair mówił dalej, tłumaczył, wyjaśniał już jak swojemu wspólnikowi, w imię którego załatwił parę spraw i planuje następne, a potrzebuje tylko Jego akceptacji. Chwilami Mu się zdawało, że śni. Że to wszystko nieprawda: ten nalany Jair, uśmiechnięty, przestawiający Mu takie niemożliwe, absurdalne plany, że to kolejne kuszenie szatańskie, podobne do tamtego na pustyni, tylko bardziej trywialne, obskurne. Czasem znowu, gdy powracał do rzeczywistości, nie mogło Mu się w głowie pomieścić, jak Jair może Mu takie rzeczy mówić. „Czyżby to było możliwe, aby uważał mnie za takiego idiotę. Przecież to jest żenujące, co on opowiada”. Wstyd Mu było za niego, że zszedł do takiego poziomu. „Nawet gdyby dostał polecenie wiernego przekazania mi ich propozycji, to mógłby ubrać w inną formę”.
– Kajfasz mi też mówił, że chętnie by nawiązał osobisty kontakt z Tobą, ale nie wie, czy Ty na to byś przystał, a poza tym przypuszcza, że Sanhedryn miałby mu to za złe. Dlatego raczej by widział u siebie któregoś z Twoich uczniów.
To było kolejne zaskoczenie. „Czyżby on zdradzał się przez niedopatrzenie, że chce penetrować moje środowisko i przekupywać kolejnych uczniów?”. Ale już zaraz sam sobie odpowiedział na tę kwestię. „A może jest jeszcze inaczej? A może jest tak, że wszystko dotąd to tylko pozory niezgrabności i prymitywizmu. A może po prostu on teraz ostrzega mnie, czy też daje mi znać, że już to się dzieje, że mam w swoim gronie donosicieli”. „I co najgorsze, to jest faktem” – potwierdził sobie gorzko. Kajfasz chce nie tylko wiedzieć, co jest treścią nauczania, ale chce kontrolować Jego działanie na terenie Jerozolimy.
– Co Ty myślisz o tym? Wspomniał też, że jeżeli nie on sam, to wysłałby do Ciebie chętnie kogoś z członków Sanhedrynu, by porozmawiał z Tobą i przedstawił Ci pewne propozycje i – słuchaj, słuchaj – proponuje Ci, abyś przyjął godność uczonego w Piśmie.
To, co teraz usłyszał, przeszło wszystkie oczekiwania. Jego zdumienie sięgało szczytów. Równocześnie poczuł się zaskoczony pomysłowością swoich przeciwników. A więc zdecydowali się upokorzyć Go. Temu, który został przez Jana Chrzciciela ogłoszony Mesjaszem, proponują stanowisko uczonego w Piśmie na usługach kapłanów. To już było bezczelnością najwyższej klasy. Udał, że tego nie zauważył i spytał go spokojnie, jakby to chodziło o sprawę najoczywistszą i bezdyskusyjną:
– A jakie zadanie chciałby mi wyznaczyć? Czego oczekiwałby ode mnie? – uśmiechnął się do Jaira, a przynajmniej starał się uśmiechnąć.
– Żebyś wykazał, że faryzeusze odeszli od tego, co głosi Pismo Święte.
– A czy on się nie liczy z moimi zarzutami przeciwko kapłanom?
Tym razem On był w natarciu, ale zrobił to w taki sposób, jak w zdaniu poprzednim: znowu jako coś zupełnie oczywistego i naturalnego. W podobny sposób zachował się Jair, jakby nie wyczuł groźby, która mieściła się w Jego pytaniu.
– On wciąż podkreślał, że Ciebie stara się zrozumieć, że Ty jesteś młody i porywczy i denerwują Cię rozmaite nadużycia i nonsensy popełniane przez faryzeuszy, a nawet głoszone przez niektórych kapłanów, ale Tyś powinien dołączyć do nich. Daje Ci do wyboru: możesz osiąść gdzieś w Judei, a możesz przyjść do Jerozolimy. Galilei nie bierze pod uwagę, określa ją jako prowincję. Zbyt daleka od centrum życia religijnego i politycznego, jakim jest Jerozolima. Mógłbyś z powodzeniem osiąść na przykład w Betlejem. Tym bardziej, że jesteś z rodu Dawidowego. Wspomniał mimochodem, że przyznano by Ci najwyższe uposażenie, że mają do dyspozycji małe posiadłości – również w Betlejem – w których mógłbyś coś wybrać, żeby wygodnie zamieszkać i pracować. Mówił też, że Świątynia ma dużo pieniędzy, ale nie na to, by finansować akwedukty, lecz choćby na to, by popierać takie talenty jak Ty.
Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Pomyślał: „No, tego to już powinienem się spodziewać. Cóż prostszego jak pieniądz na to, żeby uspokoić buntownika”. Zauważył ten uśmiech Jair i natychmiast zareagował:
– Kajfasz mówił, że przed Tobą wielka przyszłość, że się rozgląda za swoim następcą i może Ty mógłbyś nim zostać.
Powstawała jakaś piramidalna sytuacja. Propozycje Kajfasza sięgały absurdu. Dał temu wyraz, bo uznał, że inaczej Mu nie wolno:
– Co jeszcze pozostaje Kajfaszowi, chyba już tylko obiecać mi tron cesarski w Rzymie.
Na to omal się nie obraził Jair i zaczął bronić tego, co powiedział:
– Dlaczego nie jest możliwe, żebyś Ty był najwyższym kapłanem? To jest bardzo możliwe. To jest nawet bardzo prawdopodobne, jeżeli sobie potrafisz zyskać łaskawość Kajfasza i Annasza.
Od tej „łaskawości” natychmiast Mu się zrobiło mdło, już chciał coś odpowiedzieć na ten temat, ale dał spokój i oświadczył:
– Ponieważ ja nie mógłbym być w ogóle kapłanem.
– Dlaczego nie mógłbyś być kapłanem?
– Choćby dlatego, że ja nie jestem z rodu Lewi.
– Tak, ja mu o tym wspomniałem, ale on powiedział, że to teraz nie takie konieczne, że było kilka podobnych przypadków, że te sprawy leżą w kompetencji Rzymu i Piłata. Powiedział: „Myśmy się z Rzymianami pokłócili o akwedukty, ale w zasadzie szanujemy się nawzajem”. Kajfasz mi wyznał, że chętnie by Cię przedstawił Piłatowi, który też się już zdążył zainteresować Twoją osobą. A gdybyś pozyskał i jego względy, droga do urzędu najwyższego kapłana stoi przed Tobą otworem.
– Nie uważasz, że tych ludzi, których względy musiałbym po drodze pozyskiwać, jest trochę za dużo? – spytał z uśmiechem.
Ale Jair jakby nie dosłyszał tego i mówił dalej:
– Oczywiście prosi Cię przeze mnie, abyś potraktował swój pobyt w Jerozolimie jako czysto religijny i nie wygłaszał żadnych przemówień, nie uzdrawiał, a tym bardziej nie wywoływał żadnych niepokojów.
„No i tak dobrnęliśmy do konkretnego wniosku, który wyniknął po tym budowaniu wspaniałych bajek dla dzieci”. Żal Mu było Jaira, żal Mu było przyjaźni, na którą tak się cieszył. Pomyślał, że uczynił błąd, że wdał się w rozmowę. „Trzeba było po pierwszym zdaniu wyjść z tego domu”. Ale tłumaczył sobie: ”Przecież to jest normalny sposób postępowania w tym i nie tylko w tym środowisku. Tak się kupuje ludzi, rozmiękcza się przeciwników, łagodzi się buntowników, uspokaja się tych »wściekłych«, że potem jedzą z ręki. To jest pierwszy etap: kto się da kupić, zostaje kupiony. A potem przychodzi drugi etap. Kto się nie daje kupić, ten po prostu ginie”.
Słuchał tego, co Jair dalej mówił, i tak Mu przez myśl przemknęło zdanie, które szatan do Niego wypowiedział na pustyni: „To wszystko Ci oddam, jeśli upadłszy, złożysz mi pokłon”.
– Kajfasz rozwodził się też szeroko o tym, że jeżeli mamy uratować naród izraelski, to powinniśmy skoncentrować wszystkie siły wokół Świątyni, gdzie oddawana jest prawdziwa chwała prawdziwemu Bogu.
– Dziękuję ci, żeś mi to wszystko przekazał, co Kajfasz ci polecił.
Spostrzegł się, że mówi to suchymi wargami, suchymi ustami, choć przed chwilą pił sok z kubka. Jair chyba spostrzegł, że posunął się za daleko. Zaczął się wycofywać z tego, co powiedział:
– Oczywiście to, co Ci powtórzyłem, to tylko sugestie, pobożne życzenia Kajfasza. Nie znaczy, że masz je przyjąć. Ale warto je usłyszeć, żeby wiedzieć, co oni myślą na Twój temat.
Nie chciał tych wyjaśnień, które nie tylko nie łagodziły tamtych zdań, ale je jeszcze bardziej wyostrzały.
Pozostawało dla Niego wyłącznie jedno pytanie: Czy Kajfasz już jest po rozmowie z uczonym w Prawie, który śledził Go w Kafarnaum.
– Kiedyś się widział z Kajfaszem ostatni raz?
– Jakieś dwa, trzy dni temu.
– Wspominał ci przypadkiem o tym, że zrobiłem wyprawę do Tyru i Sydonu?
– Tak, mówił mi o tym. Bo on wie, że wszystko mnie interesuje, co dotyczy Twojej osoby.
Czekał, czy Jair coś więcej na ten temat powie, ale ten skończył. Mógłby go jeszcze zagadnąć o przypowieść o Samarytaninie, ale to byłoby już przesłuchanie, a nie rozmowa. Zrezygnował z tego. „Wygląda na to, a nawet coś więcej: prawie to jest pewne, że Kajfasz jest o wszystkim powiadomiony”. Jair powrócił do dawnego tematu:
– Ty mnie dobrze zrozum. Ja nie chcę Ci nic sugerować, choć muszę przyznać, że ja taką zasadę wyznawałem w życiu: żeby dużo dobrego zrobić dla ludzi, trzeba dojść do wysokiej pozycji społecznej.
Nie mógł już tego słuchać. Coraz bardziej brało Go obrzydzenie. Przerwał Jairowi, mówiąc krótko:
– My już pójdziemy, bo przecież chcemy być dzisiaj w świątyni.
– Ale czekam na was z kolacją, a przynajmniej z noclegiem.
– Nie mogę nic powiedzieć na pewno. Na wszelki wypadek z kolacją nie czekaj na nas. A gdy chodzi o nocleg, to naprawdę nie kłopocz się. To by zresztą mogło być niebezpieczne dla ciebie i dla nas.
– Co tu mogłoby być niebezpiecznego – Jair przyczepił się do ostatniego zdania. – Czy Tobie nie wolno nocować u kogo tylko zechcesz, czy mnie nie wolno Cię przyjąć na nocleg?
Przerwał mu to przekomarzanie się:
– Nie wiesz ani ty, ani ja, co jutro przyniesie. Lepiej niech zostanie tak, jak jest.
Odchodził głęboko poruszony tą rozmową, z świadomością, że tu już nigdy nie powróci. „A zdawało mi się, że znalazłem dla siebie i dla swoich chłopców przystań bezpieczną na czas pobytów w Jerozolimie” – myślał gorzko. – „Owszem, tak, ale pod warunkiem przyjęcia godności doktora w Piśmie po stronie kapłanów”. Uśmiechnął się do siebie: „Nie spodziewałem się, że mi wymyślą taką posadę”.