Wieczerza paschalna
Wieczerza paschalna
– Chodźmy już – powiedziała do wszystkich pełnym głosem. – Zapraszam was w imieniu mojego ojca, Jaira, na wieczerzę paschalną.
I już biegła przez plac z powrotem do Krużganku Królewskiego, a oni zgodnie z umową podążyli za nią. Janek był w euforii:
– A dobrze im wszystkim, a dobrze im wszystkim. Ale będą żałować, że odeszli od nas, że się przestraszyli. Ale będą żałować. A mogli wytrzymać.
– A ty się nie bałeś, tak? – zaśmiał się Judasz.
– No, trochę się bałem, nawet nie trochę, lecz bardzo. Ale sobie myślałem, że jeżeli Jezus jest spokojny, to i ja powinienem być spokojny, że On dobrze wie, co robi. Ja bardzo lubię bywać w domu Jaira.
– Bo mają dobrego kucharza – dociął mu Piotr.
– Och, nie tylko – Janek nie wyczuł złośliwości. – W ogóle jest tam bardzo przyjemnie. Ale dlaczego ona nie idzie z nami, tylko osobno? – teraz zwrócił się wprost do Niego. – Bo Ty tak lubisz, nieprawda? Wszystko musi być tajemnicze, zakamuflowane, żeby nas nikt nie znalazł. Och, jak ja to lubię. Że Ty wszystko tak potrafisz interesująco wymyślić.
Szli szybko, uważając, żeby nie stracić z oczu dziewczyny, która niekiedy biegła, chcąc może jeszcze wykorzystać światło dzienne, które gwałtownie gasło, a może zamierzała oderwać się od niepowołanych, którzy by chcieli im towarzyszyć. Łatwo jej było biec, bo skierowała się w stronę Dolnego Miasta kotliną Tyropoion, gdzie uliczki schodziły ostro w dół. Oni sami biec nie musieli, ale trzeba było mocno przyspieszyć kroku. Po chwili milczenia Janek odezwał się zaniepokojony:
– Tylko czemu ona idzie tędy w dół. Przecież trzeba bardziej na prawo. Później będziemy musieli się niepotrzebnie drapać w górę.
Nie odpowiadał. Piotr chyba się już domyślił, że celem ich wędrówki nie będzie dom Jaira, bo milczał, nie dopytywał się.
Spojrzał do tyłu – wszyscy nadążali, choć grupa rozciągnęła się w długi wąż. Zwrócił się do Piotra, który jak zwykle towarzyszył Mu po prawej ręce:
– Poproś Szymka, żeby zamykał pochód. Niech zwróci uwagę na Tomasza, bo on się szybko męczy, i niech sprawdzi, czy nikt nas nie śledzi.
Janek, na początku rozgadany, zamilkł. Teraz odezwał się znowu:
– Może bym jej powiedział, żeby tak nie leciała.
– Na razie nadążamy. A ona chyba wie, co robi.
Na szczęście wąskie uliczki były puste. Tylko jacyś zapóźnieni przechodnie przemykali się, spiesząc do swoich domów.
Noc zapadła jak zawsze nagle. Dziewczyna zwolniła. Jej biała sukienka migotała w świetle księżyca. Schodzili wciąż w dół, zostawiając po swej prawej stronie całe Górne Miasto z pałacem królewskim i z pałacem Kajfasza. Naraz Janek się opamiętał i aż wykrzyknął:
– To my nie idziemy do domu Jaira?! Ty, Jezu, wiedziałeś o tym? – zwrócił się ostro do Niego.
– Tak – odpowiedział mu, uśmiechając się.
– A dokąd my idziemy? Ty wiesz, dokąd nas ta dziewczyna prowadzi? – z tym pytaniem zwrócił się znowu do Niego.
– Nie, tego nie wiem, ale chyba wnet się dowiemy.
– Patrz lepiej pod nogi, żebyś się nie wywrócił i nie zadawaj głupich pytań – Piotr upomniał Janka.
Ten zamilkł obrażony. Dopiero teraz, gdy zwolnili, mieli możność rozejrzenia się. Przez niezasłonięte okna widać było wnętrza mieszkań oświetlone kagankami oliwnymi, przygotowane albo przygotowywane do uczty paschalnej, ludzi ubranych odświętnie, czekających na rozpoczęcie uroczystości. Z otwartych okien dochodziły zapachy pieczeni baraniej i ziół polnych. W niektórych domach już rozpoczęto paschalną wieczerzę. Widzieli przy stołach całe rodziny, od zgrzybiałych starców aż po maleńkie dzieci, recytujące przepisane modlitwy. Z innych wnętrz dochodził śpiew psalmów, gdzie indziej trwała wieczerza w całej pełni, z rąk do rąk krążył kielich z winem albo spożywano baranka. Coraz Janek pociągał Go za rękaw – rozradowany wspaniałymi obrazami – i mówił:
– Popatrz tam, jak pięknie stół ubrany. Popatrz tam, ile ludzi się zeszło.
Aż go Jakub upomniał:
– Janek, uspokój się, każdy ma oczy i widzi. Nasz Mistrz również. Nie musisz tyle gadać.
Powoli kończyła się ciągła zabudowa. Teraz coraz częściej pojawiały się murki ogrodowe. Wszędzie za tymi murkami coś się działo. Wszędzie płonęło przynajmniej jedno ognisko. Wszędzie przesuwały się cienie ludzkie, słychać było rozmowy prowadzone półgłosem albo pieśni czy psalmy śpiewane ściszonym głosem. Przerwy w ciągłej zabudowie pozwalały im również zobaczyć mniejsze czy większe fragmenty otaczających wzgórz. A te przedstawiały się imponująco. Pokrywał je rój ognisk. Tak góra Zgorszenia po ich lewej stronie, jak leżąca już za nimi góra Oliwna i wzgórze, ku któremu najwyraźniej szli, naszpikowane były punktami świetlnymi ognisk, które na szczytach wzgórz łączyły się z gwiazdami, tworząc jakąś mistyczną całość.
Wyszli na plac, na którym się mrowił tłum ludzi wśród gęsto rozmieszczonych ognisk. Ale jakby to byli inni ludzie, jakby to był inny naród. Żadnego rejwachu, żadnych wrzasków, przekrzykiwań się, podniesionych głosów, wybuchów śmiechu czy oburzenia, jakich można by się spodziewać przy takiej gęstwie ludzkiej. Również i tu – podobnie jak za murkami ogrodowymi – wszystko odbywało się w spokoju, na zwolnionych obrotach, w szacunku. Jakby ich kto zaczarował, jakby chcieli przemienić każdy krok, każdy ruch, każde słowo w modlitwę. Bo też trwały modlitwy, trwały śpiewy i recytacje – przy każdym ognisku swoje, a przecież jakoś wspólne. Te tutaj harmonizowały z tymi, które przynosił wiatr z okolicznych wzgórz. To było coś zdumiewającego. Jakby jeden gigantyczny chór, którym był cały Izrael, śpiewał hymn na cześć Boga prawdziwego, dziękując Mu za otrzymane dobrodziejstwa. Oczywiście można się było wsłuchać w poszczególne głosy tego chóru i wtedy można było wyróżnić najwyraźniej, że poszczególne ogniska śpiewały własne pieśni, własne psalmy. Przy niektórych już recytowano modlitwy, gdzie indziej odczytywano teksty Pisma Świętego. Lekki wiatr, który wiał porywami, przynosił coraz to nowe akcenty tej niebotycznej pieśni. Janek mimo upominania ze strony Piotra i Jakuba, aby tyle nie gadał, coraz wyrywał się z jakimś okrzykiem, stwierdzeniem, pytaniem, odkryciem wypowiadanym stłumionym szeptem:
– Jeszcze nigdy tego nie widziałem!
– Przecież nie jesteś pierwszy raz w Jerozolimie w czasie Świąt.
– No i co z tego. Ale myśmy zostawali daleko stąd, na pustyni. Nie wolno było się oddalać. Mama z tatą pilnowali, bo jak mówili: łatwo się zgubić na amen.
Doszli do murów obronnych. Szli jakiś czas w ich cieniu.
– Aha, to wyjdziemy za miasto Bramą Esseńczyków – powiedział Piotr.
I tak też się stało. Zobaczyli czerniące się przęsła akweduktu.
– Zgadza się, to Brama Esseńczyków.
Wyszli poza mury. Schodzili ostro w dół: przecinali jar Ge-Hinnon. Za chwilę już drapali się w górę, a po jednej i po drugiej stronie – gdzie się tylko dało, gdzie stromizna nie była zbyt ostra, paliły się ogniska, obozowali ludzie, modlili się, śpiewali, spożywali. Szli w tym religijnym gwarze, w dymie idącym z ognisk, w zapachach, jakie się unosiły z mis, garnków, kubków. Szli w skupieniu, nie rozmawiając z sobą, prawie uczestnicząc w sprawowanych obok nich uroczystościach.
Już się domyślał, że cel ich podróżowania jest blisko. Chciał tego i dla siebie, i dla swoich chłopców, bo był najwyższy czas, by zacząć wieczerzę.
I tak też się stało. Prawie niespodziewanie znaleźli się na płaskowyżu, który rozciągał się na szczycie tego wzniesienia. Doszli do szerokiej drogi, która prowadziła jego grzbietem. Jeszcze chwila i posuwali się wzdłuż wysokiego, gęstego żywopłotu. Tuż zaraz natrafili na bramę, przy której już czekała ich przewodniczka. Jeszcze chwilka i weszli na obszerny dziedziniec, na którym stał oświetlony dom.
Dziewczyna zaproponowała Mu:
– Może wejdźcie najpierw na taras, proszę. Jest stąd dobry widok na Jerozolimę i otoczenie, a przez ten czas ja jeszcze doglądnę, czy wszystko jest już gotowe.
– Prowadź, proszę – odpowiedział.
A ona już wiodła ich zewnętrznymi schodami na dach domu.
Potem zniknęła drugimi, wewnętrznymi schodami, schodząc wprost do wnętrza domu.
Spojrzał w stronę miasta. „Mój Boże, ona powiedziała: dobry widok na Jerozolimę!”. Widok był niesamowity. Przed nimi w dole, a zarazem jakoś naprzeciw, leżało miasto całe teraz w światłach. Oświetlone były wszystkie okna domów, płonęły ogniska wszędzie, gdzie tylko je można było utkać, na najmniejszych skrawkach terenu tego miasta-giganta – miasta jasności. Tylko świątynia, położona na wzniesieniu, była pozbawiona świateł – śladów ludzkiej obecności i ich świętowania – bieliła się marmurami odbijającymi blask księżyca. A wokół, jak okiem sięgnąć, na okolicznych wzgórzach otaczających miasto i w dolinach paliły się niezliczone ilości ognisk i wznosiła się ta wspaniała pieśń śpiewana przez setki tysięcy zgromadzonych przy nich ludzi.
Trwał w tym podziwie, rozglądając się na wszystkie strony, otoczony przez swoich chłopców, zastygłych jak i On w niemym zachwycie. Staliby tak dłużej, gdyby nie podeszła do Niego dziewczyna, ich dobry anioł stróż, i nie powiedziała:
– Tak, już wszystko jest gotowe. Przyjdźcie, proszę.
Prowadzony przez dziewczynę zszedł wraz ze swoimi uczniami po schodach już do wnętrza budynku, który był obszerniejszy niż się zdawał być w pierwszej chwili.
Schody zaprowadziły ich do przestronnego przedsionka, gdzie pod ścianami stały ogromne kamienne stągwie do mycia, dzbany, czerpaki i miednice. Na ścianach wisiały duże ręczniki. Wszystko, co potrzeba do obmycia się po przyjściu z pola. Ani się spostrzegł, jak dziewczyna wzięła jedną z miednic, w której już była przygotowana woda, zdjęła ze ściany ręcznik i podeszła do Niego, schyliła się, uklękła przed Nim, prosząc:
– Pozwól, że umyję Ci nogi.
Spłoszył się tą propozycją. Uchwycił ją za ramiona, podniósł:
– Nie. W żadnym wypadku. Zresztą na ciebie już czas. Nie powinnaś się tu zatrzymywać ani chwili dłużej. W domu czekają.
Jeszcze przez moment się opierała, ale uległa Jego perswazji. Dodał dla rozładowania sytuacji:
– My jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że sami sobie nogi myjemy i to przeważnie w potokach – zażartował.
– To ja się pożegnam, wracam do domu.
– Chcesz wracać sama? – zaniepokoił się.
– Nie. Pójdę ze sługami, którzy przygotowywali to wszystko. Myślę, że żadnych niespodzianek w nocy nie będzie. Ale na wszelki wypadek zamknijcie za nami bramę. I na wszelki wypadek dobrze by było, gdyby ktoś mógł czuwać całą noc. Oczywiście na zmianę.
– No, chyba w taki szabat jak ten, nic się nikomu nie może stać – zaprotestował Janek, który jak zwykle wszystko musiał słyszeć i do wszystkiego musiał się ustosunkować.
Dziewczyna gorzko się uśmiechnęła:
– Może tak jest jeszcze w Galilei. Tu dawno minęły czasy, kiedy to obrońcy świątyni w szabat nie strzelali do wrogów. Teraz można łatwo w ten najświętszy szabat zginąć. A więc niech całą noc jeden z was czuwa. Choć mój ojciec uczynił wszystko, żeby to była dla was spokojna noc.
I jeszcze po chwili wahania dodała:
– Niełatwo mu to przyszło, ale to już osobna sprawa.
Ukłoniła im się głęboko i odeszła. Za nią poszli słudzy. „No, to my nie wszystko wiemy i nie jestem pewny, czy się tego kiedyś dowiemy, co tu się za naszymi plecami rozgrywało” – pomyślał.
Odprowadził dziewczynę do drzwi, potem przez dziedziniec aż do bramy, dziękując za cały jej trud i prosząc, by podziękowała ojcu za ten wieczór, który dla nich zorganizował.
– Mnie nie dziękuj. Gdybym całe życie swoje dla Ciebie pracowała, to i tak nie potrafiłabym Ci się odwdzięczyć za to, co Ty dla mnie uczyniłeś. Nie, nie tylko za to, że mnie do życia przywróciłeś – zastrzegła się prędko. – Ja Ci dziękuję za to, czego nauczasz, co czynisz, a zwłaszcza za to, jaki jesteś.
Tu urwała. Jakby przestraszyła się tego, co powiedziała. Zmieszana wyjąkała:
– I życzę dobrego świętowania Paschy i dobrej nocy.
– A nie lepiej, gdybyś pozostała z nami i tutaj spożyła Paschę? Jest już tak późno.
– Zrobiłabym to z całą radością, gdybym mogła. Ale w domu czekają na mnie. Dobranoc.
I poszła. Zamknął bramę z pomocą Piotra i powrócił do domu. Gdy znaleźli się w przedsionku, teraz Piotr wziął miednicę i ręcznik i spróbował zrealizować zamiar dziewczyny: podszedł do Niego, ukląkł i powtórzył jej zdanie:
– Pozwól, że Ci umyję nogi.
I tym razem odmówił. Ale Piotr się uparł. Nie chciał mu robić przykrości i schyliwszy się, z jego pomocą umył sobie nogi. Do generalnego mycia i czyszczenia zabrali się również wszyscy chłopcy. Na dworze wytrzepywali z kurzu sandały i swoje szaty. Myli nogi, ręce i twarze, śmiejąc się, ciesząc się wodą jak dzieci i za chwilę wszyscy byli gotowi do uczty paschalnej.
Przeszli do przylegającej do przedsionka jadalni. Znaleźli się w obszernej sali oświetlonej kagankami pozawieszanymi wokół, gdzie królował duży stół zasłany białym obrusem. W głębi stał mniejszy, na którym były zgromadzone pełne półmiski, wazy, tace, kielichy, dzbany ze wszystkim, co było potrzebne do wieczerzy paschalnej. Wpatrzony jeszcze w to pomieszczenie tak wspaniale przygotowane zauważył, jak Janek poderwał się i pobiegł w tamtym kierunku. I zaraz z tamtego kąta zaczęły napływać jego zachwyty:
– Popatrz, jakie piękne kielichy. Ze srebra chyba. No nie? Jakie duże. Ale po co cztery.
– Jak to, nie wiesz? – strofował go Jakub. – W czasie Paschy cztery razy krąży kielich pomiędzy uczestnikami. Pierwszy raz na początku. Drugi raz podczas jedzenia baranka, trzeci raz z podziękowaniem Bogu za wieczerzę i czwarty na sam koniec, przed opuszczeniem stołu.
Ale Janek już tego nie słuchał, zajęty czym innym.
– Jest tu wino. Jak pachnie!
– Znalazł się znawca.
– A u nas w domu był tylko jeden kielich.
– Ale cztery razy go podawano, jak pamiętasz.
– Nie pamiętam, bo byłem mały i mnie nie podawano. Podawano tylko mus owocowy. I tu mamy też. No, ten to pachnie! A tu maca. A tu gorzkie zioła. A tu baranek. Jeszcze gorący. Jaki ładnie przyrumieniony. A tu ciastka! Jakie ciastka! W życiu takich nie widziałem. Dla mnie mogłyby być tylko ciastka. Reszta dla was. Siadajmy już, siadajmy, doczekać się nie mogę. Przecież prawie pościliśmy cały dzień.
– Nie licząc tego, co zdołałeś zjeść w tak zwanym międzyczasie.
Słuchał tego przekomarzania, droczenia się, dowcipkowania i rósł w Nim coraz bardziej niepokój, że w takiej atmosferze gotowa przejść cała uroczystość paschalna. Ale równocześnie nie chciał, aby oni czuli się przy Nim jak szczeniaki – upominani i ustawiani. Nie wiedział, jak zareagować. Tym bardziej, że zdawał sobie sprawę, że ta atmosfera wesołości jest jakąś formą odprężenia po napięciu, które trwało tak długo. A więc wciąż czekał. A tymczasem Janek chyba wyczuł, co się w Nim dzieje i zawołał:
– A może byśmy wreszcie zaczęli ten święty wieczór, dobrze?! Powiedz im coś, Jezu, bo oni nic, tylko by gadali i gadali, a czas leci, wszyscy świętują, a my gadamy.
– No wiesz, Janek, to już wszelkie granice przechodzi! – zawołał Jakub. – To ty gadasz bez końca i śmiesz takie rzeczy opowiadać.
– Ja mówię tylko rzeczy potrzebne – bronił się gaduła. – O, na przykład, popatrz, Jezu – zwrócił się do Niego, wskazując ręką na centralne miejsce przy stole. – Tu przygotowali miejsce dla Ciebie…
Widział, że nie ma końca, że tak potrafią chyba do północy albo do samego rana. Zbliżył się więc do stołu, zamknął oczy, złożył ręce. Starał się skupić. Ale to Jego zachowanie na rozpędzonych gadułach nie zrobiło żadnego wrażenia. Chyba nawet nie zwrócili na Niego uwagi. Janek paplał nadal:
– Po Twojej prawej stronie na pewno dla Piotra, a po Twojej lewej – no, dla kogo, dla kogo? Oczywiście dla Twojego najmłodszego ucznia, czyli dla mnie. – I już nie pytając nikogo o zgodę, zajmował przez siebie wyznaczone miejsce. – Koło mnie może dzisiaj spożywać wieczerzę nawet Judasz, bo to dzisiaj dzień przebaczenia.
– Jakiego przebaczenia, Janek, ty pleciesz jak zwykle trzy po trzy – Jakub znowu na niego narzekał. – Przymierza z Bogiem.
– Jak przymierza z Bogiem, to i z ludźmi, źle mówię, Jezu? Widzisz, jak tu wszyscy przeciwko mnie, nawet mój rodzony brat.
– To może również dlatego ja zasiądę nie obok ciebie, ale na końcu stołu.
– Dlaczego tak daleko? – Janek udał zdziwienie.
– Bo bym cię mógł uszkodzić, a tak będziesz bezpieczniejszy – odgryzł się Judasz.
– Jezu, słyszysz, moje najlepsze intencje są odrzucane.
Wreszcie Piotr zorientował się, co się dzieje, i przerwał to mogące trwać bez końca przekomarzanie:
– Zajmijcie miejsca, gdzie komu dogodnie i zaczynamy. Widzicie, że Jezus już się modli!
Wreszcie się uciszyło. Uczniowie zaczęli zajmować miejsca przy stole, każdy według własnego uznania.
Stał wciąż skupiony, odczekał chwilę aż wszyscy podobnie zrobili jak On i zapadła kompletna cisza. Zobaczył kątem oka z zadowoleniem, że Filip staje przy drugim końcu stołu, który dotyka ich „kuchni”: stołu dodatkowego, na którym zgromadzone były potrawy paschalne. Ale nie chciał, żeby już zaczęło się spożywanie pokarmów. Chciał przez to trwanie w ciszy, w narastającym skupieniu pomóc im i sobie, aby była to prawdziwa Pascha. W tej ciszy, jaka zapanowała – jak to już niejeden raz bywało – nie wytrzymał Tomasz. Zaczął mówić półgłosem, jakby trochę do zgromadzonych przy stole, a trochę do siebie:
– Trzeba, żebyśmy zjednoczyli się ze wszystkimi braćmi naszymi świętującymi dzisiaj Paschę. – Zrobił maleńką przerwę. – Trzeba, żebyśmy zjednoczyli się z naszymi braćmi, którzy wychodzili z ziemi egipskiej, z domu niewoli, wyprowadzeni stamtąd przez Mojżesza dzięki cudom, jakie Bóg nasz uczynił. My uczestniczymy w tamtym wydarzeniu, bo gdyby nie ono, to nas by nie było. Każdy z nas dziś żyjący jest cudownie uratowany od wyginięcia. Każdy z nas zawdzięcza tamtemu cudowi swoje istnienie. I każdy powinien być Bogu za to wdzięczny. – Znowu zrobił przerwę. – Wdzięczni powinniśmy być nie tylko za cud, którego Bóg dokonał tej nocy, ale i za wszelkie następne: za całą drogę do Ziemi Obiecanej: za uratowanie nas od zemsty faraona, za cudowny pokarm na pustyni, za wodę, za samą ziemię, w której zamieszkaliśmy, za dobrych naszych patriarchów, zwłaszcza za Mojżesza, przez którego otrzymaliśmy Prawo, za mądrych królów – Dawida i Salomona, za świętych proroków – Izajasza, Jeremiasza, Jana Chrzciciela, za Mesjasza – Jezusa Chrystusa, którego dałeś nam spotkać – Tomasz skończył.
Dopiero po chwili Filip – w roli mistrza ceremonii – tonem pełnym namaszczenia zawołał:
– Napełnianie pierwszego kielicha!
Wszyscy mieli oczy wpatrzone w działanie Filipa, który uroczystym gestem ujął dzban z winem i napełnił kielich aż po brzegi. Z kolei uchwycił go i wyprostowawszy ramiona podniósł go na wysokość głowy, zapowiadając uroczyście:
– Wniesienie pierwszego kielicha.
Przemaszerował dostojnym krokiem odległość dzielącą pomocniczy stół od miejsca, gdzie On stał i postawił kielich na stole naprzeciw Niego. I powrócił tam, skąd przyszedł. Dopiero z tego miejsca zapowiedział:
– Błogosławieństwo pierwszego kielicha.
Spełniając to wezwanie, rozpoczął modlitwę:
– Błogosławiony bądź, Panie, Boże nasz, Królu wszechświata, Ty, który karmisz nas i cały świat dobrocią, łaską, szczodrobliwością i miłosierdziem.
Wszyscy zgromadzeni odpowiedzieli zgodnym chórem:
– Błogosławiony bądź, Panie, Ty, który karmisz wszechświat.
Podjął dalszy ciąg modlitwy, przepisany wyłącznie na uroczystość paschalną. Ten tekst wypowiadał ze szczególnym wzruszeniem:
– Boże nasz i Boże naszych ojców, niech wzniesie się, dotrze i zostanie ujrzana i przyjęta, usłyszana i przyjęta, niech zostanie przypomniana pamiątka nas samych, pamiątka naszych ojców, pamiątka Mesjasza, Syna Dawida, Twojego sługi, pamiątka Jeruzalem, Twego świętego miasta, pamiątka całego Twojego ludu, domu Izraela, niech będzie obecna przed obliczem Twoim, aby nam wyjednać wyzwolenie, pomyślność, łaskę, dobrodziejstwo, miłosierdzie, życie i pokój w ten dzień święta Przaśników.
Wypowiadał tekst modlitwy powoli, wyraźnie, w zupełnej ciszy, wobec zastygłych jak posągi swoich chłopców wsłuchanych w słowa modlitwy. Wyraźnie czuli, że On mówi do Boga nie tylko w ich imieniu, ale w swoim własnym, jako Mesjasz. A On modlił się dalej:
– Wspomnij nas w ten dzień, Panie, Boże nasz, i użycz nam pomyślności, przybądź do nas w ten dzień, by nam udzielić błogosławieństwa, ocal nas w ten dzień, aby nas obdarzyć życiem.
Znowu zrobił króciutką przerwę, aby oddzielić kolejną treść modlitewną:
– Przez Twe słowo zbawienia i miłosierdzia przebacz nam, udziel nam łaski, zmiłuj się nad nami i ocal nas, albowiem nasze oczy zwrócone są ku Tobie, gdyż Ty jesteś Królem, pełnym łaski i miłosierdzia. Zbuduj w naszym czasie prawdziwe Jeruzalem, miasto Twojej świętości.
Odpowiedzieli Mu chórem:
– Błogosławiony bądź, Panie, Ty który w litości swojej budujesz Jeruzalem.
Teraz dopiero schylił się, ujął kielich, wypił odrobinę i podał Piotrowi. Ten postąpił podobnie i podał obok stojącemu Andrzejowi. I tak szedł kielich od jednego do drugiego aż do Janka, który po wypiciu oddał kielich w Jego ręce, a On postawił na stole. Dopiero wtedy usiadł na swoim miejscu i podobnie uczyniła cała reszta. Filip znowu zabrał głos:
– Wniesienie gorzkich jarzyn.
Z tymi słowami ujął ogromny półmisek napełniony pachnącymi ziołami i tym samym procesjonalnym krokiem dostarczył go na stół w miejscu, przy którym On siedział. Powrócił do swojego stolika, ujął piękną wazę o ogromnych wymiarach i znowu ogłosił kolejne danie:
– Wniesienie owocowego moszczu!
I znowu paradnym krokiem przyniósł ją przed Niego. Po początkowym bezruchu teraz działo się a działo. Filip zapowiadał najważniejsze wydarzenie:
– Wniesienie baranka paschalnego.
Za chwilę był już obok Niego i kładł na stole, na ogromnej tacy, przygotowanego do spożycia baranka.
– Napełnienie drugiego kielicha – zakomunikował Filip, gdy do kielicha, który z kolei postawił przed Nim, nalewał z dzbana czerwone wino.
– Opowiadanie o wyjściu Izraela z Egiptu do Ziemi Obiecanej – zarządził Filip.
Do tego wyznaczył już wcześniej Kleofasa, który teraz wstał i zaczął opowiadanie. Mówił krótkimi zdaniami, rzeczowo, po prostu, jakby relacjonował wydarzenie, które sam na własne oczy widział albo nawet – jakby w nim osobiście uczestniczył. Kleofas zastosował bardzo prosty sposób mówienia o tych dawnych wydarzeniach. Nie mówił „naród izraelski” ani nawet „nasz naród”, ale po prostu „my”. Nie uzgadniał z Kleofasem jego hagaddy ani co do treści, ani co do formy. Nie wiedział więc, czy to przypadek, czy też przemyślany chwyt. Niemniej musiał przyznać, że ta forma nadała jego opowiadaniu niebywałej świeżości. Kleofas zaczął od tego, skąd się „znaleźliśmy” w Egipcie, wspomniał o Jakubie i jego synach, o historii Józefa sprzedanego przez braci kupcom. Potem już szerzej o prześladowaniu „nas” przez Egipcjan.
Chociaż to, o czym Kleofas mówił, wszyscy znali na pamięć, w sali trwała niczym niezmącona cisza. Słuchano tego opowiadania w najgłębszym skupieniu, jakby czegoś najdroższego, co dotyczy ich osobiście, jak historii swojego życia. Opowiadający z kolei przeszedł do dziejów Mojżesza. Mówił o jego powołaniu przez Boga, by wyprowadził „nas” z niewoli. Opisał siedem plag, którymi ukarał Bóg kraj egipski i wreszcie zaczął opowiadać o tym, jak to anioł śmierci przeszedł przez Egipt, zabijając pierworodnego w każdej rodzinie. Chociaż zdarzeń było wiele, potrafił je opowiedzieć w bardzo krótkim czasie, punktując raczej niż wdając się w szczegóły, wiedząc, że te wydarzenia są wszystkim dostatecznie znane i nie potrzebuje się nad nimi rozwodzić. Podobnie uczynił z opisem pierwszej Paschy, którą zarządził Mojżesz przed opuszczeniem Egiptu. Skończył. Filip ogłosił kolejny punkt:
– Śpiew Psalmu 113 i 114.
Powstał wraz ze wszystkimi i zaczęli śpiewać Psalm 113 – psalm wdzięczności i uwielbienia:
– „Alleluja
Chwalcie, słudzy Pańscy,
Chwalcie imię Pana:
Niech imię Pańskie będzie błogosławione
Odtąd i aż na wieki,
Od wschodu słońca aż po zachód jego,
Niech imię Pańskie będzie pochwalone!”
Śpiewali równo, wytrzymując przerwy po każdym wersie i tak aż do końca psalmu. Z kolei zaczął psalm następny, a wraz z Nim reszta:
– „Alleluja
Gdy Izrael wychodził z Egiptu,
Dom Jakuba – od ludu obcego,
Przybytkiem jego stał się Juda,
Izrael jego królestwem.
Ujrzało morze i uciekło,
Jordan bieg swój odwrócił.
Góry skakały jak baranki,
Pagórki – niby jagnięta”.
Gdy skończyli, usiedli. Filip zagrzmiał:
– Umycie rąk!
I znowu uroczystym krokiem wniósł naczynie – jakby małą miednicę – i dzban średniej wielkości z wodą oraz ręcznik, który sobie przerzucił przez rękę. Polał Mu dłonie nad miedniczką i podał ręcznik. Gdy ocierał sobie dłonie, zestaw: miedniczka i dzbanek już powędrowały dalej. Każdy z uczniów z pomocą sąsiada dokonywał tej ablucji, która miała charakter bardziej symboliczny, przygotowujący do ważnej czynności, jaka się miała dokonać: łamanie chleba.
– Błogosławieństwo i łamanie chleba – znowu oznajmił Filip.
Wziął chleb w swoje ręce. Znał dobrze ten ruch, ten dotyk chleba. Pamięć podsunęła Mu tekst modlitwy błogosławienia, który teraz trzeba wypowiedzieć. Tyle razy – przynajmniej raz dziennie – wypowiadał go już w tym czy podobnym gronie „swoich chłopców”. Za każdym razem było wciąż to samo: akt dziękczynienia Bogu Ojcu za dar życia: tak za cały świat, jak i za dar „mojego” życia, powołania „mnie samego” do zaistnienia. To był również akt dziękczynny za dar pożywienia, które to życie, a w nim i „moje” życie podtrzymuje. Ale teraz miała to być modlitwa niezwyczajna. Niby ta sama, a napełniona treścią paschalną. On teraz miał się z nimi dzielić chlebem zbawienia – uratowania ich od zła egipskiego, od zła spotkanego w wędrówce na pustyni, od zła, które im zagrażało już na terenie Palestyny, od zła, które im zagraża codziennie. Zaczął wypowiadać wolno, wyraźnie błogosławieństwo nad chlebem:
– Błogosławiony jesteś, Boże, Stwórco wszechświata, bo dzięki Twej hojności otrzymaliśmy chleb, owoc ziemi oraz pracy rąk ludzkich.
Zatrzymał się nagle nad tym prostym obrzędem. „Żeby – przez ten chleb, który im podam – żeby stali się wolni od wszelkiego zła. Żeby ten chleb ich uratował od zła, które wciska się do nich z zewnątrz, od zła które jest w nich i wciąż im zagraża. By byli wolni tak jak to chciał Mojżesz, jak to śpiewał Dawid w swoich psalmach, jak do tego nawoływali prorocy, jak to głoszę w mojej Ewangelii”. Podniósł głowę. Czekali na ten ruch. Tak, byli przyzwyczajeni już do tego, że od czasu do czasu – jak to mówili – znikał im. Uśmiechnęli się, widząc, że znowu „powrócił”. Pobłogosławił chleb i zaczął go łamać i każdemu wręczać, zaczynając od Piotra. Dopiero teraz Janek odważył się coś powiedzieć, choć jeszcze nieśmiało, nie wiedząc, czy znowu nie zostanie upomniany przez kogoś:
– To tak teraz robisz jak codziennie, tylko bardziej uroczyście – mówił ostrożnie.
– Tak.
– Czyli, jak to Ty nam tłumaczysz, ten chleb, który rozdzielasz jako gospodarz tej wieczerzy, symbolizuje Ciebie, który się nam dajesz w przyjaźni. A dlaczego taki chleb niekwaszony? Dlaczego taki chleb biedy? Bo naród nasz, gdy uciekł z Egiptu, takie mace jadł w drodze do Ziemi Obiecanej. Nieprawda? I dlatego jeszcze przez siedem dni będziemy jedli taki.
– Janek, czy ty naprawdę wciąż musisz mówić i jak już nie masz co, musisz powtarzać to, co dobrze wiesz? – usłyszał dość głośny szept Jakuba skierowany do Janka.
Usłyszał również jego odpowiedź, wypowiedzianą także głośnym szeptem:
– Ty się nie złość na mnie, bo to święta uczta, tylko uważaj na to, co Filip zapowiada.
Bo Filip zapowiedział następną czynność:
– Spożywanie gorzkich jarzyn.
Janek usiłował Mu podpowiadać, komu jakie ziele ma podać:
– Dla Ciebie – bazylię, boś Ty nasz król; dla mnie – laur; dla Piotra może być tymianek, dla Jakuba – majeranek, a dla Judasza – chrzan.
– Janek, nie rób sobie kpin z religijnej ceremonii – nie wytrzymał Jakub – bo cię posadzę na końcu stołu.
– Już jest w porządku. Już nic nie mówię – Janek się poważnie przestraszył tej groźby.
Nie słuchając, co tam jeszcze Janek wyszeptywał do Jakuba, wziął z tacy gałązkę polnego ziela, zamaczał w owocowym moszczu i wręczył Piotrowi, który czekając na ten kolejny symbol, podstawił swój talerz, aby ściekający moszcz nie poplamił obrusu. I tak po kolei rozdawał wszystkim, którzy zachowywali się podobnie jak Piotr. Janek, wpatrzony w tę ceremonię, siedział w milczeniu. Ale niedługo.
– A te gorzkie zioła są na pamiątkę naszych gorzkości na pustyni – upewnił się po chwili znowu, wciąż jakby sprawdzając swoje wiadomości i doświadczenia wyniesione z domu z Jego naukami i interpretacjami, a jeżeli już nie z Jego, to z tymi, które mu serwowali jego koledzy – zwłaszcza Kuba, wobec którego wiedzy i doświadczenia miał szczególny respekt. – Jemy gorzkie zioła polne, bo takie same jedli nasi praojcowie w tę ostatnią noc w Egipcie, nieprawda?
– Wniesienie i spożywanie słodkich ciast – zakomunikował Filip i przyniósł ułożone na wielkiej tacy ciastka.
Wartość tego dania mógł łatwo ocenić z reakcji Janka. Zdawało się, że mu oczy wyskoczą z orbit. Z największą trudnością panował nad sobą, żeby nie popełnić kolejnego nietaktu. Ale nie wytrzymał, żeby przynajmniej czegoś nie mówić:
– To moje ulubione hagigah, ale jeszcze takich nie widziałem w życiu. Ja sobie wezmę ten najmniejszy precelek, bo jest z ciasta orzechowego. Taki skromny, zwyczajny, nierzucający się w oczy, ale na pewno z ciasta orzechowego. I tamten obwarzanek migdałowy, tak, to na pewno migdały zlepione miodem i czymś tam. I już ostatni ten kwadracik, bo mi się widzi, że tam są figi i rodzynki, i chyba daktyle, a ja przepadam za figami i rodzynkami, a zwłaszcza daktylami i Ty, Jezu, też przepadasz, ale jakbyś wziął dwa takie kwadraciki i jeden mi odstąpił, to byłby dobry uczynek dla Twojego najmłodszego ucznia.
– Stało się to, czego się bałem najbardziej – usłyszał Jakuba. – Ty z tej świętej uczty robisz obżeranie się.
– Nieprawda, nieprawda. Ja wiem dobrze. – Tu Janek zaczął się gwałtownie bronić i usprawiedliwiać. – Tak, te hagigah są symbolem Ziemi Obiecanej, którą nas obdarzył Bóg i niebieskiego Jeruzalem-nieba, które nas czeka po śmierci. Wiem to wszystko i cieszę się, że w naszym kraju rosną takie smakowite owoce, i cieszę się szczęściem w niebie. Czy to źle jedno z drugim pogodzić? Widzisz, jem powoli. I ten rożek okazał się orzechowy i jest najlepszy na świecie.
Ucichł na chwilę, zajadając się ciastkami. Ale nie na długo.
– A teraz będziemy spożywali baranka. On jest najważniejszy w całej dzisiejszej uczcie. Bo? – Ale ponieważ nikt mu nie odpowiedział, odpowiedzieć musiał sobie sam: – Bo jest najświętszy – powtarzał, zaciskając po dziecinnemu pięści – bo choć to jest baranek zwyczajny, taki co latał po pastwisku, to on jest barankiem ofiarnym, jaki został złożony Bogu w ofierze przez nas – no, nie wprost przez nas, ale w naszym imieniu – nieprawda?
Znowu mu nikt nie odpowiedział, wobec tego podjął swój monolog:
– Został złożony Bogu w ofierze dziękczynnej – tak, dziękczynnej za wszystkie łaski, jakimi obdarzył Izrael Bóg wszechmogący – wyrecytował gdzieś zasłyszany zwrot. – I Pan Bóg tę ofiarę przyjął, i to jest już Jego baranek – mówił z zaskoczeniem prawie, dziwiąc się temu, co sam zdołał określić, że sam odważył się to wypowiedzieć. – I dlatego to jest święty baranek. I my go będziemy jeść. – Zdumiony tym stwierdzeniem, powtórzył: – My będziemy jeść świętego baranka, który jest własnością Boga. Mało tego, z którym Bóg się złączył, w którym Bóg w sposób szczególny zamieszkał!
Ponieważ nikt mu nie dawał odpowiedzi, ratował się odpowiedzią sobie udzieloną:
– A to po to, żebym się zjednoczył z Bogiem w sposób szczególny.
Nagle usłyszał głośny szept Jakuba, który najwyraźniej nie wytrzymał i prawie wybuchnął gniewem:
– Czyś ty zwariował, Janek, jak ty się zachowujesz, do kogo ty mówisz, mam cię wyprowadzić stąd, bo wciąż wszystkim przeszkadzasz w tej świętej wieczerzy! Zamiast pobożnie uczestniczyć.
Tym razem i Janek nie wytrzymał i zaczął wołać półgłosem o sprawiedliwość:
– Ja niepobożnie! Ja niepobożnie! To ja się cały trzęsę ze strachu. To ja najchętniej wlazłbym pod stół albo stąd uciekł, a ty mi mówisz, że ja niepobożnie. To ja nie śmiem się patrzeć na świętego baranka, a gdzie mi do tego, żebym go miał dotykać a nawet jeść! A ty mi wymyślasz, że ja niepobożnie!
– Uspokój się. Nie wrzeszcz tak, bo naprawdę nie wytrzymam, wezmę cię za kark i wyrzucę stąd.
Dopiero uspokoił ich Filip, który zapowiedział uroczyście:
– Drugi kielich!
Ujął stojące przed Nim srebrne naczynie tym samym ruchem co poprzednio, podniósł do ust, upił drobny łyk i podał Piotrowi. Gdy kielich obszedł cały stół, Filip ogłosił najważniejszy akt tego wieczoru:
– Spożywanie baranka.
Zapadła przejmująca cisza i bezruch. Jakby On, jakby każdy chciał tę chwilę przeżyć w pełni świadomie, jakby każdy chciał dokonać tego aktu, nie dopuszczając się świętokradztwa bezmyślnością, lekkomyślnością. Dopiero po chwili sięgnął do półmiska, wziął pierwszy kawałek i położył na talerz Piotra. Potem kolejno kładł na talerze, jakie chłopcy podstawiali pod Jego ręce. Aż wreszcie już wszyscy byli przygotowani do świętego posiłku. Dopiero wtedy nałożył również i na swój talerz jeden z kawałków i zaczął spożywać. Słyszał, jak Janek szeptem upominał siebie:
– Tylko ostrożnie, tylko ostrożnie. Nie może być złamana żadna kość ani najmniejsza kosteczka. Bo to wszystko święte. Nie wolno ich wyrzucać, nie mogą się poniewierać. Na końcu zostaną spalone.
Odbierał ten szept tym bardziej, że w sali panowała cisza. Słychać było tylko wciąż dolatujące z oddali śpiewy religijne ludzi świętujących jak oni tę paschalną uroczystość.
Pierwszy skończył Tomasz, który wziął tylko maleńki kawałek mięsa. A teraz półgłosem snuł – jak to on – swoje ni to modlitwy, ni to rozmyślania, ni to rozważania filozoficzno-religijne:
– Boże mój, jacyż my jesteśmy ograniczeni, jak my nic nie pojmujemy. Jak Ty dopiero rozmaitymi sposobami sprowadzasz nas do poznania prawdy o Twojej obecności w przyrodzie, o Twojej obecności w historii, o Twojej obecności w naszym życiu. I może Ci się to uda, że na chwilę obudzimy się z letargu i ze zdumieniem odkryjemy Twoją obecność, stwierdzimy, że jesteś przy nas bliżej niż na wyciągnięcie ręki. I wtedy rodzi się w nas cała nasza dobroć, szlachetność, miłosierdzie i czujemy się z Tobą zjednoczeni, który jesteś dobrocią, miłosierdziem, pokojem i przebaczeniem. Ale potem przychodzi zwyczajny dzień i giniesz nam w natłoku naszych namiętności, zazdrości i chęci zemsty, które się przez nas przewalają.
Miał przymknięte oczy, kiwał przy tym leciutko głową i tułowiem z przodu do tyłu i choć mówił to swoje rozważanie-modlitwę półgłosem, słychać go było dokładnie w ciszy, która wciąż trwała. A on ciągnął dalej:
– Ale niech Ci będą dzięki i za to, że choć czasem, choć tak jak teraz, pozwalasz nam dotknąć Ciebie, Twojej niezmierzonej świętości przez okruch naszej świętości. Twojego słońca Boskości przez promyk naszej, która dzięki Twej dobroci w nas trwa. Niech Ci będą dzięki za dzisiejszy wieczór, w którym znowu dostąpiliśmy łaski dotknięcia Ciebie przez tę świętą ucztę paschalną, w której wielbiliśmy Cię za wszystkie dobrodziejstwa Twoje, jakimi nas obdarzasz.
Już prawie wszyscy ukończyli spożywanie baranka. Janek tylko się jeszcze grzebał, a to dlatego, że gdy Tomasz zaczął mówić, wtedy on przerwał jedzenie i z największym podziwem i zdumieniem przysłuchiwał się temu – aż buzię otworzył i wybałuszył oczy jak dziecko. I w tej pełnej zasłuchania postawie przetrwał do końca. Teraz z pośpiechem nadrabiał stracony czas, narzekając na siebie i na innych, że się tak pospieszyli, nie czekając na niego, że zaraz Filip ogłosi trzeci kielich, a on jeszcze nie skończył, aż go Jakub upomniał:
– Ty nie narzekaj, boś sobie sam winien. Nie gadaj, tylko kończ.
Ale Filip wytrwał cierpliwie i dopiero gdy Janek skończył, ogłosił:
– Trzeci kielich.
Wniósł go znowu uroczyście, tak jak wszystko inne – i postawił przed Nim jako Gospodarzem tego przyjęcia.
Powoli odmówił modlitwę błogosławienia kielicha:
– Błogosławiony jesteś, Boże, Stwórco wszechświata, bo dzięki Twej hojności otrzymaliśmy wino, owoc winnego krzewu oraz pracy rąk ludzkich.
Uchwycił go w dłonie, podniósł w górę, zbliżył kielich do ust, upił mały łyk i podał go Piotrowi. Janek, czekając aż kielich dojdzie do niego, szeptał swoje interpretacje:
– Bo kielich wina to jest symbol radości. Dzisiaj, w czasie tej uczty, radości paschalnej, że Bóg jest z nami. Ratuje nas od nieszczęścia egipskiego przez Mojżesza i ratuje nas od nieszczęścia rzymskiego, faryzejskiego, saducejskiego, esseńskiego i już nie wiem od jakiego jeszcze nieszczęścia przez Ciebie, który nam wreszcie mówisz, jak jest naprawdę.
Słuchał również słów Jakuba, który tę wypowiedź Janka podsumował:
– To jest cały Janek. Czasem zachowuje się i mówi jak mały dzieciak, a czasem zdobywa się na takie sformułowania – że cię podziwiam.
Gdy kielich obszedł wszystkich, Filip zapowiedział ostatni akt wieczerzy:
– Nalanie i wniesienie czwartego kielicha.
Wtedy, gdy Filip postawił kielich przed Nim, dźwignął się i zaczął śpiewać Psalm 115:
– „Nie nam, Panie, nie nam…”
Za Nim podjęli śpiew zgodnym chórem wszyscy Jego chłopcy:
– „Lecz Twojemu imieniowi daj chwałę.
Za Twoją łaskawość i wierność”.
Śpiew trwał aż do zakończenia Psalmu 115. Wtedy zaczął Psalm 116:
– „Alleluja
Miłuję Pana, albowiem usłyszał
głos mego błagania,
bo ucha swego nakłonił ku mnie
w dniu, w którym wołałem.
Oplotły mnie więzy śmierci,
dosięgły mnie pęta otchłani,
popadłem w ucisk i udrękę.
Ale wezwałem imienia Pańskiego:
O Panie, ratuj me życie.
Pan jest łaskawy i sprawiedliwy,
i Bóg nasz jest miłosierny.
Pan strzeże ludzi pełnych prostoty;
Byłem bezsilny, a On mnie wybawił.
Wróć, moja duszo, do swego pokoju,
bo Pan ci dobrze uczynił.
Uchronił bowiem moje życie od śmierci,
moje oczy od łez,
moje nogi od upadku.
Będę chodził w obecności Pańskiej
w krainie żyjących”.
Śpiewał ten psalm jak swoją najbardziej osobistą modlitwę. Przecież tak było z Nim, jak śpiewał w tym psalmie. Tyle razy było Jego życie zagrożone, tylekroć przechodziła obok Niego śmierć i tylko na zasadzie jakiegoś cudownego przypadku, cudownego działania Opatrzności Bożej został uratowany.
– „Ufałem nawet, gdy mówiłem
Jestem w wielkim ucisku.
Cóż oddam Panu
za wszystko, co mi wyświadczył.
Podniosę kielich zbawienia
i wezwę imienia Pańskiego.
Moje śluby, złożone Panu, wypełnię
przed całym Jego ludem
na dziedzińcach domu Pańskiego,
pośrodku ciebie, Jeruzalem”.
Potem zaintonował Psalm 118:
– „Alleluja
Dziękujcie Panu. Bo jest dobry”.
„Bo łaska Jego trwa na wieki” – zawtórowali Mu Jego chłopcy.
Przeżywał ten psalm, znowu jakby dla Niego napisany – jakby przez Niego napisany. Śpiewał go Bogu Ojcu wdzięcznym sercem:
– „Zawołałem z ucisku do Pana,
Pan mnie wysłuchał i wywiódł na wolność.
Pan jest ze mną, nie lękam się,
cóż mi może zrobić człowiek.
Popchnięto mnie, popchnięto mnie, bym upadł,
lecz Pan mi dopomógł,
Pan moja moc i pieśń
stał się moim Zbawcą.
Prawica Pańska wysoko wzniesiona.
Prawica Pańska moc okazuje.
Nie umrę, lecz będę żył
i głosił dzieła Pańskie.
Kamień odrzucony przez budujących
stał się kamieniem węgielnym.
Stało się to przez Pana:
cudem jest w oczach naszych.
Oto dzień, który Pan uczynił:
radujmy się zeń i weselmy.
Jesteś Bogiem moim, chcę Ci dziękować.
Boże mój, chcę Ciebie wywyższać.
Wysławiajcie Pana, bo dobry,
bo łaska Jego na wieki”.
Zakończyli śpiewanie psalmów. Ujął uroczyście czwarty kielich i uniósł wysoko w górę, na znak radości i ufności, jaką zaczerpnął z tej uczty wielbiącej wszechmoc Boga i miłość Jego ku stworzeniu. Po upiciu z niego podał go dalej, a na zakończenie zaśpiewał Psalm 23:
– „Pan jest pasterzem moim, nie brak mi niczego…”
– „Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach – podchwycili chłopcy. – Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć…”
Ten psalm, podobnie jak poprzednie, był w nastroju dziękczynnym, niosącym spokój i pewność zwycięstwa dobra nad złem, prawdy nad kłamstwem, sprawiedliwości nad krzywdą, miłosierdzia nad nienawiścią.
– „Choćbym chodził ciemną doliną,
zła się nie ulęknę,
bo Ty jesteś ze mną”.
Tak jak tamte, był potwierdzeniem opieki Boga nad człowiekiem wypełniającym Jego Prawo:
– „Stół dla mnie zastawiasz
wobec moich przeciwników;
namaszczasz mi głowę olejkiem,
mój kielich jest przeobfity”.
Modlitwa ta niosła zapewnienie, że tak będzie zawsze, że się nic nie zmieni, że zwycięstwo będzie do końca towarzyszyło człowiekowi sprawiedliwemu:
– „Tak, dobroć i łaska pójdą w ślad za mną,
przez wszystkie dni mego życia.
I zamieszkam w domu Pańskim
po najdłuższe czasy”.
Podniósł kielich w górę. Rozejrzał się po swoich chłopcach. Wszystkie twarze pogodne, pewne zwycięstwa Jego sprawy, ich sprawy, były zwrócone ku Niemu. Znowu – podobnie jak poprzednimi razy – dotknął ustami brzegu kielicha. W ostatniej chwili przypomniało Mu się stare przysłowie: „Między ustami a brzegiem kielicha wiele się zdarzyć może”. To nie jest takie proste, jak psalmista śpiewa. Życie byłoby naprawdę zbyt uproszczone. „»Drogi moje nie są drogi wasze. Myśli moje nie są myśli wasze« – mówi Pan”. Poczuł ciężar kielicha w dłoniach. Znowu spojrzał na uczniów. Spostrzegł, że czekali na Niego – na przebudzenie. Uśmiechnął się. Może nie całkiem pogodnie. Może za smutno – jak to czasem Janek nazywał – i podał kielich Piotrowi.
Po kolacji paschalnej wyszedł na taras. To, co zobaczył, to była inna Jerozolima. Już przyciemniała. Pogasły również ogniska na otaczających wzgórzach. Jeszcze tylko tu i ówdzie błyskało światełko. Cisza rozciągała się nad usypiającym zbiorowiskiem ludzi. Ucichły śpiewy, recytacje, czasem tylko stłumiony gwar przynosił wiatr. Pochłodniało. Okrył się szczelnie płaszczem. Nie chciał stąd odchodzić. Żal Mu było tego widoku. Ale taka to już jest kolej rzeczy. „Jest czas radości i czas smutku, jest czas pracy i czas spoczynku”. Wpatrywał się w uciszony świat. Zauważył, że rozświecony jest pałac Kajfasza. Czyżby wciąż tam jeszcze trwała uczta paschalna?