Qumran (2)
– Mebaqquer to przełożony gminy esseńczyków – tłumaczył Tomasz. – Mebaqquerowi podlega kapituła złożona z dwunastu ludzi.
– A kto to jest Mistrz Sprawiedliwości – niecierpliwił się znowu Janek – i co za święta księga?
– Mistrz Sprawiedliwości to najwyższy przełożony ponad wszystkimi mebaqquerami, który sprawuje nad nimi najwyższą władzę. Ta święta tajemna księga to „Wojna synów światłości z synami ciemności”. Nie wiem, skąd się wzięła, ale faktem jest, że stała się główną atrakcją dla wszystkich esseńczyków należących do tej wspólnoty – objaśniał Tomasz.
– Co w niej jest?
– Zapowiada świętą wojnę, jaka wybuchnie pomiędzy synami światłości a synami ciemności – z jednej strony, kapłanami, lewitami, pokoleniem Judy i Beniamina, a z drugiej strony ludem Kittim, obok których będą walczyć Edomici, Moabici, Filistyni i wszyscy, którzy kiedykolwiek zdradzili sprawiedliwą, świętą sprawę – objaśniał niezmordowany Tomasz. – Za lud Kittim esseńczycy uważają Rzymian. Wojna będzie trwała czterdzieści lat. Oprócz ludzi będą w niej brały udział moce niebieskie i szatańskie. Trzy razy zwyciężą sprawiedliwi, a trzy razy niesprawiedliwi, ale ostatecznie zwyciężą synowie światłości i na zawsze pokonają lud Kittim. Jednakże są warunki, pod którymi do tego zwycięstwa może dojść. Należy przestrzegać określonego w tej księdze szyku bojowego, odmawiać specjalne modlitwy i wykonywać opisane w niej ceremonie.
– Ale co oni chcą od Ciebie, Jezu? Dlaczego nazywają Cię Mistrzem Sprawiedliwości? –zwrócił się Janek do Niego.
– Ja bym się temu najmniej dziwił – mówił dalej Tomasz – nie tylko oni ujrzeli w Jezusie wybrane naczynie Boga. Nie tylko oni chcą Go mieć u siebie. Już się niektórzy zgłosili wcześniej i inni się jeszcze zgłoszą. Czemu tu się dziwić. To, czego Jezus naucza i co czyni, każdego człowieka myślącego musi przekonać.
– A może by zamieszkać u nich – Filip nieśmiało podsunął swój pomysł – jk tak zapraszają. Siedzielibyśmy jak u Pana Boga za piecem. Może jak nie na zawsze, to na jakiś czas.
– I zostawić ludzi? Niech się sami męczą. Porzucić ich na pastwę z jednej strony saduceuszów, z drugiej faryzeuszów, a z trzeciej zelotów. Jak chcesz mieć spokojne życie, to nie musiałeś iść za Jezusem. Wystarczyło ci siedzieć w domu i ryby chwytać, bogato się ożenić, to by ci żona codziennie rano śniadanie do łóżka przynosiła. No nie? – zamknął sprawę Piotr.
Zaśmiali się wszyscy. Posłyszeli szybkie kroki paru ludzi na ścieżce. Najwyraźniej wracał strażnik w jakimś towarzystwie. Za moment zobaczyli Jana Chrzciciela, ale mającego osiemdziesiąt lat. Wysoki starzec z siwymi włosami, spadającymi na ramiona, z siwą, długą brodą, z przepaską na biodrach i przerzuconym przez ramię kawałkiem skóry, spalony na ciemny brąz, z laską w jednej ręce i ze zwojem pisma w drugiej.
– Witaj, Mistrzu Sprawiedliwości – skłonił się przed Nim, objął Go serdecznie.
Trzymał Go w uścisku przez chwilę, a potem zaczął mówić głosem patetycznym górnolotne zdania pełne symboliki, wychwalające Jego, Jego naukę i cuda działane przez Niego. Aż doszedł do stwierdzenia, że to o Nim: o Jezusie z Nazaretu jest napisane w ich świętej księdze. Rozwinął ją i w świetle księżyca zaczął ją odczytywać:
– „Mocarz wojenny jest w naszym zgromadzeniu i armia Jego duchów towarzyszy naszym krokom. Jeźdźcy nasi są jak chmury i jak obłoki pokrywające ziemię, i jak obfita ulewa zraszająca regularnie wszystkie Jego dzieła. Powstań, Mocarzu, zagarnij Twych pojmanych, Mężu Chwały i zabierz Twój zdobyczny łup, o Waleczny! Połóż rękę Twoją na karku Twoich wrogów, a nogę Twoją na stosie pobitych. Rozbij narody nieprzyjaciół Twoich, a miecz Twój niech pochłonie grzeszne ciało. Napełnij chwałą ziemię Twoją, a dziedzictwo Twoje błogosławieństwem. Niech będzie mnóstwo zwierząt na polach Twoich, a srebro i złoto i drogie kamienie w pałacach Twoich. Rozraduj się wielce, Syjonie, a wśród radosnych okrzyków ukaż się, Jerozolimo i weselcie się wszystkie miasta Judy! Otwórz na zawsze twoje bramy, aby przyniesiono twoje bogactwa narodów. Królowie ich będą służyć Tobie i pokłonią się Tobie wszyscy Twoi ciemiężyciele i lizać będą proch nóg Twoich”.
Przerwał i wpatrywał się w Niego wytrzeszczonymi oczami. Potem znowu zaczął mówić górnolotnymi zdaniami o tym, że dziękuje Mu za dzisiejsze przybycie w świętą noc Paschy, jaką obchodzą Żydzi, Galilejczycy i Izraelici z rozmaitych stron świata. Mówił o tym, że oni wszyscy tu żyjący w Qumran będą się przysłuchiwali nadal każdemu słowu, które powie i będą czekali na tę świętą godzinę, w której wyda rozkaz rozpoczęcia świętego boju o wyzwolenie Izraela, i że są zawsze gotowi stanąć przy Nim.
Słuchał tego wszystkiego, co Jego przyjaciel wygłaszał i robiło Mu się coraz bardziej smutno. „A więc nic się nie zmienili. Jeżeli ludzie żyjący jak pustelnicy, oddani Bogu, myślą o walce i są pełni takiej nienawiści, nie ma się co dziwić, że tym większą nienawiścią pałają wszyscy inni Izraelici”. Zdawał sobie z tego sprawę, że nie może temu starcowi wprost zaprzeczyć. Czekał cierpliwie na koniec przemówienia i zastanawiał się nad tym, co należałoby odpowiedzieć, aby z jednej strony go nie obrazić, a z drugiej – jakoś go ukierunkować na sprawy Boże i miłości bliźniego. Wreszcie Mebaqquer skończył, wołając w uniesieniu:
– I tak niech Bogu będą dzięki, że wreszcie zesłał nam obiecanego wodza, który poprowadzi swoje dzieci – dzieci światłości do walki z synami ciemności na zwycięski bój. A teraz udziel nam łaski, odsłoń rąbka swojej mądrości, przemów do nas.
Zamilkł i czekał na Jego odpowiedź.
Patrzył wzruszony na swojego starego druha, który stał przed Nim, i na kilku braci, którzy mu towarzyszyli. Ten wciąż miał przymknięte oczy i rozłożone ręce, jakby całym sobą chciał przyjąć te słowa, które do niego – do nich miał wypowiedzieć. Skupienie trwało głębokie i pośród Jego chłopców, których ogarnęła ta atmosfera nadzwyczajna. Zaczął więc mówić:
– Walka o królestwo Boże trwa, odkąd Pan Bóg stworzył człowieka. Polega na przezwyciężaniu naszych skłonności do zła i budowaniu dobra tak w każdym człowieku, jak w całym narodzie: żeby nie było wśród nas głodnych, nagich wobec bogatych i możnych, żeby nieść sobie na każdym kroku pomoc, zwłaszcza pomoc chorym, bezdomnym, uwięzionym. Walka ta nabrała nowej mocy od chwili, gdy wystąpił Jan Chrzciciel. I to jest również moje posłannictwo.
Mówiąc to, zastanawiał się, jak daleko może im odsłonić pełnię prawdy: czy może im powiedzieć i to, że należy kochać również Rzymian. Ograniczył się do słowa „nieprzyjaciele”.
Gdy skończył, podszedł do Mebaqquera. Stał on w dalszym ciągu z zamkniętymi oczami, z których spływały łzy. Objął go i uścisnął serdecznie. Starzec odpowiedział uściskiem na uścisk i rozszlochał się, przeplatając ten szloch wykrzyknikami radości. Potem zwrócił się do Niego z prośbą:
– A teraz niechże dostąpię tej łaski, abym mógł z Tobą połamać się chlebem.
Usiedli w zamkniętym kręgu, w którym zajął miejsce po prawej ręce Mebaqquera. Gdy brat strażnik przyniósł niemały stos placków jęczmiennych, Prorok odmówił nad nimi błogosławieństwo. Z kolei wziął pierwszy placek, rozłamał go i podał Mu cząstkę. I tak kolejno dzielił się z każdym siedzącym w kręgu. Patrzył na to lekko zaskoczony, że ktoś postępuje identycznie jak On sam. Mebaqquer najwyraźniej wyczuł Jego zdziwienie i powiedział, uśmiechając się:
– To od Ciebie nauczyliśmy się tego, i nie tylko tego. I wiemy, że nie masz do nas żalu, ale że to Cię cieszy.
Po tym skromnym posiłku, złożonym tylko z placków, świetnej wody i owoców, gospodarz zaproponował:
– Już świt. Na pewno dla was jest lepiej wędrować nie dniem, a nocą. Odpocznijcie. Przecież za wami szmat drogi. Po południu, gdy się obudzicie, spożyjecie kolację i udacie się w dalszą drogę.
Nie odpowiadał, bo zapatrzył się we wschód słońca. Znał te wschody tutaj, w tym miejscu i zawsze Go fascynowały. Nagle nad górami Nebo pojawiał się brzask, jakby ktoś osrebrzył szczyty i tuż zaraz wyłoniła się tarcza słońca. Jeszcze cała dolina była pogrążona w ciemnosinym mroku. Jeszcze snuły się nad wzgórzami lekkie mgły, ale już błyszczała w dole ołowiana tafla Morza Martwego. Nie tylko On zamilkł. Uciszyło się całe zgromadzenie Jego chłopców i gospodarzy i wszyscy wpatrywali się w ten cud, który się rozgrywał przed ich oczami.
Wstał, wraz z Nim powstali wszyscy. Odpowiedział gospodarzowi:
– Dziękuję ci za zaproszenie. Zostaniemy. Zrobimy tak, jak mówisz.
– Mamy dużą salę w nowo budującym się gmachu – Mebaqquer już stawiał konkretną propozycję – gdzie wszyscy Twoi uczniowie łatwo się pomieszczą. Dla Ciebie jest przygotowana komnata Mistrza Sprawiedliwości.
Ale zrezygnował z niej, chcąc być ze swoimi chłopcami. Wobec tego udali się za prowadzącym. Po drodze okazało się, że jest szereg interesujących szczegółów. Nie tylko dla Janka, który nie przepuścił żadnemu domkowi czy gmachowi, jakie mijali. Coraz zaglądali do najrozmaitszych wnętrz.
– Popatrzcie, co tu się dzieje.
No to popatrzyli. Była to pracownia garncarska. W zalanych wodą kadziach czekała glina, pod ścianami suszyły się świeże dzbany, chyba wczoraj ukończone.
– Bo trzeba wiedzieć, że nasi gospodarze są samowystarczalni. Wszystko robią u siebie, co tylko potrzebują do życia i do realizowania swoich celów – tłumaczył cierpliwie, z wyrozumiałością Tomasz.
– Ale tu, jeszcze czegoś takiego nie widziałem – oderwał ich głos Janka od zakładu garncarskiego.
To, co teraz Janek odkrył, to była pracownia pisarzy. Długi stół, a na nim rozłożone materiały piśmiennicze. Musiało tu pracować kilku ludzi, świadczyły o tym zydle stojące przy stole i rozłożone prace. Były i wyniki tej pracy: gotowe rulony stojące jak słupki w naczyniach glinianych. Tym warsztatem zainteresował się przede wszystkim Tomasz. Spytał Mebaqquera:
– Co piszecie?
– To jest pracownia przepisywaczy. Możemy spojrzeć, co jest w tej chwili na stołach.
Pochylił się nad hebrajskimi tekstami i już odpowiadał:
– Księga Reguły albo inaczej: księga naszego Zrzeszenia. Ta następna to Psalmy Dziękczynne.
Ich przewodnik nachylał się nad kolejnym tekstem:
– To komentarz do proroka Habakuka.
A przy ostatnim stanowisku stwierdził, że to komentarz do proroka Micheasza.
Widział, że Jego chłopcy zachowują się idealnie. Żaden nawet nie dotknął niczego. Pochylali się nad rozpoczętymi tekstami z najwyższą czcią.
Wreszcie doszli do miejsca swego przeznaczenia. Znaleźli, faktycznie nieco na uboczu, przylepione do skalnej ściany, ogromne domostwo, a w nim obszerną, widną salę, z przygotowanymi na podłodze posłaniami.
– To będzie nasze miejsce przepisywania ksiąg świętych, bo dotychczasowe jest za małe, a zapotrzebowanie ogromne dla gmin, które wciąż nowe powstają i domagają się prawdy.
Gdy ich opuścił gospodarz, zdawało Mu się, że wszyscy zwalą się pokotem na swoje leża i zasną natychmiast. Przecież mieli za sobą nieprzespaną noc, a w niej długi marsz i tyle wrażeń, zwłaszcza na zakończenie. Ale gdzie tam. Dopiero wtedy, gdy zostali sami, w Jego chłopców jakby nowy duch wstąpił. Najpierw wyszli na zewnątrz, żeby się napatrzeć na ten urokliwy świat, który się przed nimi otworzył. Słońce już wychyliło się spoza gór i oświecało całą dolinę. Teraz można było w pełni podziwiać urok tego niesamowitego miejsca.
Tyle razy był tutaj, powinien się przyzwyczaić do tego świata bez roślinności. A tymczasem zawsze jednakowo Go zadziwiał. Ta niesamowitość polegała na tym, że woda na pustyni zawsze kojarzyła Mu się z bujną roślinnością. A tu Morze Martwe: ogrom wody i ani znaku jakiegokolwiek życia, tylko gigantyczne zwały monolitów, głazów, szutru i piargu. Jego chłopcy patrzyli na ten nienaturalny krajobraz bez słowa. Dopiero po chwili zaczęli rozglądać się po tej dziwnej osadzie-klasztorze, najwyraźniej budowanej w miarę potrzeb i rozrostu ilościowego społeczności, a przecież stanowiącej jakąś logiczną i zwartą całość, osadzoną w bujnej zieleni warzyw, krzewów i drzew owocowych. Zwłaszcza podziwiali poletka pszenicy i kukurydzy. Ale było tu właściwie wszystko, co może rosnąć na tej ziemi, w tym klimacie. Specjalnego uroku nadawały osadzie smukłe palmy z bogatymi pióropuszami liści.
– Bo oni nie spożywają mięsa – uzupełnił jakby Tomasz nasuwające się pytanie.
– Żadnego? – zdziwił się Filip.
– Żadnego, karmią się wyłącznie potrawami roślinnymi.
– To ja bym chyba nie mógł do nich wstąpić – oświadczył ten sam Filip, co wywołało gromki śmiech, rozładowując poważną atmosferę.
– Myślę, że z jeszcze paru innych powodów – dodał Tomasz. – To może na zewnątrz wygląda życie tutaj jako czysta sielanka, ale tak naprawdę to nie jest. Oczywiście, oni nikogo do niczego nie przymuszają. Każdy, kto tu się zgłasza, nie mówiąc, że zdać musi egzamin ze znajomości Pisma Świętego, ma przed sobą dwa etapy próby, najpierw roczny, potem dwuletni. Dopiero wtedy może zostać przyjęty do społeczności. Aha, jeszcze jedno: ma obowiązek przekazać wszystkie swoje dobra na rzecz gminy.
– O, to moja rodzina nie byłaby zachwycona – wciąż teraz Filip zgłaszał swoje zastrzeżenia.
– Z kolei składa przysięgę, że będzie posłuszny „Regule i przełożonym”.
– A jaka to jest reguła? – spytał Filip.
– Są tam ogólne wskazania, jak na przykład, że każdy ma żyć w prawdzie, sprawiedliwości i miłości, ale i bardzo szczegółowe, jak na przykład, że ma mówić wyłącznie po hebrajsku.
– O, rzeczywiście, nasz Mebaqquer mówił do nas wyłącznie po hebrajsku.
– Strażnik również – przypomniał Szymek.
– I co jeszcze, i co jeszcze? – niecierpliwił się Janek, że przerwano znowu Tomaszowi.
– Należy chodzić wyłącznie w białych szatach, uczestniczyć we wspólnych modlitwach, a także wspólnych posiłkach, przestrzegać bezżenności, dokonywać codziennie kilkakrotnych obmywań, zachowywać tak zwaną czystość legalną, która jest tu przestrzegana wielokroć surowiej niż to czynią nawet faryzeusze.
Słońce grzało coraz intensywniej. Wróciła senność. I to już był koniec wytrzymałości i Tomasza, i wszystkich chłopców, i Jego samego. Jeszcze się nie poddawali. Jeszcze żal im było tego widoku – gór i morza, skał i przepaści, i tego klasztoru, w którym znaleźli gościnę. Jeszcze im żal było rozmowy, która tyle informacji im dostarczała. Przełamał tę ich rozterkę, mówiąc:
– Przed nami bardzo długa droga. Chodźmy spać.
Obudził się nagle, nie wiedząc w pierwszej chwili, gdzie jest i która to może być godzina, ale z poczuciem, że jest wyspany. Chłopcy jeszcze byli pogrążeni we śnie. Nie chciał ich budzić. Wyszedł z chłodnego wnętrza na taras w świetle popołudniowego słońca. Choć było to już popołudnie, żar panował jeszcze intensywny. Ale wystarczyło się trochę cofnąć w cień krzewów i drzew, żeby natychmiast znaleźć ochłodę. Niespodziewanie natknął się na Mebaqquera. Wyglądało na to, że ten czekał na Niego. Zaczęli iść ścieżką w górne partie osiedla.
– Chcę Ci jeszcze raz podziękować, że przybyłeś do naszego klasztoru. Nie wzgardziłeś nami pomimo to, że jesteś teraz u szczytu chwały i powodzenia. I pomimo to – dodał cichszym głosem – że pomiędzy nami istnieją różnice zdań.
Ale jakby uważał, że to ostatnie stwierdzenie zabrzmiało zbyt surowo, dodał:
– Tylko nie chciałbym, żebyś myślał, że te długie rozmowy, jakie przeprowadzaliśmy w czasie – że tak ten czas nazwę – Twojego życia ukrytego w Nazarecie, były bezowocne. Jestem przekonany, że gdyby nie Ty, nie bylibyśmy, esseńczycy, tacy, jacy jesteśmy, a po wtóre, nie szlibyśmy tą drogą, którą aktualnie podążamy.
– Ja patrzę na tę sprawę przeciwnie – odpowiedział mu – a mianowicie: pomimo tylu rozmów i spotkań, które odbyliśmy na przestrzeni tylu lat, różnice pomiędzy nami pozostały ogromne.
– Gdzie je widzisz?
– Choćby w waszym odcięciu się od pogan i grzeszników, jak to określacie.
– Bo się boimy, że się rozpłyniemy, że nas wchłoną ci, którzy są potężniejsi kulturalnie i materialnie.
– Dlaczego mówisz: kulturalnie. Jeżeli religia jest częścią kultury, to nie musicie się niczego obawiać, macie w rękach najwyższą kulturę.
– Zgoda, ale kultura to nie tylko religia i tu jesteśmy zacofani i boimy się, że zostaniemy zdominowani przez kulturę helleńską, i dlatego zamknęliśmy się w naszej czystości formalnej.
– Zaprzeczając tym samym istotnemu powołaniu apostołowania i podstawowej prawdzie, że Bóg jest Bogiem nie tylko Izraelitów, ale wszystkich ludzi – zakończył Jezus.
Jego rozmówca odruchowo rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje, czy nikt nawet przypadkiem tego nie usłyszał.
– A ty się wciąż boisz – powiedział z żalem do niego.
Prorok zareagował gwałtownie:
– Tego Ci nie wolno mówić. Ani Tobie, ani mnie. Izraelici mogą niejedno przełknąć, ale tego nie potrafią, wciąż jeszcze nie. Gdybym ja to oświadczył moim braciom, że nasz Bóg jest Bogiem wszystkich ludzi, byłoby to moje ostatnie oświadczenie. W tej samej chwili przestałbym być mebaqquerem, przestałbym należeć do tej wspólnoty, a nawet nie wiem, czy by mnie nie zepchnięto choćby w tę przepaść, którą masz tu pod nogami. Tak jak chcieli Ciebie zepchnąć w Nazarecie. Tylko Ciebie uratowali przyjaciele, ja po takim oświadczeniu nie miałbym nikogo za przyjaciela. A więc, jak na razie, nie dorośliśmy do tego.
– Twierdzisz, że należy czekać. A nie zauważyłeś, że jest u nas z tą sprawą coraz gorzej, a nie coraz lepiej, że grzęźniemy w fanatyzmie religijnym, w nacjonalizmie i gwałtownie oddalamy się od tego, co głosili tak wyraźnie prorocy?
– Ale zapłacili za to życiem.
– Jeżeli nas nie stać na to samo, to o czym my mówimy.
– Ale widzisz, do czego takim postępowaniem doprowadziłeś. Jesteś ścigany jak wściekłe zwierzę. Bo chyba dobrze rozumiem to, skąd się u nas wziąłeś.
– Tak, dobrze rozumiesz.
– I co zamierzasz dalej?
– Idę do Jana Chrzciciela, żeby w razie mojej śmierci on przejął dzieło Ewangelii.
– Widzisz, powinieneś uczyć się od niego. On wymyśla faryzeuszom, saduceuszom, ale nie rusza drażliwych tematów. I jest najwyższym autorytetem Izraela.
– Nie, nie. Mylisz się. To nie żadne jego tchórzostwo ani asekuranctwo. Taki był układ między nami. On miał ludzi przygotować na moje przyjście, a ja mam głosić Ewangelię.
– Dobrze. Ale mam Ci co innego do zaproponowania. Ogłoś wojnę z Rzymem. Staniemy z Tobą jak jeden mąż. Jesteśmy do tego przygotowani. Porwiesz za sobą cały naród.
– Po co to mówisz? Przecież wiesz, że głoszę pokój, nie wojnę. Miłość nieprzyjaciół, a nie nienawiść.
– Zmodyfikujesz swoje poglądy, kiedy Ci śmierć prawdziwie zajrzy w oczy.
Zabrzmiała w tym ironia. Zabolało Go to. Powiedział do niego z żalem:
– Dlaczego tak mówisz?
Ale Mebaqquer nie zdawał się ustępować. Zbliżył twarz do Jego twarzy i zapytał z jakimś tragicznym akcentem:
– Czy Ty jesteś świadomy tego, co Ci grozi za Twoje poglądy, które głosisz w swoich kazaniach?
Patrzył z wyczekiwaniem, nie wiedząc, o co mu chodzi. Prorok, nie otrzymawszy odpowiedzi, zaczął mówić z wolna, akcentując prawie każde słowo:
– Przecież to jest totalny przewrót we wszystkich płaszczyznach! Mam Ci to tłumaczyć?
Znowu nie otrzymawszy odpowiedzi, podjął wykład:
– Każdy naród ma swojego boga opiekuńczego czy swoich bogów. Nawet my, Izraelici, choć pozornie głosimy Boga wszechświata, mamy swego Jahwe, który, jak wierzymy, dba o nas, opiekuje się nami w sposób szczególny i na koniec nas przyjmie do nieba. A Ty głosisz Boga wszystkich ludzi tej ziemi, Boga, który kocha każdego, niezależnie od tego czy Żyd, czy Rzymianin, czy Grek. To już jest rewolucja. Powiedziałem: niezależnie od tego czy Żyd, Rzymianin czy Grek, a nie czy naród izraelski, rzymski czy grecki, bo dla Ciebie ponad państwem stoi człowiek, i to jest druga rewolucja. Twój Bóg kocha każdego człowieka, nie władcę, nie arystokratę, ale nawet grzesznika, nawet najgorszego biedaka nieprzestrzegającego przepisów rytualnych, którego Talmud pozwala zabić bez grzechu również w szabat, kocha nawet naszego osobistego nieprzyjaciela, nawet nieprzyjaciela naszego narodu. I to jest trzecia rewolucja – zatrzymał się – mam Ci dawać cytaty z Twoich przemówień na potwierdzenie tych moich stwierdzeń?
– Nie musisz – uśmiechnął się.
– Ty nauczasz, że wobec każdego człowieka tej ziemi należy postępować z szacunkiem: a to dzieje się wtedy, gdy potraktujemy go jako rozumnego i wolnego, który bierze odpowiedzialność za swoje postępowanie. I to jest czwarta rewolucja, bo wszystkie państwa uważają, że jednostka jest niczym, a najwyższą wartością jest państwo, które ma prawo manipulować ludźmi zgodnie ze swoim interesem. Nie chcę tych rewolucji, głoszonych przez Ciebie, długo wymieniać. Ale nie o to chodzi. Chcę Ci uświadomić, że za każdą czeka Cię ukrzyżowanie. Nie tylko przez Rzymian, nie tylko przez faryzeuszy czy kapłanów. Ale przez każde państwo, jakie by nie było, bo podważasz porządek obowiązujący w naszym świecie.
Posłyszeli za sobą odgłosy rozmów.
– Zmieńmy temat, bo idą Twoi uczniowie.
Przychodzili, niektórzy jeszcze ziewając, przecierając oczy, choć już wypoczęci, uśmiechający się.
– Tylko nie gardź mną, proszę – powiedział starzec już na pożegnanie.
Objął go serdecznie:
– Wiesz, że nie gardzę, tylko widzę, że nasz naród, że cała ludzkość, coraz bardziej grzęźnie w błędach i w nienawiści.