Uzdrowienie paralityka z Kafarnaum
Na ostatnich strofach psalmu dotarł do domu Piotra. Wszedł, otoczony wciąż ludźmi, do izby, gdzie ku swojemu zdziwieniu zobaczył gości. To było paru doktorów w Piśmie, a wśród nich ten, który od miesięcy szedł za Nim krok w krok. Siedzieli przy stole i najwidoczniej czekali na Niego. Piotr, widząc, co się dzieje – że izba błyskawicznie napełnia się nowymi ludźmi – zaproponował:
– Przejdźmy, proszę, na werandę. Tam więcej miejsca i więcej powietrza. I Ciebie, Jezu, tam proszę.
On, nie spiesząc się, witał się z domownikami. Teściowa Piotra była wyraźnie zażenowana, ale zdążyła Mu powiedzieć:
– Przepraszam Cię za tych faryzeuszów, ale sami się wprosili.
Jeszcze stał, rozglądając się, czy nikogo nie pominął w powitaniach, gdy usłyszał z werandy głos:
– Nie usiądziesz przy nas? Gardzisz nami?
To byli ci nieproszeni goście. Już zdążyli zająć dogodne miejsca na werandzie i teraz po swojemu zapraszali Go do swego towarzystwa. Zdetonowała Go w pierwszej chwili ta zaczepka. Ale podszedł do ich stołu. A oni natychmiast napadli na Niego:
– Czy Ty nie możesz żyć jak normalny człowiek, czy jak już chcesz: jako normalny nauczyciel?
– Czy Ty musisz robić koło siebie tyle szumu?
– Cicho, sza! – uspokoił zgraję „Jego” uczony w Piśmie. – Rozmaite wieści na Twój temat krążą, a więc doszliśmy do wniosku, że najlepiej u źródła brać wodę, a nie z konwi.
Usiadł przy stole na obszernej werandzie, ocienionej bluszczem wijącym się po belkach stropowych, obok Niego Tomasz, z drugiej strony Kuba, którzy z radością szykowali się do zapowiadanej rozmowy. Faryzeusze mówili dalej:
– Nam chodziło o te wydarzenia, o których tak nagle głośno się zrobiło: ludzie bajdurzą o jakimś rozmnożeniu chleba i ryb dla pięciu czy sześciu tysięcy samych mężczyzn.
Weranda szybko się zapełniała ludźmi, a nowi wciąż napływali i końca nie było widać.
Słuchał tego, co było kierowane do Niego, jednocześnie również obserwował, że już nie ma ani jednego wolnego miejsca przy stole, że ludzie stoją, gdzie się tylko da, że ogród, na który weranda wychodzi, już jest pełen, a wciąż jeszcze nowi wciskają się pomiędzy tych, którzy już zdążyli się usadowić.
– Ty powinieneś o jednym pamiętać. O tym, że nic bez nas. Coraz podejmujesz jakieś akcje, żeby rozpalić wyobraźnię naszych poczciwych chamów: a to bajeczka o Twoim chodzeniu po morzu, oczywiście w ciemnej, burzliwej nocy, gdy nie widać nic na wyciągnięcie ręki…
Tu nie wytrzymał Kuba i wykrzyknął:
– Ja, my tu obecni przy tym byliśmy!
– Dlaczego ty nie siedzisz spokojnie? – faryzeusz go upomniał. A zwracając się do Niego, mówił dalej: – I znowu co ja słyszę? Jeszcze jedna rewelacja – uciszenie burzy.
Dopiero teraz zwrócił na to uwagę, że na werandzie, wypełnionej tak, że szpilki by już nie wetknął, panuje cisza. Dotąd tego jakby nie zauważał, skupiony na tym monologu, który prowadził uczony w Piśmie. Ludzie słuchali jego wypowiedzi prawie z zapartym oddechem.
– Co ja o tym powiem? – zmienił ton i zaczął mówić pouczająco, jak nauczyciel do nierozsądnego ucznia: – Czy ja Cię mogę o coś prosić? Ja Cię chcę prosić: zachowaj granice przyzwoitości. Nad żywiołami ma władzę wyłącznie Bóg i nie narażaj się na śmieszność. W to Ci nikt rozsądny nie uwierzy. Wymyślaj sobie inne sztuczki. Nie wymagaj od ludzi, by wierzyli w rzeczy niemożliwe.
Tym razem nie wytrzymał Kleofas, który, stojąc w pobliżu, wykrzyknął:
– Kłamstwo! Czyste kłamstwo! Jak było, to ja widziałem, bo moja łódź tonęła.
– Milczeć, chamie, jak przemawia doktor w Piśmie. Jak śmiesz mi przerywać? Nie wolno się wtrącać, gdy ja mówię.
Kleofas nie zareagował. „Szczęście, że w izbie nie ma Szymka – pomyślał – bo ten by nie przepuścił”.
Przysłuchiwał się tym wywodom i nie docierał wciąż do ostatecznego rozeznania: czego oni chcą od Niego. Z jednej strony Uczony w Piśmie niszczył Go gruntownie w oczach Jego apostołów, niedawno odzyskanych, w oczach części Jego Sanhedrynu co dopiero uratowanego, no i ludzi Kafarnaum, a z drugiej strony proponował dołączenie się do nich: spółkę.
– Niektórzy uciekają się do określenia – mówił jakiś nieznany Mu doktor – że Ty mocą szatańską to wszystko czynisz. Ale Tyś na ten zarzut już sam zdążył odpowiedzieć: Nie może szatan przeciwko sobie występować. A więc kim jesteś? Podobno powiedziałeś ostatnio, że z nieba zstąpiłeś, że jesteś Chlebem życia, że tych, którzy w Ciebie uwierzą, wskrzesisz w dniu ostatecznym. Niektórzy moi czcigodni koledzy mówią: myszygene, wariat. Jeżeli nie wariat, to kto? Kim jesteś?
Od pewnego już czasu dochodził do Niego jakiś hałas, który powstawał, potem zanikał, znowu pojawiał się, aby przycichnąć. Najpierw gdzieś na obrzeżu tłumu otaczającego zagrodę Piotra, potem już bliżej. Na ile potrafił wysłyszeć, ktoś, a nawet nie pojedynczy człowiek, ale jakaś grupa ludzi usiłowała przebić się do Niego bezskutecznie. Śledził te wysiłki i dziwił się, bo chociaż tłum był zwarty, to przecież przy uporze, który tych intruzów cechował, powinno się to udać i to już dawno. Od kilku chwil hałas ten ustał zupełnie, ale pojawiło się coś nowego. Ktoś, a nawet nie ktoś a grupa ludzi – chyba wciąż ta sama – znalazła się na dachu domostwa. Nagle zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Na Niego i na siedzących przy Nim posypał się deszcz zeschłych liści.
– Co tam się dzieje?! – wykrzyknął Piotr z głową zadartą do góry i poderwał się na równe nogi.
Rozmowa była skończona. Już wszyscy zgromadzeni na werandzie zadarli głowy w górę, równocześnie osłaniając oczy.
– Co się tam dzieje? – powtórzył zdenerwowany i wściekły już Piotr.
– My do Jezusa – dał się słyszeć głos z powały.
Teraz już nie deszcz, a grad liści runął im na głowy. Zobaczyli, że belka stropowa została przesunięta i przez powstałą szparę wpadł blask słońca do zacienionej werandy. Na skrajach tego długiego prostokątnego wycięcia zobaczyli ludzkie twarze.
– Co wy tam wyrabiacie?! – Piotr już szalał.
– My do Jezusa – odpowiedziały mu twarze.
– To tędy? Czyście powariowali! A od czego są drzwi! – zdawało się, że Piotr rozleci się ze złości.
– Chcieliśmy, ale nas nie przepuścili – odpowiadały mu głosy z góry.
– Złaźcie stamtąd natychmiast.
– Ale my nie sami. Myśmy tu wytaszczyli chorego na noszach.
Ta wiadomość zamurowała nawet Piotra.
– To chory się uparł. Błagał na wszystkie świętości, abyśmy go przynieśli do Jezusa: „Bo tylko ten Mesjasz może mnie uzdrowić”.
– To nie mógł sam przyjść?
– On sparaliżowany. Całkowicie.
– A któż to taki? – zdumiał się Piotr.
– Znasz go, znasz. Znają go wszyscy.
– Barabasz?! – wykrzyknął Piotr.
– Jaki inteligentny. Tak, Barabasz.
Dialog urwał się. Piotr wciąż był zbulwersowany tą nową sytuacją.
– I co chcecie z nim zrobić? – wołał już nie wściekły, ale piramidalnie zdumiony.
– Zaraz go spuszczamy.
Zaskoczenie było całkowite. Nikt się takiego transportu nie spodziewał. Ani On sam. Ale też Janek zareagował, jak się można tego było spodziewać:
– Kto to jest Barabasz? Kto to jest Barabasz? No kto? – dopominał się stłumionym głosem – dlaczego ja o nim nic nie wiem?
Chętnych do odpowiedzi nie było. Za to Jakub syknął:
– Uspokój się.
Ale wiadomo było, że to nie poskutkuje.
– Tomaszku – rozległ się szept Janka – powiedz mi o Barabaszu.
Tomasza nie trzeba było dwa razy prosić:
– Barabasz, pamiętam to imię. Był czas, że słynne ono było w Izraelu groźną sławą. Miał krew ludzką na swoim sumieniu. Partyzant, zelota dążący do zagarnięcia kierownictwa. Aż „trafił sierp na kamień”. Doszło do bójki. I potem słuch o nim zaginął. Niektórzy mówili, że umarł z upływu krwi. Aż teraz okazuje się, że jest. Zobaczymy, co Jezus zrobi.
– Ale nawrócony – Andrzej uzupełniał. – Nawrócony przez Ciebie, Jezu, choć Cię nie widział. Ludzie mu o Tobie mówili.
I nagle część podłużnego prostokąta światła zajął ciemny prostokąt noszy. Zakołysały się nad nimi, grożąc, że runą im na głowy. Bezpośrednio zagrożeni zerwali się z miejsc, robiąc miejsce prowizorycznemu łożu, które zjeżdżało z góry. Jeszcze chwilka napięcia i nosze znalazły się na wysokości człowieka. Zobaczył – zobaczyli wszyscy – że rzeczywiście na posłaniu leży człowiek. Kiedyś potężny, teraz tylko długi, wychudły – skóra i kości – z wielkimi oczami i szponiastym nosem. Po krótkim szukaniu oczami zatrzymał wzrok na Nim. Napięta twarz odprężyła się.
Ci z góry ostrzegali:
– Spuszczamy go na podłogę. Uważajcie.
Ludzie znowu się rozstąpili, robiąc miejsce. Nosze zjechały w dół, aż spoczęły na ziemi.
Modlił się gwałtownie, wprost panicznie: „Ojcze, dlaczego mi go dajesz? Mam go uzdrowić? Chcesz mu okazać swoje miłosierdzie? Przecież to wywoła falę zgorszenia. Czy właśnie dlatego, żeby światu pokazać, że gdy we mnie uwierzył, zaufał mi, odpuszczasz mu jego winy, staje się równy ludziom sprawiedliwym?”
Sparaliżowany zabełkotał:
– Jezus z Nazaretu.
Skinął mu w odpowiedzi głową.
– Uzdrów mnie. Ja już swoje odcierpiałem i Boga przepraszałem, tak jak tego nauczasz – wyłamywał ze siebie poszczególne słowa z najwyższym trudem, zniekształcone, ledwo zrozumiałe. – Tyś człowiek Boży, nie gardzisz celnikami i grzesznikami. Nie wzgardź i mną – mówił to wszystko powoli, a prawie pospiesznie, jakby się bał, że czas dla niego wyznaczony skończy się i nie zdąży wypowiedzieć tego, co sobie przygotował od tygodni, a może nawet miesięcy.
Na werandzie panowała cisza. Ale teraz już ta inna cisza: oczekiwanie na to, jak się On zachowa. Jak postąpi. Wszystko, co było dotąd, co zdawało się być takie ważne, te przeciągające się rozmowy z uczonymi w Piśmie, nagle okazało się być niczym wobec tego, co tu teraz może albo nawet musi się stać.
Czuł to napięcie, jakie nagle zapanowało nie tylko na werandzie, ale wśród całego tłumu, który otaczał domostwo Piotra. Przecież wszyscy widzieli, jak do Niego przepycha się grupa z Barabaszem, i wszyscy sobie to samo pytanie stawiali: „Uzdrowi bandytę? – Odrzuci bandytę? Bo jeżeli grzeszył, to Bóg go skarał i w końcu ktoś go dopadł i unieszkodliwił. I dobrze mu tak. Taka jest sprawiedliwość. Oko za oko, ząb za ząb. Życie za życie. Tak mówi Prawo. Ten sparaliżowany człowiek jest potwierdzeniem żelaznej zasady, jaka panuje w ich świecie i całym świecie. Co zrobi Nauczyciel z Nazaretu?” I jeżeli te pytania były tak żywe we wszystkich zgromadzonych, że aż prawie namacalne, to najsilniej promieniowały od uczonych w Piśmie i faryzeuszy. Zdawały się wyskakiwać przez ich oczy, przez ich twarze, przez ich niespokojne albo zamarłe prawie, również sparaliżowane oczekiwaniem, postacie. Co zrobi Ten, który jada z celnikami i grzesznikami? Jeden był wolny od tych pytań: był nim sam Barabasz. I chyba ci, którzy jeszcze tkwili na dachu, przyglądając się, co będzie dalej.
– Odpuszczają się twoje grzechy.
Powiedział to głośno, wyraźnie, powoli, prawie z namaszczeniem. Aby wszyscy słyszeli. Zamilkł, jakby chciał, aby to zdanie dotarło do świadomości każdego. I stwierdzał, że słusznie zrobił. Widział to po swoim najbliższym otoczeniu – faryzeuszach i doktorach. Wszystkiego się spodziewali. Nawet że uzdrowi sparaliżowanego. Byli na to przygotowani. Ale nie na zdanie, które usłyszeli. Zobaczył, jak u najbliższego sąsiada grdyka wędruje po suchej szyi. „Przełykał ślinę, bo mu zaschło z wrażenia w ustach”. Zobaczył zbielałą dłoń któregoś z nich zaciśniętą na blacie stołu. Nerwowy tik na twarzy i wybałuszone oczy, które patrzyły na Niego, jakby chciały z orbit wyskoczyć. Jednego, drugiego, trzeciego. Tylko twarz „Jego” doktora nabrzmiewała oburzeniem.
Zwrócił Jego uwagę ruch ust sparaliżowanego. Ten coś mówił. Do Niego? Z najwyższym trudem zdołał wyszeptać:
– Odpuszczają się grzechy moje. Odpuszczają się grzechy moje. Odpuszczają się grzechy moje – chory powtarzał zdanie, które On przed chwilą powiedział.
Teraz zauważył plamę mokrą na poduszce, w okolicy jego skroni. To jego łzy! Barabasz płakał. Spod przymkniętych powiek płynęły łzy i sączyły się obok ucha na poduszkę.
– Odpuszczają się grzechy moje.
Nagle ciszę przerwał krzyk:
– Jakim prawem On to mówi?! Kto może odpuszczać grzechy prócz jednego tylko Boga?! To bluźnierstwo!
To wrzeszczał „Jego” uczony w Piśmie.
Ten wykrzyknik wywołał zamierzony efekt. Można było się przekonać, że słowo „bluźnierstwo” jest utrwalone w psychice Izraelitów, że wywołuje nieodmienną reakcję: poszukiwanie kamienia, by rzucić nim w tego, kto się dopuścił takiego grzechu. Równocześnie miał na sobie skoncentrowane spojrzenia swoich chłopców i ludzi wypełniających werandę. Czuł się jak aktor w amfiteatrze. Czas był na Jego wejście. Więc wchodził. Mówił, zwracając się do faryzeuszy, głośno, wyraźnie:
– Cóż to za myśli wypełniają serca wasze? Cóż jest łatwiej zrobić, powiedzieć paralitykowi: odpuszczają się grzechy twoje czy też rozkazać, aby wstał, zabrał swoje łoże i poszedł?
Przerwał na chwilę, spodziewając się jakiejś reakcji ze strony przeciwników. Ale nie było żadnej. Przywarli do swoich miejsc i czekali na to, co się stanie. Nawet „Jego” doktor nie odważył się podjąć jakiejkolwiek inicjatywy, i on też wolał nie ryzykować.
Nie chciał dłużej przeciągać tego spektaklu.
– Żebyście jednak wiedzieli, że Syn Człowieczy może na ziemi odpuszczać grzechy – tu zwrócił się do paralityka będącego niemym świadkiem tego, co się rozgrywało pomiędzy Nim a faryzeuszami: – Rozkazuję ci – wstań, weź swoje łoże i idź do domu.
Na ten moment czekali wszyscy. Wyciągnięte szyje, wytrzeszczone oczy, ci dalej stojący – na palcach, by zobaczyć paralityka leżącego nisko na noszach złożonych na ziemi, by widzieć dokładnie, jak bezwładem porażone ciało drgnie, jak człowiek, skazany na martwotę aż do śmierci, powróci do życia. I stało się. Z niejakim opóźnieniem – bo chyba chory nie dowierzał, że spełniło się to, o co tak rozpaczliwie prosił, chyba nie uwierzył, że jego mięśnie zwiotczałe albo będące w zaniku potrafią ruszyć ciężar kości – podparł się dłońmi o drążki łóżka i dźwigał się powoli do pozycji siedzącej. Wyglądało to tak, jakby nieboszczyk ożył. Tym bardziej, że paralityk był skrajnie wychudzony. Młoda kobieta z naprzeciwka krzyknęła długim, ostrym piskiem, przerywając ciszę. Jeszcze chwila i już krzyczały chyba wszystkie kobiety znajdujące się na werandzie. Ten krzyk ogarnął kobiety stojące na zewnątrz domostwa Piotrowego. Chociaż jeszcze nic nie widziały, ale oczami wyobraźni, ale samym instynktem kobiecym odebrały to, co tu się stało.
Zdawało się, że już nie jest ważny sam fakt uzdrowienia, ale to ludzkie zadziwienie, a nawet przestrach, który niósł ten krzyk. A tymczasem uzdrowiony odrywał się od swego łoża boleści. Skręcił tułów pod kątem prostym do linii, w której leżał jak pień ściętego drzewa. Spuszczał nogi poza burtę swojej łodzi. Zwisały teraz niepewnie, aż znalazły oparcie w ziemi, której miały nigdy nie dotknąć. Każdym kolejnym ruchem zadziwiony, zaskoczony, że może go wykonać, zaabsorbowany, z twarzą wciąż martwą, a przecież skupioną całkowicie na każdej kolejnej czynności, jakby nie słyszał trwającego krzyku kobiet, stawał na równe nogi. Dopiero teraz można było się przekonać, jak jest wysoki i barczysty, ale jak równocześnie przeraźliwie chudy. A on usiłował zachować pozycję stojącą, w tym krzyku, który teraz osiągał apogeum nie tylko dlatego, że zobaczyli chorego ci, którzy dotąd go nie dostrzegali, ale dlatego, że uznano tę pozycję za największe osiągnięcie cudu, który się dokonywał na ich czach. Paralityk chyba to samo stwierdził. Jakby dopiero teraz usłyszał krzyk – jakby oderwał się od siebie, od swojego działania i zobaczył siebie z dystansu, oczami krzyczących ludzi. Rozglądnął się po tych, którzy na niego patrzyli, i poszukał Jego. I nagle wzniósł w górę ramiona, przez to jeszcze bardziej urósł, dłońmi sięgał prawie powały, i zawołał:
– Niech będzie Bóg uwielbiony za to, że Syna swego zesłał na ten ziemski padół.
Przez moment przyszło Mu do głowy, że Barabasz ten gest chyba kiedyś zauważył w świątyni w kapłańskich obrzędach liturgicznych i że od nich też wziął te słowa wzniosłe, wypowiedziane teraz z najgłębszym szacunkiem. Jeszcze chwila a przywrócony do zdrowia powoli klękał przed Nim – wyglądało to na zapadanie się jego wielkiej postaci – a potem ucałował Mu dłonie.
– Weźmij swe łoże i idź do domu twego – powtórzył polecenie.
Uzdrowiony bez słowa zgarnął nosze, założył sobie na plecy i zaczął odchodzić. Rozstępowali się przed nim stłoczeni ludzie, jak fale przed łodzią idącą pod silnym wiatrem i krzyczeli.
Zanim się spostrzegł, „Jego” doktor wraz ze swoimi kolegami dołączyli do niego. Wyglądało to śmiesznie, ale najwyraźniej Jego wrogowie woleli śmieszność niż pozostawanie w Jego towarzystwie. Zresztą nie mieli chyba już tematu do rozmów z Nim. Ludzie jakby ich nie widzieli, wpatrzeni w paralityka idącego teraz z noszami na ramieniu, zachłystywali się z uniesienia. Powiewając chustami, gałęziami, rękami krzyczeli, ile tylko tchu w piersiach. Zaczął śpiewać psalm:
– Chwalcie, o dziatki, najwyższego Pana…
Ten śpiew podjęli Jego chłopcy:
– Niech Mu jednemu cześć będzie śpiewana…
I już psalm jak pożoga przeniósł się na zewnątrz i ogarnął zgromadzone tłumy:
– Niech imię Pańskie…
Wiedział, że będzie musiał się ludziom pokazać, że wcześniej czy później zażądają kazania i nie będzie im mógł odmówić. Zwrócił się do Piotra:
– Chciałbym nauczać z łodzi.
– Oczywiście. Chodźmy.
Ruszył w stronę jeziora ścieżką, która się przed Nim otwierała wśród tłumu. Nasilił się głos śpiewających. Dołączyły się oklaski jak rzęsisty deszcz. Ludzie odgadnęli Jego zamysł i ruszyli ku brzegowi. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i już Jego chłopcy wchodzili do wody, spychali łódź, wskakiwali na jej pokład, a On cały czas myślał o tym, co będzie mówił. A właściwie nie do wszystkich, ale do Józefa i reszty swoich zbuntowanych uczniów. Przecież od dawna liczył się z tym, że trzeba będzie mówić do nich. Już od dłuższego czasu wiedział, że to musi być przypowieść, że tu mowa wprost byłaby nieużyteczna, a nawet mogłaby wszystko zepsuć, a więc przypowieść, ale jaka? Jak ją dobrać, by trafić, by była zrozumiała – jeżeli tak przypowieść można określić – aby była czytelna, by niosła prawdę, a właściwie by otworzyła człowieka przed sobą samym, by była rachunkiem sumienia na dzisiaj, ale zarazem ciągłym ostrzeżeniem, stałym nawoływaniem do samokontroli, wyczuleniem na to dobro, „które Ty, Ojcze mój, przekazujesz ludziom. Przecież to, co się wydarzyło z moimi zbuntowanymi chłopcami, grozi każdemu człowiekowi”.
– Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada,
niechaj świat Boską chwałę opowiada.
„Znaleźć kształt opowiadania o Tobie, Ojcze, który idziesz do ludzi ze swoim Objawieniem”. Na początku szukał w obrazach związanych z rzemiosłem rybackim, z rybami, z połowem udanym i nieudanym, w obrazach burzy i spokoju nad jeziorem, słońcem i deszczem, ale nic Go nie zadowalało. Musiał przyznać, że tu poruszał się jak w obcym terenie. Nie był rybakiem. Nie było w domu żadnych takich tradycji. Wychował się wśród urodzajnych pól nazaretańskich.
– Pan ma narody wszystkie pod nogami,
Jego się chwała…
Już odbijali od brzegu. Piotr Go zapytał:
– Jaka odległość będzie najkorzystniejsza dla słyszalności?
A On nie chciał się rozpraszać. Nie chciał na nic ani na nikogo patrzeć. Utkwił wzrok w dwóch deskach złączonych ze sobą końcami, które tworzyły to, co się nazywa dziobem łodzi. Wciąż był swoimi myślami w przypowieści, którą miał ludziom opowiedzieć, a jeszcze sam nie wiedział do końca, co to ma być.
– Czy tak będzie dobrze, czy jeszcze dalej popłynąć? – znowu usłyszał głos Piotra.
Spełnił jego prośbę i skierował oczy na ląd. Zobaczył przed sobą amfiteatr brzegu spadającego ku wodzie wypełniony szczelnie ludźmi, którzy z utkwionymi w Niego oczami czekali na Jego słowa. A On nie wiedział, co ma do nich mówić! Na szczęście jeszcze śpiewali. Oby śpiewali jak najdłużej. Podniósł oczy nad amfiteatr, aby móc się skupić i napotkał zielone pola idące w górę po zboczu aż po sam horyzont. Przypomniał Mu się krajobraz nazaretański. Jakby dopiero teraz opamiętał się – przecież ci ludzie, którzy tu są zgromadzeni, to również rolnicy, nie tylko rybacy. Tak się zasugerował obecnością swoich chłopców – rybaków w większości, no i samym jeziorem, z którym miał teraz tak wielki kontakt. Ale przecież to ludzie ziemi, a nie tylko wody. I tym bardziej ucieszyło Go to.
– I któż się z Panem tym porówna, który
wysoko siedząc, z swej niebieskiej góry…
Choć sam nie był rolnikiem ani w Jego domu nie było takich tradycji, to przecież żył rytmem prac polowych. Wciąż się wokół Niego działo oranie, sianie, czekanie na wzrost, na żniwa, na zbiory. I nagle stanął Mu przed oczami obraz sąsiada – rolnika, którego zawsze podziwiał. Nie tylko jego pracowitość, ale i jego umiłowanie ziemi i pracy, traktowanie jej jak swoje powołanie od Boga. I już wiedział. To będzie przypowieść o Bogu-siewcy, który sieje swoje Objawienie, swoją prawdę wśród ludzi. I teraz już z dziecinna łatwością, jak układanka, rozbudowywał się pierwszy obraz w szczegóły. Już wiązała się akcja: Bóg idzie przez życie ludzkie i daje siebie poprzez ludzi, ich słowa, ich przykład. Jeden człowiek przyjmuje Boga, drugi nie. Już cieszył się, jak symbol ziarna okazuje się Mu użyteczny; bo będzie ziarno, które usycha, i takie, które owocuje. Już widział tę swoją przypowieść w szczegółach.
– I co na niebie, i co jest na ziemi,
oczyma widzi nieuchronionymi.
„Tak, niech śpiewają. Chociaż mogliby już skończyć. Już jestem gotowy”. Chciał mówić. Jak najprędzej. To, co w Nim było gorące, żywe, co za chwilę zamknie się w słowach, określi, skonkretyzuje, będzie rozumiane na wiele sposobów i na wiele sposobów potem interpretowane.
– On ubogiego z nędzy wyprowadzi
i z książętami na krześle posadzi…
Psalm zmierzał ku końcowi:
– On niesie radość dla niepłodnej matki,
miłe w jej domu rozmnażając dziatki.
Jeszcze ostatnie strofy niosło echo po jeziorze. Teraz była kolej na Niego. Zastanawiał się, czy zrobić jakiś wstęp, czy też zacząć od razu od przypowieści. Nie.
– Wyszedł siewca, aby zasiać swe ziarno – zaczynał przemówienie donośnym głosem.
Natychmiast zauważył jakąś radość czy nawet oddech odprężenia: że to nie będzie „nauka”, a przypowieść.
– A gdy siał, niektóre ziarna padły koło drogi, zostały zdeptane, a potem nadleciały ptaki i wydziobały je.
Był dobry dzień na przemawianie. Głos niósł się po wodzie. Słyszalność była na pewno znakomita. Widział to po słuchaczach, nie kręcili się, nie potrzebowali nadstawiać uszu.
– Inne spadły na grunt skalisty. Tam, gdzie nie miały wiele ziemi. Wzeszły też zaraz, bo nie były na dużej głębokości, ale gdy się ukazało słońce, porażone gorącem uschły, bo nie miały korzeni.
Ludzie przyjmowali uważnie Jego słowa. Starali się Go zrozumieć. Panowała zupełna cisza, zakłócona czasem tylko krzykiem przelatujących mew.
– Jeszcze inne spadły między ciernie. A ciernie wybujały i zagłuszyły je. Wreszcie inne spadły na ziemię dobrą i wydały plon: jedne trzydziestokrotny, inne sześćdziesięciokrotny, a jeszcze inne stokrotny.
Skończył. Cisza panowała jeszcze chwilkę, jakby ludzie czekali na dalszy ciąg. Ale gdy dalszego ciągu się nie doczekali, wybuchnęli okrzykami dziękczynienia i oklaskami. Cieszył się tymi objawami sympatii i wdzięczności. Ale już dali o sobie znać Jego chłopcy, którzy pozostawali na brzegu. Przez okrzyki i oklaski przebił się śpiew. Tak, to był Psalm 116:
– Boga naszego chwalcie wszystkie ziemie,
…daj Mu cześć winną całe ludzkie plemię…
„Króciutki wymyślili – zauważył z uśmiechem. – Nie chcą mi zabierać zbyt dużo czasu. Spodziewają się, że jeszcze będę mówił i mają rację” – jeszcze szerzej uśmiechnął się do siebie. Już podczas opowiadania przypowieści pojawiały Mu się wątki, które żadną miarą nie dałyby się włączyć w tamtą całość, jeżeli miała być zwarta, konsekwentna i wyważona według reguł, jakie obowiązują każdą przypowieść.
– Ja Cię bardzo przepraszam, że ośmielam się to mówić, ale zadaję sobie pytanie, na ile Cię zrozumieli i zrozumieją – posłyszał zdanie Filipa.
Nie odpowiedział mu ani słowem. Filip jakby się zreflektował, zawstydził się swojego mędrkowania, przycichał, przygasał, wreszcie nieśmiałość nim zawładnęła i zamilkł.
Nie odpowiadał Filipowi, bo intensywnie myślał na temat, który chciał poruszyć. Skupił się nad tajemnicą tych ziaren, które wydają owoc obfity. Tajemnica Boga w człowieku, objawienie, jakie człowiek przyjmuje: jak ono w nim się rozwija, jak go wzbogaca, przekształca, czyni prawdziwie człowiekiem, upodabnia go do Boga samego. Dobrze oddaje tę tajemnicę proces, który dokonuje się: od ziarna zasianego w roli do jego przemiany w nowy kłos. Właśnie kończyła się druga i ostatnia zwrotka psalmu:
– Bo litość Jego nad nami stwierdzona,
a prawda Pańska wiecznie uiszczona.
Śpiew zamarł, ludzie czekali na kolejny Jego krok. Zaczął mówić jakby jako uzupełnienie tego, o czym było poprzednio:
– Z królestwem Bożym jest tak jak z kimś, kto wrzuca ziarno w ziemię. Czy śpi, czy nie śpi, we dnie i w nocy nasienie wschodzi i rośnie, a on nawet nie wie jak. Ziemia sama z siebie owocuje, wydaje naprzód łodygę, potem kłos, a potem pełne ziarno w kłosie. A gdy plon jest już dojrzały, zaraz zapuszcza sierp, bo pora już na żniwo.
Znowu nagle przerwał. Tym razem cisza trwała dłużej. Ludzie byli przekonani, że to początek, a to już był koniec. Dopiero po chwili Jego chłopcy na brzegu podjęli po raz wtóry Psalm 116. Widać sami zaskoczeni, nie mieli żadnego innego lepszego pomysłu. Teraz rozległy się również oklaski, ale jakby bez przekonania. Psalm jednak ludzie podjęli:
– Boga naszego chwalcie wszystkie ziemie,
…daj Mu cześć winną całe ludzkie plemię.
Był wpatrzony w tłum na brzegu, rozpoznawał poszczególne postacie i twarze. Nie tylko On się przyglądał ludziom na brzegu. Posłyszał z tyłu rozmowę Piotra z Andrzejem:
– Ty, popatrz, widzisz tych łotrów, którzy u nas w domu byli?
– A rzeczywiście – odpowiedział Andrzej – ten doktor, który włóczy się za nami krok w krok, też jest!
– Ja bym ich najchętniej na drzewach za nogi pozawieszał – warczał Piotr.
Spojrzał ich oczami na zebranych ludzi. Siedzieli, stali, tak znajomi, jak i obcy, tak Jego chłopcy, jak i faryzeusze, doktorzy. Źli ludzie i dobrzy? Kto jest zły, kto jest dobry? I znowu już wiedział, o czym będzie mówił, gdy tylko skończy się śpiew. Stwierdzał, że chyba nigdy dotąd nie przemawiał w takiej formie: w odcinkach. No, ale niech tak też raz będzie.
– Podobne jest królestwo niebieskie do człowieka, który zasiał na swoim polu dobre ziarno. Lecz kiedy ludzie spali, przyszedł jego nieprzyjaciel, nasiał kąkolu między pszenicę i odszedł.
Widział, że tak jak za pierwszym razem, tak i teraz ludzie słuchają Jego słów z uwagą.
– A kiedy zboże podrosło i wypuściło kłosy, ukazał się także i kąkol. Wówczas słudzy przyszli do gospodarza i powiedzieli mu: Panie, czy nie zasiałeś na Twoim polu dobrego ziarna? Skąd się w nim wziął kąkol?
Ze sposobu zainteresowania stwierdził po raz wtóry, że to są rolnicy, których każda sprawa związana z ich zawodem interesuje zupełnie osobiście. Mówił więc dalej:
– A gospodarz odpowiedział: Nieprzyjazny człowiek to uczynił. Wtedy zapytali słudzy: Czy chcesz, żebyśmy poszli i powyrywali kąkol?
Choć był skupiony na tym, co mówi, to równocześnie instynktem mówcy wyczuwał reakcję słuchaczy. Propozycja sług była nonsensowna. Zdawał sobie z tego sprawę i On, i Jego słuchacze i z tym większą ciekawością czekali na odpowiedź. Więc opowiadał:
– Nie. Żebyście, wyrywając kąkol, nie zniszczyli przypadkiem i pszenicy.
Prawie czuł, że słuchacze odetchnęli z ulgą. A On snuł przypowieść:
– Pozwólcie jednemu i drugiemu rosnąć aż do żniwa. A podczas żniw powiem robotnikom: Zbierzcie naprzód kąkol i powiążcie go w snopki na spalenie, a potem zanieście pszenicę do mojego spichlerza.
Na pewno decyzja gospodarza, jaką przedstawił, nie była całkowicie zrozumiała – wymagał od słuchaczy przestawienia się z płaszczyzny świata realnego na przypowieściowy. Ale potrafili tego dokonać. Świadczyły o tym oklaski, które się rozległy. I to nie grzecznościowe, jak to było ostatnim razem, ale spontaniczne, potwierdzające pełne zrozumienie i akceptację tego królestwa niebieskiego, o którym im opowiadał jak o świecie dalekim niebotycznie, a równocześnie obecnym wciąż na wyciągnięcie ręki, obecnym w każdym człowieku, jeżeli tylko zechce żyć takim życiem, jakie On im proponuje. Tymczasem już rozwinął się śpiew psalmu:
– Boga naszego chwalcie wszystkie ziemie,
…daj Mu cześć winną całe ludzkie plemię.
Bo litość Jego nad nami stwierdzona,
a prawda Pańska wiecznie uiszczona.
I znowu zapadła cisza, a oni czekali na Jego słowo. Wobec tego mówił im dalej:
– Do czegoż mamy porównać królestwo Boże i w jakiej przypowieści je przedstawimy? Otóż jest ono jak ziarnko gorczycy. Gdy się wrzuca w ziemię…
Mówił wciąż głośno, na ile Go tylko było stać, uważając, żeby nie przechodzić w krzyk, żeby mowa Jego miała wciąż naturalny klimat. Niemniej, było to na granicy wytrzymałości gardła. Bał się, żeby nie przeholować, jak to już czasem bywało, bo to oznaczałoby koniec przemówienia.
– …mniejsze jest ono od innych nasion na ziemi, a gdy się je zasieje, wyrasta i staje się większe od innych krzewów i obfituje w silne pędy, tak że w jego cieniu mogą zakładać gniazda ptaki.
Przerwał, dlatego że skończył, ale i dlatego, że już chyba nie wypowiedziałby ani jednego słowa więcej. W gardle pojawiły się pierzaste chmury łaskotek przechodzących czasem w ostre aż do przeszywającego bólu noże, tnące Jego struny głosowe. Już miał oczy pełne łez. Nachylił się przez burtę, zaczerpnął dłonią wody z jeziora i napił się, ratując się przed kaszlem i uciszając te niepokoje choćby na chwilę. „Nie potrafię dłużej” – pomyślał. Śpiew znowu się rozległ:
– Boga naszego chwalcie wszystkie ziemie,
…daj Mu cześć winną całe ludzkie plemię.
Spojrzał na słońce, szukając poparcia dla swej decyzji. Zbliżało się ku zachodowi. „Rzeczywiście. Czas kończyć. Czas na to, by się posilili i wracali do domu”. Ale ludzie na brzegu jakby zrozumieli ten Jego zamiar, bo nie przerywając śpiewu, zaczęli klaskać, domagając się, by nie kończył, by jeszcze ich nauczał. Uśmiechnął się w odpowiedzi i wyciągnął rękę w górę na znak zgody. Analogiczne przypowieści – analogiczne do tych, które dotąd opowiedział, kłębiły się w Jego wyobraźni. Już miał do dyspozycji następne, gdy kończył się śpiew Psalmu 116.
– Królestwo niebieskie podobne jest do kwasu, który wzięła pewna kobieta i włożyła w trzy miary mąki…
I to był koniec. Powróciły łaskotki w gardle, ale chciał zdanie zakończyć. Kończył, choć już znowu noże cięły Mu struny głosowe i oczy nabiegły łzami:
– …aż się wszystko zakwasiło.
Wymówił te słowa nienaturalnym głosem i rozkaszlał się. Znowu zastosował swoją metodę z wodą, zaczerpnął dłonią raz i drugi, ale tym razem to nie pomogło. Kaszlał bez przerwy. Dał znak Piotrowi. Ten tylko na to czekał i ruszył w stronę przystani. Podziękował Piotrowi i stojąc, machał ramionami na pożegnanie tłumom, żegnany z ich strony oklaskami i okrzykami.
Gdy już był w domu Piotra, zwrócił się do Niego zaczepnie Józef:
– Czy te przypowieści były do nas skierowane?
Ale tu przyciął mu Tomasz:
– Czy ty aby nie jesteś za bardzo zarozumiały?
Usiadł za stołem, gdzie Go zaprosił Piotr i patrzył, zmęczony nauczaniem i kaszlem, jak w głębi izby „mama” wraz ze swoimi dziewczętami służebnymi przygotowuje im posiłek. Nie zaczynała od zera. Już miała wszystko „narychtowane” – jak to ona była zwykła mówić – bo prawie natychmiast pojawiły się stosiki chleba. I jeszcze chwila, a na stole postawiono wielki garnek z nagotowaną jakąś ciepłą potrawą. Równocześnie przysłuchiwał się rozmowie pomiędzy Tomaszem a Józefem. Ten pierwszy mówił:
– A nawet nie wchodząc w dyskusję na ten temat, powinieneś wiedzieć, że Jezus naucza wszystkich i wtedy trafia, jeżeli każdy ze słuchających może powiedzieć dokładnie to zdanie, które ty teraz wypowiedziałeś. A to powinien każdy zachować dla siebie, a nie przylatywać z tym odkryciem jak mały szczeniak do swojej mamy.
Tomasz był wyraźnie wściekły na Józefa i ta złość, w miarę jak mówił, nie tylko nie mijała, ale rosła i Tomasz nie przestawał niszczyć swojego przeciwnika:
– A jeżeli takie odkrycie dopiero po raz pierwszy zrobiłeś, to i bardzo dobrze, bo lepiej późno niż wcale, ale wiedz o tym, że wszystkie dotychczasowe nauki, które od Jezusa usłyszałeś, poszły na marne.
Nie wiadomo, co by jeszcze Tomasz powiedział Józefowi, ale przerwał mu Janek:
– A ja tak lubię słuchać przypowieści! To ja lubię! – wykrzyknął – wtedy przynajmniej wszystko rozumiem.
– Ty rozumiesz przypowieści? Oj, głuptasku – napadł Tomasz na niego.
Tomasz miał chyba właśnie „świński dzień”, jak to sam lubił nazywać. Teraz również Jankowi się oberwało:
– Jeżeli ci się zdaje, że zrozumiałeś przypowieść, to nic nie zrozumiałeś. Nad zrozumieniem tej przypowieści będą sobie mędrcy łamali głowę. Tylko poeci będą zachwyceni. Ale to i tak wcale nie znaczy, że na pewno odbiorą to, co Jezus w niej zawarł.
Słowa Tomasza zaskoczyły Janka. Zareagował jednak, popadając w drugą skrajność. Zwrócił się do niego z prośbą:
– Tomaszku, proszę, opowiedz „małemu zwierzaczkowi”, co ta przypowieść ma znaczyć?
– Nie. Przypowieść nie jest do wyjaśniania – tłumaczył Tomasz spokojnie. – Masz ją przyjąć i czerpać z niej światło.
– Ale my, małe zwierzaczki, mamy za małe rozumki. Nie, przepraszam. Nie chcę mówić za nikogo. Ja mam za mały rozumek i nic nie potrafię pojąć. To wytłumacz, proszę, tylko mnie. A oni nie muszą słuchać.
– Ani ja, ani nikt, ani nawet sam Jezus nie jest w stanie do końca wytłumaczyć przypowieści. Można tylko podać jedno czy parę znaczeń, ale nie można wyczerpać nigdy wszystkich możliwości, które w niej tkwią.
– To podaj mi, proszę, tę jedną, a resztę sam będę się domyślał.
– Ale jak ci podam jedną, to się z nią zwiążesz i w ten sposób cię skrzywdzę – bronił się wciąż Tomasz przed natarczywymi prośbami Janka.
– Nie, nie skrzywdzisz. Błagam, opowiedz mi tę jedną wersję, Jezu, opowiedz – kolejną niespodziewaną woltą Janek zwrócił się do Niego. – No proszę. Tylko ten jeden raz wytłumacz.
Ale jakby bojąc się, że znowu napotka odmowę, podparł się:
– Tylko nie myśl sobie, że to ja sam mam trudności. Przyglądam się po nosach moich kolegów – tu faktycznie zaczął napastliwie wpatrywać się w otaczające grono uczniów – i tak mi się zdaje – mówił, cedząc słowo po słowie – że nie ma ani jednego, który by nie czekał na Twoje tłumaczenie.
– Nie rozumiecie więc nawet tej przypowieści? Jakże zdołacie zrozumieć wszystkie inne – uśmiechnął się do niego, do nich.
– Ale tak całkiem na marginesie – podjął Tomasz – zastanawia mnie to, dlaczego teraz tak chętnie nauczasz w przypowieściach?
– Tomasz, Tomaszku! – Janek zawołał niecierpliwie – błagam, zostaw, to potem. Niech Jezus najpierw wytłumaczy. Bo już zaczął, a ty przerwałeś. A więc, Jezu, mów dalej. Dziadziu Tomaszu, przepraszam.
– No, ale zanim zaczniesz tłumaczyć, przystąpmy do posiłku – przerwał rozmowę Piotr. – Tłumaczyć możesz i przy jedzeniu, a na pewno i Ty wygłodniałeś, i my wszyscy.
Dostosował się do propozycji Piotra, powstał, wraz z Nim wstali i wszyscy zajmujący miejsce przy stole, odmówił wspólnie z nimi błogosławieństwo. Wtedy usiadł, zaczął swoim zwyczajem łamać chleb i rozdawać pomiędzy współsiedzących. Równocześnie mówił:
– Posłuchajcie zatem przypowieści o siewcy. Gdy ktoś słucha nauki o królestwie, ale nie rozumie jej, wtedy przychodzi zły i zabiera to, co zostało zasiane w sercu tego człowieka. Taki człowiek to inaczej ziarno zasiane przy drodze.
Nie mówił głośno, bo bał się, że powróci znowu atak kaszlu. I z tego chyba zdawali sobie sprawę słuchacze, bo uciszyło się przy stole zupełnie.
– A ziarno zasiane na gruncie skalistym, to człowiek, który słucha nauki i przyjmuje ją natychmiast z radością. Nie ma jednak w sobie korzenia, jest człowiekiem chwiejnym – kiedy przyjdą pokusy, ucisk albo prześladowanie z powodu owej nauki, natychmiast poczyna się chwiać.
– Albo jak się ludziom w głowie przewróci, jak na przykład to było w naszym wypadku – dorzucił Janek.
– Bądź cicho i nie przeszkadzaj – upomniał go Jakub.
– A co – zaperzył się Janek – nie tak było? Jak myśmy się zachowali? Przecież już byliśmy najmędrsi. Już nie potrzebowaliśmy wcale Jezusa. A najbardziej nadymał się Jakub.
– Janek! Złapię cię za łeb, wyrzucę na pole i będziesz płakał – Jakub ledwo panował nad sobą. – Mnieś sobie upatrzył. Bom ciebie ubiegł i przebrał się za Jana, a to ty sam byś wolał.
– Uspokójcie się wreszcie! – zagrzmiał na nich Piotr. – Niechże Jezus skończy to, co zaczął. Teraz wam się zachciało rozliczania? Jezu, mów, prosimy.
– Ziarno zasiane między ciernie, to człowiek, który słucha wprawdzie nauki, ale troski tego świata oraz zwodnicze bogactwa i inne żądze zagłuszają słowo, które staje się bezpłodne.
– A to Judasz – usłyszał cichy szept Janka zwrócony znowu do Jakuba.
– A ty nie? Przecież ty się aż trzęsiesz, jak zobaczysz coś, co by ci się przydało.
– Ale on za pieniędzmi to by do piekła skoczył.
– Ty, ty, ty! A ty byś nie skoczył? Już mi takich rzeczy nie opowiadaj.
– Ciii… – usłyszał szept.
To Piotr znowu uspokajał gadułów.
– Ziarno rzucone na ziemię dobrą – kończył wyjaśnianie – oznacza człowieka, który słucha słowa, rozumie je, przyjmuje. Taki wydaje owoc trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny.
– To ja – oświadczył Janek półgłosem. – Jak już, to już, a wtedy całym sercem.
– Zapomniał se wół, kiej cielęciem był – przygadał mu natychmiast Jakub. – A któż to się Jezusa wypierał? Któż to się wymądrzał i pysznił?
– Tak, ale jak już do mnie słowo Jezusa trafiło, to już całym sercem. Nieprawda, Jezu?
– Jeszcze nie wszystko skończone. Jeszcze przed tobą długie życie. Zobaczymy, czy sprawdzi się, co obiecujesz.
Janek znowu – nie zważając na to, że przed chwilą prosił o wytłumaczenie tylko jednej przypowieści – zaczął prosić:
– Wytłumacz, Jezu, tę drugą przypowieść.
– Janku, zostaw. Słyszałeś, co ci Tomasz mówił i tłumaczył przed chwilą. Nie bądź taki natrętny.
– Nie ciebie proszę. Jak Jezus nie będzie chciał, to nie powie nic, a mnie wolno prosić. Proszę, wytłumacz mi, bo to przypowieść jeszcze trudniejsza niż tamta pierwsza.
Zaczął mówić w zupełnej ciszy:
– Tym, który zasiewa dobre ziarno, jest Syn Człowieczy. Rolą jest świat, dobrym ziarnem są poddani królestwa, a kąkolem synowie czarta.
– A ja sobie też tak myślałem. Dobrze sobie myślałem – szeptał do siebie Janek.
– Ów nieprzyjaciel, który zasiał kąkol, to szatan, żniwem jest koniec świata, a żniwiarzami – aniołowie.
– O! – tu Janek aż prawie wykrzyknął. – O tym zupełnie nie pomyślałem. A to bardzo piękne. Aniołowie!
– Janek, znowu zaczynasz – próbował doprowadzić go do porządku Jakub. – Nie dasz Jezusowi skończyć.
Wykorzystał chwilkę ciszy i mówił dalej:
– Podobnie jak zbiera się kąkol i spala w ogniu, tak też będzie przy końcu świata. Syn Człowieczy wyśle swoich aniołów, a ci zgromadzą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i wszystkich, którzy się dopuszczają nieprawości. I wrzucą ich do ognistego pieca, gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów. Tymczasem sprawiedliwi zajaśnieją jak słońce w królestwie ich Ojca. Kto ma uszy ku słuchaniu, niechaj słucha.
– Ja mam uszy ku słuchaniu i ja słucham, i ja rozumiem wszystko.
Usłyszał hałas za oknami. Za chwilę weszła zaaferowana teściowa Piotra:
– Barabasz przyszedł i chce się widzieć z Tobą. Czy może wejść?
– Oczywiście.
Oczy wszystkich Jego chłopców utkwiły w drzwiach izby.
Gdyby nie wiedział, że to on ma przyjść, to by go nie poznał. No, chyba że po wzroście. Przybrany w olśniewająco czerwoną szatę, przepasany złotym sznurem, z welonem zarzuconym na głowę przypominał jakiegoś magnata. Gdyby nie krótki, rzymski miecz, przywiązany do wąskiego pasa, nabijanego złotymi ćwiekami, zresztą nielicujący z resztą. Że zadziwił wszystkich, świadczyła o tym cisza, która zapanowała. A on zatrzymał się na moment w drzwiach, żeby oczy przyzwyczaić do półmroku panującego w izbie. A potem w paru długich, prawie drapieżnych krokach, znalazł się przed Nim. Ukląkł, jednym ruchem odpiął pas z mieczem i złożył Mu na kolanach.
– Życie za życie – powiedział żarliwie. – Ty dałeś mi życie. Ja Ci je oddam w Twojej obronie.
– Czy Jezusowi coś zagraża? – Piotr nie wytrzymał.
– Słyszałem faryzeuszów i doktorów rozmawiających ze sobą po moim uzdrowieniu. Chcą zabić Ciebie, Jezu – tu zwrócił się do Niego.
– Za co? – Piotr się niecierpliwił.
– Za to, że uzdrowił grzesznika.