13. Nikodem (1)
Nikodem (1)
– Dziękujcie Panu, bo jest dobry,
bo łaska Jego trwa na wieki.
Niech mówi dom Izraela:
„Łaska Jego na wieki”.
Niech mówi dom Aarona:
„Łaska Jego na wieki”.
Niech mówią bojący się Pana:
„Łaska Jego na wieki”.
Jak w każde Święto Namiotów, stali wbici w masę ludzką wypełniającą ulicę, na której się znajdowali, i śpiewali Psalm 118. Stali tak w lejącym się z nieba upale od dobrych paru godzin. Z chwili na chwilę upał zdawał się rosnąć albo oni byli coraz bardziej zmęczeni, wyczerpani żarem, pragnieniem.
Psalm początkowo przepotężny – i to nie tak, jak to zwyczajnie bywa z innymi psalmami, ale śpiewany jak hymn potęgi, zwycięstwa: dynamicznie, w szybkim rytmie – wypłowiał, stracił pierwszy impet, żarliwość, dynamikę.
– Ale ja od samego rana nie wypiłem nic wody. Ani nawet nie zamaczałem warg w wodzie, ani jednej kropli nie przełknąłem – zapewniał Go Janek.
– Kto inny zapewne by się tym chwalił, ale ty do takich nie należysz, nieprawda? – zaśmiał się ironicznie Jakub.
– Wcale się nie chwalę, wcale się nie chwalę, tylko mówię do Jezusa, a do Ciebie wszystko mogę mówić, czy tak? – dopominał się Janek o usprawiedliwienie. – Ale teraz zaraz się napijemy wody tyle, ile dusza zapragnie, Ty Jezu także.
Janek chwilami musiał mówić pełnym głosem, żeby był słyszany.
Czuł, jak wciąż spływa po Nim pot. Jego strużki toczyły się po plecach, po twarzy, po ramionach. Miał wilgotne, nabrzmiałe dłonie i palce, język skołczały, usta wyschnięte, nogi obrzękłe. Nie widział tego, ale czuł je jak dwie obce konewki. Nagle przez śpiew przebił się krzyk radosny.
– To najwyższy kapłan wyciągnął z sadzawki Siloe złoty dzban pełen wody, prawda? – Janek się upewniał.
– Po co pytasz, skoro dobrze to wiesz – warknął Jakub.
Krzyk objął już procesję. Krzyczeli wszyscy. Janek darł się na cały głos. Krzyczał, aż Jakub przymknął mu dłonią usta:
– Czego wrzeszczysz jak opętaniec.
Ale Janek nie wytrzymał: oderwał dłoń Jakub od swoich ust, podniósł ręce w górę i dalej wrzeszczał. Hałas, który przygłuszył na chwilę śpiew psalmu, przygasał, psalm powrócił. Nawet Janek uspokoił się i próbował śpiewać zdartym, piskliwym głosem:
– Lepiej się uciec do Pana,
niż pokładać ufność w człowieku.
Lepiej się uciec do Pana,
niż zaufać książętom.
Powoli procesja ruszyła. Ale jeszcze potrwało czas jakiś, zanim zbliżyli się do samej sadzawki.
Rzędem pod ścianą stały ogromne kadzie z wodą, uzupełniane przez robotników. Ci wiadrami na linach czerpali ją ze źródła, położonego poniżej powierzchni ulicy i wlewali do kadzi. To, co się przy nich działo, to było istne szaleństwo. Podchodzący do kadzi ludzie rzucali się na wodę, jak w ostatnim stadium wyczerpania. Sięgali po nią rękami. Ochlapywali swoje twarze, ramiona, szaty. Napełniali naczynia, które ze sobą przynieśli – dzbany, wydrążone dynie, skórzane bukłaki. Wszystko to w pośpiechu, bo już nacierali na nich następni. Z wrzaskiem, który kłębił się przy kadziach, mieszał się śpiew:
– Otwórzcie mi bramy sprawiedliwości,
chcę wejść i złożyć dzięki Panu.
Oto jest brama Pana,
przez nią wejdą sprawiedliwi.
Dziękować Ci będę, że mnie wysłuchałeś
i stałeś się moim zbawieniem.
Patrzył na to, co się rozgrywało przed Jego oczami, tak jakby był na pustyni wraz z całym ludem izraelskim, konającym z pragnienia. W chwili, gdy Mojżesz z polecenia Jego Ojca uderzył laską w skałę, otworzyło się źródło i wytrysnęła woda.
– Woda! Woda! Woda! – słyszał i teraz jakby tamte okrzyki.
Okrzyki zachwytu, że jest to, czego – zdawało się – już nie będzie nigdy. Woda niosąca życie. I to w takiej obfitości! Niech Bogu za ten dar będą dzięki. Niech będzie uwielbiony za to, że zlitował się nad swoim ludem.
Był już blisko. Widział chlapiących się ludzi, zachłannie łykających wodę, cieszących się jej chłodem. Za Nim wybuchały nawoływania zniecierpliwionych, na plecach czuł ciężar napierających ludzi, pragnących jak najprędzej dostać się do kadzi. Coraz z ogłuszającego wrzasku, który trwał z nieprzerwanym natężeniem, wyskakiwał jakiś okrzyk:
– Zjeżdżajcie!
– Dajcie się innym napić!
– Macie już dość!
– Ludzie umierają z gorąca!
Ci, którzy dorwali się do wody, jakby nie słyszeli nawoływań, jakby nie byli w stanie uwolnić się od życiodajnego źródła. Jakby sobie nic nie robili z próśb, gróźb. Ale i czekający nie wytrzymywali, bywało, że siłą odrywali tych, którzy jak przywiązani trwali przy kadziach z wodą, i rzucali ich w stronę odchodzącej procesji. Wreszcie znalazł się przy wodzie. Teraz jak najprędzej. Haust wody w usta, następny strumień wody na głowę, trzeci na ramiona. Jeszcze jeden do ust i w drogę. Woda! Co za łaska.
– Błogosławiony, który przybywa w imię Pańskie!
Błogosławimy wam z domu Pańskiego.
Pan jest Bogiem,
niech nas oświeci!
Ścieśnijcie szeregi z gałęziami w rękach
aż do rogów ołtarza.
Za sobą usłyszał pokrzykiwanie swoich chłopców. Usłyszał wrzask Janka:
– Puśćcie mnie, puśćcie mnie!
Odwrócił się. Zobaczył tylko sterczące w górze nogi Janka, który wrzeszczał – oczywiście wtedy, gdy wyciągano go na moment z kadzi. Krzyk się kończył, gdy go na powrót zanurzano. Sprawcami tej zabawy był Jakub i – tym razem – Tadek. Chociaż to trwało krótko, niemniej wrzasku Janek narobił co niemiara. Jakby go żywcem zarzynali. Za chwilę już był przy Nim. Ociekający wodą, kaszlący i spłakany.
– I to za co? Za nic! Za to, że na nich trochę wody wylałem? To dla ich dobra, żeby im ulżyć w upale.
Nie zdążył się do końca wyżalić, gdy zabrzmiał dźwięk peonów. Prawie równocześnie zawtórował mu śpiew: „Alleluja” i zagrzmiały radosne okrzyki i oklaski. Janek zareagował na to momentalnie. Jakby zapomniał o krzywdzie, która mu się działa, zawołał:
– No, co się dzieje?! No, co się dzieje?! Dlaczego mi nikt nic nie mówi? Dlaczego mi nikt nie tłumaczy?
– Kapłan wylewa przyniesioną wodę na ołtarz ofiarny – objaśnił go Jakub litościwie.
– I co? I co? – denerwował się Janek.
– Na znak dziękczynienia za cud uczyniony na pustyni.
– I co jeszcze? To tylko tyle? – Janek był niespożyty.
– Jak również jako prośbę o deszcz, potrzebny w nadciągającej jesieni.
Po procesji poszli, jak zwykle południową porą, do synagogi Galilejczyków, aby się wspólnie pomodlić. Ale tym razem Janek nie mógł tam usiedzieć. Upierał się, żeby znowu iść do sadzawki Siloe.
– Przecież raz do roku jest takie święto – tłumaczył się, gdy go uspokajali.
– Chcesz, żeby cię wrzucili do wody? – mówił z uśmiechem.
– A pewnie że chcę.
– O, jaki odważny. A kto się darł, jakby go obdzierali ze skóry.
– Wcale się nie darłem, tylko krzyczałem. A krzyczeć można również z radości. Przecież tak uczysz.
– Janek, ty jesteś bezczelny, i jeszcze się zastawiasz Jezusem – upomniał go Jakub.
Wieczorem, po modlitwach i czytaniach w synagodze, po uroczystej kolacji – o co zadbały kobiety – spożytej u siebie na namiotowisku, znowu poszli do miasta, by uczestniczyć w trzeciej procesji do sadzawki Siloe. Zdawałoby się, że powinno być tak samo. Przecież znowu był wielbiony Bóg za cud stworzonej przez Niego wody. A naprawdę przebiegało wszystko inaczej. Było chłodno, jak to nocną porą. A więc nie było tego lejącego się z nieba żaru. Nad głową czasza wygwieżdżonego nieba. Nie było pragnienia i umęczenia czekaniem na łyk wody. W drodze do miasta już z daleka słyszał dolatującą muzykę. Grały chyba dziesiątki jak nie setki orkiestr, kapel i indywidualnych muzyków. W zasadzie powinno to muzykowanie tworzyć jedną wielką kakofonię. A przecież tak się nie działo. Czy to na skutek tego, że używano podobnych instrumentów, czy też że tych orkiestr było aż tak wiele, odnosił wrażenie, jakby miasto przemienione zostało w jedną wielką muzykę, jakby się unosiło, zawisło między niebem a ziemią.
I była pochodnia, na razie jedna: Piotra, bo inni oszczędzali. Zresztą, obeszłoby się bez niej. Przed nimi i za nimi szły z zapalonymi pochodniami grupy pielgrzymów, zdążających – jak oni – na nocne uroczystości.
Wciąż jeszcze nie widzieli miasta, choć zapowiadała je łuna wznosząca się wysoko na niebie.
– Pali się czy co? – zaniepokoił się Janek.
– Pali się, pali, jeszcze chwila, a otworzysz buzię ze zdziwienia – pocieszał go żartobliwie.
I tak było, gdy osiągnęli szczyt Góry Oliwnej. Ale nie tylko Janek otworzył buzię ze zdziwienia. Widok, jaki się przed nimi rozciągał, gdy stanęli na skraju Góry Oliwnej, był zdumiewający. Nad świątynią, ale w jakiś sposób i nad całym miastem, dominowały dwa gigantyczne kandelabry, ustawione na Dziedzińcu Izraela. Rozsiewały swe światło tak na górne miasto, jak i na dolne. Ale w świetle tych kandelabrów jaśniała przede wszystkim sama świątynia nieziemskim blaskiem. Falujące na lekkim wietrze płomienie lamp sprawiały wrażenie, jakby tańczyła, posłuszna muzyce, która wokół niej się rozlewała i obejmowała ją ze wszystkich stron. Pierwszy od tego fascynującego widoku oderwał wzrok Janek i, przerywając milczenie, zawołał, wskazując ręką na miasto:
– Ile pochodni!
Tak, to był trzeci element, który tworzył to zdumiewające widowisko. Tysiące, dziesiątki czy nawet setki tysięcy świateł – drobniutkich punkcików, pokrywało całą Jerozolimę. Nierównomiernie. Główny ich nurt przecinał miasto wzdłuż, od samego dołu, gdzie znajdowała się sadzawka Siloe, wokół której w sposób szczególny zmasowane były pochodnie, aż do samej świątyni, która cała – wszystkie jej dziedzińce – pokryte były tysiącami świateł. Nie stały w miejscu. Ich gęste strumienie szły wąwozami ulic, zatrzymywały się w nieforemnych rozlewiskach placów i dążyły uparcie ku świątyni i dopiero tutaj rozgaszczały się na wszystkich jej kondygnacjach, krużgankach, schodach. Niezliczone mrowie. Dopiero gdy się w nie wpatrzył, zauważył, że to nie jest tylko ruch ciągły, zwłaszcza na placach tworzyły się wiry, kręgi, koła.
– Oni tam tańczą! – posłyszał okrzyk Janka, który tak zinterpretował ten widok. – Oni tam tańczą, a my co tu jeszcze robimy? Po co tu sterczymy? Chodźmyż wreszcie na dół do nich.
– Skąd ty naraz taki tancerz? – usiłował go utemperować Jakub.
Okrzyk Janka był jakby hasłem, na które wszyscy czekali. Poderwali się do biegu. Biegli na luźniejszych odcinkach, to znowu zwalniali tam, gdzie było bardziej ciemno, stromo, ciasno, gdzie natrafiali na ludzi. Pokonywali te przeszkody i biegli dalej, przez Ogród Oliwny, wciąż w dół – tak jakby zanurzali się w świat muzyki, śpiewu, światła, radości. Aż osiągnęli dno wąwozu po samą rzeczkę Cedron, kiedy im nie tylko znikły wszystkie światła, również i muzyka, i śpiewy. Ale już pięli się. Miasto znowu stawało się coraz bardziej obecne muzyką, choć przytłumioną przez mury obronne. Rwali w górę jak na wyścigach, wraz z podobnymi im, którzy chcieli być jak najprędzej w tej wielkiej radości, która buzowała tuż obok. Aż weszli w bramę. Jeszcze krótka przepychanka. I tu już było wszystko, wszystko naraz. Buchnęło w nich światło, muzyka i śpiew, no i taniec. Weszli w to święto z marszu, dołączyli się ze śmiechem i śpiewem, z pochodniami. Taneczny kołowrót wirował w takt muzyki, a równocześnie toczył się prawie niewidocznie, ale stale, w stronę sadzawki.
Przy kadziach z wodą nie było już nic z tego, co działo się w południe. Bez tamtej zachłanności, nie w ostatecznym wyczerpaniu, bez pośpiechu. Ludzie wypadali z kręgów tanecznych, podchodzili do kamiennych kadzi napełnianych ustawicznie przez dozorców, nabierali do swoich pojemników, pili, zlewali swoje głowy, szaty, polewali się wzajemnie w śmiechu i żartach i włączali się na nowo w kręgi taneczne, które dążyły w stronę świątyni. Coraz pojawiał się jakiś żongler, który swoimi umiejętnościami zadziwiał otoczenie, na chwilę skupiał na sobie uwagę. Czegóż to nie dokonywano z pochodniami! Z jedną pochodnią, z dwiema pochodniami. Wyrzucane w górę szybowały albo prosto jak pocisk, albo kręcąc się, wirując, zataczając kręgi, rozsiewając tysiące iskier, żeby lądować spokojnie w dłoni takiego sztukmistrza. Już nawet gdyby ktoś nie był taki pobożny, żeby na to święto przychodzić do Jerozolimy dla modlitwy, to dla samej tej atrakcji: dla tańców z pochodniami mógł się dać łatwo przekonać.
Dopiero po chwili zorientował się, że kolejne sztuki wykonuje przed Nim Szymon Trędowaty. Teraz, gdy druga pochodnia wylądowała w drugiej ręce, zatrzymał się przed Nim i z niewątpliwą satysfakcją postawił Mu pytanie:
– A Ty potrafisz rzucać pochodnie na chwałę Pana Boga? Ale po co ja się głupio pytam – powiedział, udając zawstydzenie. – Ty wszystko umiesz lepiej niż wszyscy inni. Z pewnością potrafisz rzucać na chwałę Twojego – jak to często mówisz – Ojca. No, proszę, czekamy.
Faryzeusz, pewny siebie, wyciągnął ku Niemu płonące dwie pochodnie.
Uśmiechnął się do niego i już mu chciał odpowiedzieć, że nie umie żonglować pochodniami, gdy w tym momencie zastąpił Mu drogę Tadek i, zwracając się do faryzeusza i do Niego, zaproponował:
– Jezu, jeżeli pozwolisz, to ja Cię zastąpię.
Nie czekając, wyjął pochodnie z rąk zaskoczonego faryzeusza. Stał tak przez moment i rozglądał się uważnie, nie zaczynając zabawy, jakby się wahał. Dostrzegł innego faryzeusza, trzymającego również pochodnię i zapytał go – jak to Tadek, głosem pełnym uprzejmości:
– Możesz mi na chwilę pożyczyć swojej pochodni?
Tan, zaskoczony podobnie jak poprzedni, odruchowo podał mu ją. To była trzecia. Tadek wciąż nie rozpoczynał zabawy. Jakby od niechcenia spytał:
– A może ktoś jeszcze ma mi ochotę pożyczyć?
Żaden z apostołów nie drgnął. Za to z grupy faryzeuszów wyciągnęły się ręce. Tadek odebrał jeszcze jedną. Robiło się coraz bardziej cicho. Śpiewy, śmiechy jakby się oddaliły, jakby się stały nieważne. Wszyscy skoncentrowali się na Tadku, który trzymał cztery pochodnie, po dwie w każdej ręce. Cisza zawisła nad kołem widzów. Przerywał ją tylko trzask strzelających iskier. Naraz tę ciszę przerwało zduszone ostrzeżenie Szymka:
– Tadek, co ty chcesz robić? Nie wygłupiaj się.
Ale ten jakby nie dosłyszał tego upomnienia. Choć musiał usłyszeć w tej ciszy, która tu zapanowała. Uśmiechnął się tylko i zaczął swoje przedstawienie. Bo tak to chyba trzeba było nazwać. Przełożył trzecią pochodnię do lewej ręki, a z prawej wyrzucił w górę czwartą, a potem już po kolei – trzecia, druga i pierwsza szybowały w górę. Gdy ostatnia została wyrzucona, wtedy właśnie wylądowała w jego dłoni ta pierwsza i już natychmiast szła w górę, bo spadała druga i tak zabawa trwała chwilę. Nagrodą były oklaski. Ale to nie był koniec. Teraz szły pochodnie w górę, kręcąc się, i tak samo wracały. I z kolei Tadek wyrzucał je z przodu, a chwytał z tyłu w dłoń tam ustawioną. Gdy kończył wśród oklasków, Janek wpadł na niego, obejmując go za szyję:
– A teraz ja. A teraz ja. I ja tak chcę podrzucać. Daj, daj – wyrywał Tadkowi z ręki wszystkie cztery pochodnie i, nie czekając na zezwolenie, wyrzucił jedną w górę, ale tak nieporadnie, że ta, spadając, uderzyłaby go płonącą głownią.
Od poparzenia uratował go Tadek, wyłapując ją nad nosem przestraszonego Janka, który teraz pozwolił mu wyjąć z rąk trzy pozostałe pochodnie.
– Gdzieś ty się tego nauczył?! – wykrzyknął Szymek, podchodząc.
– Gdzieżby jak nie na pastwisku, przy wieczornych ogniskach.
– No, ale to wymaga ćwiczeń, ćwiczeń.
– A ty, Janku, chciałbyś, żeby cię Tadek nauczył w pięć minut, nieprawda? – przyciął Jakub bratu.
Podszedł do Niego Filip:
– Ktoś z tutejszej arystokracji chce z Tobą rozmawiać.
Przebrnął przez tłumek swoich chłopców. Na zewnątrz stał człowiek wytwornie ubrany, w Jego wieku.
– Jestem z Betanii, tej z okolic Jerozolimy. Nazywają mnie Łazarz. Przyszedłem podziękować Ci za moją siostrę.
Nie wiedział, o co chodzi i czekał na wyjaśnienie. Myślał, że chce Mu okazać wdzięczność za jakieś uzdrowienie. Znał te podziękowania i zawsze zwracał je do Ojca. Chciał powiedzieć to, co do tak wielu ludzi mówił, żeby oddali hołd Bogu, który przez Niego działa, ale Łazarz Go zaskoczył:
– Raz za to, żeś ją uratował od śmierci przez ukamienowanie, ale po drugie za to, żeś ją przywrócił na drogę normalnego życia.
Domyślił się, o kogo chodzi. „A więc on jest bratem tej dziewczyny! Marii z Magdali”.
– Wróciła do domu, z którego wyszła przed paru laty. Jak wiem, już była u Ciebie, by Ci wyrazić swoją wdzięczność, a teraz przyszła kolej na mnie, co czynię z radością.
„Tak. To ona” – pomyślał.
– Teraz chciałbym Cię zaprosić do naszego domu. Rodziców już nie mamy. Ja ich zastępuję. Tak więc ja przyszedłem z tą prośbą. Oprócz mnie i Marii, która wróciła, w domu mieszka jeszcze jej starsza siostra, a moja młodsza: Marta. Wiem, że jesteś bardzo zajęty, ale Betania nie leży tak daleko od Jerozolimy. Dodam, że w naszym domu znajdziesz zawsze odpoczynek i spokój. Jeżeli zechcesz, możesz u nas nocować. Za każdym razem przyślę Ci lektykę, konia czy choćby osiołka. Zresztą przychodź, kiedy czas pozwoli. Choćby jutro. Zawsze będziesz witany z radością.
To przyszło jak dar z nieba. Ciągłe nocowanie na polu było na dłuższą metę bardzo uciążliwe, mimo że kobiety robiły wszystko, co w ich mocy, aby im pomóc. A tak już się składało, że zawsze kończył się dla nich dzień późno i zaczynał wcześnie. Uczniowie narzekali. Mieli już dość Jerozolimy i chcieli stąd jak najprędzej uciekać. A więc chociażby jeden wieczór spędzić normalnie, wyprać szaty, wykąpać się do syta, jedną noc przespać spokojnie, zjeść bez pośpiechu kolację i śniadanie – bez pośpiechu i bez ludzi, którzy wciąż im siedzieli na głowie.
– Dobrze. Jeżeli pozwolisz, będę u was jutro wieczór. Ale wiesz: nie jestem sam. Zawsze są ze mną mężczyźni i kobiety – moi uczniowie.
– Weź, ilu zechcesz. Dom jest obszerny. A gdy w domu miejsca będzie za mało, są jeszcze budynki gospodarskie, gdzie może wielu znaleźć nocleg. A jedzenia – jak dotąd, Bogu dzięki – nie brakuje.
Nie chciał odkładać tej wizyty, tego dnia odpoczynku dla swoich uczniów. Wiedział, że żaden nie będzie korzystniejszy, bo każdy przynosi coraz więcej i więcej ludzi i spraw. Wobec tego następnego dnia po południu wyszedł z Jerozolimy do Betanii.
Dom przerastał to, co zapowiadał Łazarz. Stara, obszerna posiadłość za wysokimi żywopłotami, dobrze utrzymana, ukryta w pięknym ogrodzie, z ułożoną służbą. To wszystko zauważył w mgnieniu oka, gdy tylko została otwarta brama, w którą wkroczyła Jego banda – za którą to bandę nie raz musiał się wstydzić. Ale nie. Zwyczajnie rozkrzyczana, a przynajmniej hałaśliwa gromada uczniów, teraz przycichła. W bramie czekał na Niego Łazarz. Przyjął Go jakimś – widać ich rodzinnym czy rodowym – ceremoniałem. Potem wprowadził Go do wnętrza. Dopiero tam zobaczył Marię. Została przedstawiona Mu na końcu, po dziadkach i babciach,, po ciotkach i wujkach, po Marcie. Była ubrana w prostą sukienkę, z włosami zaczesanymi gładko, spływającymi na ramiona. Przywitała Go głębokim ukłonem, ze spuszczonymi oczami, jakby nie odważyła się spojrzeć na Niego. Potem wciąż pozostawała w ukryciu, prawie niedostrzegalna, uchodząca z Jego pola widzenia. Jeszcze do kolacji mieli trochę czasu, wyszli więc z Łazarzem do ogrodu. Tam ją znowu spotkał. Łazarz zostawił Go z nią i oddalił się, pod pozorem jakichś spraw do załatwienia.
– Może przejdziemy się trochę – zaproponowała od razu Magdalena.
– Dobrze.
Ucieszyła Go ta propozycja, bo pociągał Go piękny, świetnie utrzymany ogród: wysokie palmy daktylowe ze wspaniałymi pióropuszami liści, drzewa migdałowców, granaty, figowce
– Jestem Ci winna wyjaśnienie – rozpoczęła Maria.
– Nie, nie musisz nic wyjaśniać – tłumaczył łagodnie.
– Ale ja muszę Ci pewne rzeczy powiedzieć.
– Jeżeli musisz, to mów – ustąpił.
– Odeszłam z domu po śmierci rodziców, przed paru laty.
– Wspomniał mi o tym Łazarz
– Zażądałam od Łazarza, by mi wypłacił część majątku przypadającego na mnie i zaczęłam tak zwane dorosłe życie. Prowadziłam otwarty dom. Jak doszło do tego wypadku, w który Ty zostałeś wciągnięty, dużo by tu mówić, może jeszcze kiedyś do tego wrócę. Ale teraz nie to jest najważniejsze. Powiem tylko, że tu chodziło nie tak o mnie, jak o Ciebie. To Ty miałeś zginąć. Ja przy okazji.
Mówiła półgłosem, krótkimi zdaniami.
– Już wcześniej słyszałam o Tobie, ale wszystkiego dowiedziałam się dopiero wtedy, gdy oni planowali zamach na Twoje życie. Mówię, by Cię ostrzec: uważaj bardziej na siebie. Zwłaszcza nie poruszaj się sam. Zawsze miej przy sobie swoich ludzi. Nie wystarczy to na wszystko, ale na niektóre zagrożenia – tak. Mów to, co mówisz, czyń to, co czynisz. Jesteś solą tej ziemi i światłem tego świata. Nie, nie Twoi uczniowie, jak to o nich powiedziałeś za bardzo na wyrost. Może dopiero kiedyś takimi się staną. Ale na to trzeba długo czekać. Nie wiem, czy doczekasz. Bo zagrożenie, jakie wokół Ciebie rośnie, jest ogromne. I o tym też musisz wiedzieć.
Nie spodziewał się, że ona tak będzie do Niego mówiła. Myślał, że czekają Go jakieś rozpłakane zwierzenia, a tymczasem słuchał mądrego człowieka, który był całym sercem Jemu oddany i tylko o Niego się troszczył.
– Zresztą, bardziej uważaj, proszę, na to co mówisz do swoich uczniów. Donoszą.
„Chyba tylko Judasz” – pomyślał, a ona, jakby odpowiadając na Jego pytanie, powiedziała:
– Nie wiem, kto. Myślę nawet, że nie jeden, że jest ich przynajmniej paru, ale donoszą. Czy z głupoty, czy ze złej woli, za pieniądze czy dla przypodobania się, nie wiem, może się jeszcze dowiem. Twoi wrogowie wiedzą dużo. Na pewno nie wszystko, ale dużo.
Z daleka dobiegły Go śmiechy, krzyki, nawoływania Jego uczniów. Czasem pojawiali się w zasięgu wzroku, przechodzili obok, ściszając głos. Cieszyli się tym nowym miejscem jak dzieci. A Maria wciąż mówiła:
– Twoi wrogowie wiedzą, że masz ludzi Tobie oddanych wśród nich. Oni też wiedzą, że wiele informacji bardzo ważnych i ich najtajniejszych tajemnic dochodzi do Ciebie. Tworzą sita, aby do tego nie dopuszczać. Zaczęli używać rozmaitych sposobów, by temu zapobiec. Stosują rozsyłanie fałszywych informacji, aby doszły do Ciebie, o swoich planach i zamiarach, żeby Cię zwieść. I jeżeli ktoś Ci powie, że planują atak, to temu nie wierz. I jak zapowiadają pokój z Tobą – też nie. Tym bardziej nie wierz, bo to może oznaczać, że wtedy gotują się do ataku. To tyle na początek.
Był głęboko poruszony tym, co słyszał.
– Po Świętach wracasz do Galilei. Myślę, że tym razem nic się już nie wydarzy, przynajmniej o ile ja się orientuję. Nie mają obmyślonego nowego planu działania. Poprzestaną na zbieraniu informacji o Tobie, na obserwowaniu Ciebie, słuchaniu Twoich przemówień i penetrowaniu Twojego środowiska, zwłaszcza uczniów. To im wystarczy na ten raz. Ale wiedz o tym, że oni tu zostają i przygotowują się na Twoje kolejne przyjście w kolejne Święta – myślę, że na święto Paschy. Nie spodziewali się, że jesteś przeciwnikiem tak wielkiego formatu. Lekceważyli wiadomości, które napływały z Galilei. Uważali, że są mocno przesadzone i nie należy ich traktować poważnie. I dlatego nie przysposobili się dostatecznie na Twoje przybycie.
– Nie myślisz, że zaatakują mnie gdzieś po drodze w Galilei?
– Tak, to jest możliwe, ale nie dowierzają tamtym ludziom, liczą na siebie. Gdy przyjdziesz tu w następne Święta, nie znajdziesz ich takich samych. Będą lepiej przygotowani, będą Cię bardziej nienawidzili, będą bardziej bezwzględni. Ty jesteś dla nich śmiertelnym zagrożeniem. Są najgłębiej przekonani, że gdy Cię nie zniszczą, sami zginą. A zginąć nie chcą. Jeżeli spodziewasz się, że ich nawrócisz, to się grubo mylisz. Są nieprzemakalni. I chcą być tacy, bo inaczej stracą swoje stanowiska, swoje posady, swój majątek, swoje pieniądze – swoje wszystko.
– Dziękuję ci za to, coś mi powiedziała. Ale teraz mów o sobie.
– Jeżeli mam Ci coś powiedzieć, to tylko, żebyś Łazarza przyjął do swojego serca. To bardzo dobry człowiek. I pokochał Cię tak jak ja. Możesz na niego liczyć w każdej sytuacji. Cóż jeszcze? Może, aby Ci go lepiej pokazać: Gdy opuściłam świątynię, gdzieś Ty mnie uratował, zdecydowałam się wrócić do domu. Bałam się tylko, czy będę przyjęta. Dałam znać, że przyjdę i że jeżeli zastanę drzwi zamknięte, nie zdziwię się, ale potraktuję to jako karę za moje przewinienia, których tak wiele. I wiesz, jak się Łazarz zachował? Czekał przy bramie. Gdy mnie z daleka zobaczył, wybiegł mi na spotkanie. Chciałam upaść mu do nóg, aby go przeprosić, nie pozwolił, podniósł, przytulił, zaprowadził do domu, przyodział w moje szaty, które zachował aż do tego czasu, wprowadził do mojego pokoju, w którym wszystko było tak nienaruszone, jak zostawiłam wychodząc stamtąd.
– A Marta? – przypomniała Mu się sucha twarz jej starszej siostry.
– Zauważyłeś? No, jak Ty mógłbyś czegoś nie zauważyć – poprawiła się. – Przepraszam. A więc tak. Ona była przeciw. Zawsze mnie nie lubiła. Może nawet przez nią opuściłam dom. Nie, nie oskarżam jej ani nie chcę siebie usprawiedliwiać. Stanowimy dwie inne natury i stąd to wszystko.
– Ale przecież Marta w tym domu nie jest najważniejsza. Masz tu Łazarza, który cię kocha – uspokajał ją.
– Tak, dzięki niemu ten dom jest moim domem i dla niego tutaj też powróciłam. Nawet doszło do drobnego incydentu. Łazarz na mój powrót wyprawił wielką ucztę. I wtedy Marta nie wytrzymała. Była na dalekich pastwiskach przy stadach naszego bydła. Gdy stamtąd wracała, już zbliżając się do domu usłyszała muzykę. Spytała jednego ze sług, co się dzieje. I gdy się dowiedziała, że to ja wróciłam i Łazarz urządził ucztę powitalną, wtedy Marta oświadczyła, że nie będzie brać udziału w przyjęciu.
– Jak zareagował Łazarz? – zapytał ciekawy.
– Poszliśmy po nią z Łazarzem, żeby ją udobruchać i wytłumaczyć wszystko. Nie było to łatwe. Nagadała Łazarzowi, że jej nigdy dotąd takiej uczty nie wyprawił, a gdy ja, która roztrwoniłam majątek, powróciłam do domu – i tak dalej, i tak dalej. Nie opowiadam Ci o tym, aby skarżyć się na Martę, tylko aby Ci przedstawić, jaki jest Łazarz. Marta uznaje tylko surową sprawiedliwość. Łazarz wysłuchał jej z pokorą, a potem powiedział: Przecież ty jesteś wciąż ze mną, wszystko co jest moje, jest twoje. A trzeba się cieszyć, że siostra twoja była umarła, a znowu ożyła, zginęła, a znowu się odnalazła.
Spacerowali po żwirowanych ścieżkach ogrodu, wciąż rozmawiając. Pachniały kwiaty. Było cicho, tylko ptaki hałasowały w gąszczach. Słuchał jej i myślał, jaka to nieoczekiwana łaska Ojca, że spotkał na swojej drodze takiego przyjaciela: mądrego, odważnego i oddanego całkowicie.
– Może usiądziemy – zaproponował.
– Och, przepraszam. Przecież Ty masz za sobą drogę z Jerozolimy do nas. Może tutaj – wskazała Mu kamienną ławę opartą o wysokie krzewy.
– Siądź obok mnie.
– O nie, pozwól mi zostać przy Twoich nogach.
Nie bronił jej. Nie chciał jej sprawiać przykrości. Usiadł na chłodnej ławie, a ona przy Jego nogach.
– Mów dalej – poprosił.
– Chciałabym otrzymać od Ciebie jedną łaskę – zaczęła innym tonem. – Tylko z góry zastrzegam się, niekoniecznie musi to się stać od razu. To może być za rok albo za dwa. Wtedy, kiedy mi wyznaczysz.
– Powiedz najpierw, o co chcesz prosić.
– Żebym mogła Ci towarzyszyć, dołączyć do grupy kobiet, które chodzą za Tobą. Ja wiem, to będzie dla Ciebie nowa trudność. Przecież widziałeś, jak się zachowali faryzeusze, gdy ośmieliłam się przyjść do Ciebie i dotknąć Twoich nóg. Ale ja nie mogę już żyć bez Ciebie. Każdy dzień bez Ciebie jest stracony. Każda godzina bez Ciebie jest pusta. Nie mogłam Ci tego nie powiedzieć. Nie mogę okłamywać ani Ciebie, ani siebie. Ale jeżeli powiesz „nie”, naprawdę nie będę Ci miała tego za złe…
Przerwał jej:
– Możesz nawet dziś włączyć się do mojej grupy.
Znowu Go zaskoczyła. Spodziewał się jakiegoś wybuchu wdzięczności, może nawet łez. Ale ona tylko całkiem po prostu powiedziała:
– Dziękuję.
– Jeżeli jeszcze chcesz coś pozałatwiać… – zaczął.
Teraz ona Mu przerwała:
– Ja już wszystko przygotowałam. Spodziewałam się, że wyrazisz zgodę. Ale jeżeli nie masz nic przeciwko temu, dołączę do Ciebie, gdy będziesz po Świętach wychodził z Jerozolimy. Do tego czasu chciałabym Ci inaczej usłużyć. Moja rodzina ma szerokie kontakty. Mój brat jest ogólnie poważany jako rozsądny człowiek. Do naszego domu przychodzą wszyscy. I ci z prawa, i ci z lewa, i ci ze środka. Jego gośćmi są zarówno faryzeusze, jak i saduceusze, kapłani, jak i przełożeni synagogi, qumrańczycy, jak i zeloci. Tu się dużo można nie tylko dowiedzieć, ale można również dużo powiedzieć, wyjaśnić, poinformować.
Nagle wyrosła przed nimi Marta. Aż się zdziwił, że nie słyszał jej kroków na żwirowej ścieżce. Może szła na przełaj. Na twarzy jej malowało się oburzenie. Była wpatrzona w Marię jak sęp w swoją ofiarę. Jego prawie nie zauważała. Nie bardzo wiedział, o co chodzi. Czym Maria wywołała jej gniew. Niespodziewanie zaczęła mówić do Niego z wyrzutem:
– Panie, czyż nic Cię nie obchodzi, że siostra mnie samej zostawiła całą posługę? Powiedz jej, żeby mi pomogła.
„Czyżby usłyszała to, co Maria mi mówiła? Czyżby to spowodowało taki gniew? Zazdrość, że ona chce do mnie dołączyć?” Żal Mu się jej zrobiło. Powiedział głosem najłagodniejszym, na jaki Go było stać:
– Marto, Marto, troszczysz się i zabiegasz o zbyt wiele. A potrzeba tylko jednego. Maria najlepszą cząstkę wybrała, która od niej odjęta nie będzie.
Zareagowała, jak się tego nie spodziewał. Wybuchła spazmatycznym płaczem. Wstał, przygarnął ją ramieniem. Wciąż płakała. Głaskał ją po włosach. Maria stała obok, zaskoczona, nie wiedząc, jak się powinna zachować, aby nie doprowadzić do kolejnego wybuchu złości. Marta powoli się uspokajała. Pomagał jej ocierać twarz z łez.
– Łatwo to mówić – odpowiadała, jeszcze wstrząsana spazmami płaczu – ktoś musi być odpowiedzialny za dom. Łazarz wielki polityk, Maria wciąż w kimś zakochana. A służba, a niewolnicy, a dziadek, babcia, ciotki, wujkowie – ktoś musi o nich zadbać.
Potem przeszli do jadalni, gdzie już była przygotowana kolacja, ale tu niektórzy Jego chłopcy nie wytrzymali. Po prostu, gdy zobaczyli stoły obficie zastawione, zaczęli zajmować miejsca, na nic nie czekając. Zawstydził się za nich i patrzył, jak gospodarz przyjęcia porządkuje ten najazd, jak zatrzymuje najważniejsze miejsca, a nawet usuwa z nich tych, którzy je pozajmowali. Cieszyło Go przynajmniej to, że Jego Dwunastka sprawuje się bez zarzutu. Nawet Janek, który był przecież ze wszystkich najmłodszy, również i teraz Go nie zawiódł. Jeden Szymon Zelota od nich odstawał. Ale na tego nie było żadnej rady. Roznosił go temperament, pewność siebie, ufność w swoje pięści – i przekonanie, że jest uczniem Jezusa z Nazaretu, Mesjasza, stąd też należy mu się szacunek. Te wszystkie obserwacje biegły w Nim jakąś wąską smużką świadomości, bo już zasiadał przy stole, po prawej ręce Łazarza.
Gdy zajmował miejsce, był jeszcze świadkiem wymiany zdań pomiędzy dwiema siostrami, Marią i Martą. Stały przy Nim, już pogodzone.
– Marta zgodziła się, że nie będę jej przy dzisiejszym przyjęciu pomagała – zawiadomiła Go Maria z radością.
– Co miałam z nią zrobić? – odpowiadała Marta, już spokojna, z uśmiechem na twarzy. – Przecież ona poza Tobą świata Bożego nie widzi. Ale mam sprawną służbę i chyba dam sobie radę.
– Dziękuję ci – odpowiedziała Maria.
– No to siadaj obok Jezusa – zaproponowała Marta.
– Jeszcze raz ci dziękuję.
Gdy już zajęli swoje miejsca, długi czas milczała. Współsiedzący wiedzieli, że Maria nie przypadkiem usiadła obok Niego, więc nie wciągali Go do rozmowy. Również Łazarz wdał się w dyskusję z Jego uczniami siedzącymi obok. Czekając na odezwanie się Marii, przysłuchiwał się rozmowom Łazarza z Tomaszem, Kubą i Piotrem. Stwierdzał, że poglądy, które Łazarz reprezentuje, są zbieżne z Jego własnymi. Tymczasem Maria zaczęła mówić:
– Dom był nieustannie nawiedzany przez przedstawicieli wszystkich możliwych kierunków politycznych i religijnych naszego kraju. Ja byłam za młoda, by się w tym połapać. Często dochodziło między nimi do starć. Rzucali się na siebie nawzajem. Jedni drugim udowadniali, że nie mają racji, że są niezgodni z Prawem, że sprzeciwiają się Mojżeszowi. Wycierali sobie usta Bogiem, pełni złości, nienawiści. Nie mogłam tego ścierpieć. Ciągnęli do nas, bo mieli to, czego potrzebowali – duży gościnny dom, idealnego gospodarza, bo Łazarz, brat mój, przyjmował ich zawsze przyjaźnie. To nie była tylko jego dobroć czy słabość. On zatroskany jest bardziej niż wszyscy oni razem wzięci o losy naszego narodu, stwarza im po prostu warunki do tego, by się wygadali i dogadali.
– A jak jest teraz?
– Teraz wszedłeś Ty. Łazarz szybko w Tobie zobaczył szansę uratowania naszego narodu. Oni tu nadal przychodzą. Osobno i razem. Tylko zmieniła się tematyka ich rozmów. Jest nią teraz prawie wyłącznie Twoja osoba. To od nich Łazarz dowiedział się, że Ty istniejesz. Przynosili czasem nieprawdopodobne i sprzeczne wiadomości o Tobie. Od dawna Cię chciał spotkać. Aż niespodziewanie ja stałam się sposobnością do tego, że on Cię poznał.
Pojawił się odźwierny i, zwracając się do Łazarza, powiedział:
– Przybył Nikodem i chce się z Tobą, Panie, widzieć.
– Nikodem? – ucieszył się Łazarz. – Już idę – przeprosił, że opuszcza stół i wyszedł.
– To prawie przyjaciel domu. Czasem bywa, że wpada do nas o późnej porze – Maria tłumaczyła.
„Nikodem? – zdziwił się. – Czy to ten spotkany u Szymona Trędowatego? Do Łazarza czy do mnie? Z żądaniem, z kolejną groźbą?”
cd. Nikodem (2)