Samarytanka
– No, to za wielu nas nie idzie do tej Samarii – oświadczył z nutą wyższości Szymek.
– Coś niektórzy Twoi uczniowie są podszyci strachem. Wygląda na to, żeś powinien więcej nauczać o odwadze – dodał ironicznie Judasz.
Odkąd weszli na teren Samarytan, wyczuwał zdenerwowanie nawet u swoich najodważniejszych uczniów. Wyładowywali je w bezładnym gadulstwie. Deszcz wciąż padał, ale to im nie przeszkadzało w rozmowie. Jakby go nie dostrzegali.
– Ty tak opowiadasz o tym, że bez woli Twojego Ojca włos z głowy człowiekowi nie spadnie, a oni jakby tego nie słyszeli – znowu Szymek był przy głosie.
– Może nawet wierzą, że włos im nie spadnie bez woli Bożej, ale wolą, żeby im nie spadł kamień na głowę rzucony przez Samarytanina – uzupełnił Szymka Bartek.
– A to wszystko dlatego, że nie zorganizowaliśmy tej wyprawy lepiej. Trzeba było napisać na desce: „Witajcie, bracia nasi, Samarytanie. My przychodzimy do was jak do przyjaciół. Nie rzucajcie w nas kamieniami ani błotem, ani odchodami”.
– Ale rzucajcie nam chleb.
– I ciastka – dodał rozbawiony Janek.
– Ale co ci po ogłoszeniu na tablicy, jak te pastuchy nie umieją ani czytać, ani pisać.
– Nie ma rady, tylko jeden z naszych powinien iść na początku naszej procesji i wołać to samo, co będzie napisane na tablicy.
– Najlepiej, jakby na to przystał Piotr, bo ma silny głos.
– Tylko czy oni zrozumieją nasz język?
– Nie wiem, czy pamiętasz, Jezu, jak było? Gdy zapowiedziałeś, że wracamy przez Samarię, to wielu naszych wprost powiedziało: Jak tak, to my nie idziemy – informował Go gorliwie Janek. – Tego nie mówili głośno, żebyś Ty tego nie słyszał, ale tak trochę do siebie, a trochę między sobą. A jak się już dowiedzieli, że ewentualnie zostaniesz w Samarii jakiś czas, to się przestraszyli nie na żarty, a niektórzy się zgorszyli, że Ty zdradzasz naród izraelski.
Znał to ich gadanie na pamięć i był dla nich wyrozumiały. Pojawiało się zwłaszcza wtedy, gdy rosło zagrożenie, a więc gdy zbliżali się do jakiejś wsi, albo wchodzili w tereny górzyste, gdzie droga wiodła pomiędzy piętrzącymi się z obu stron skałami. A teraz znowu zbliżali się do kolejnej wsi. Jak dotąd, obyło się bez żadnego incydentu. Dzień był chłodny, popadywał deszcz. Szli szybko, jakby chcieli najprędzej mieć za sobą ten nieprzyjazny kraj, licząc, że On, choć obiecywał, że tu zostanie na kilka dni, może zrezygnuje z tego, gdy nie trafi na okazję.
– A to dlatego nam się tak dotąd udaje – paplał Janek – bo Tyś wymyślił, że dopiero wtedy ruszymy, gdy się przewali fala pielgrzymów, przeciwko której Samarytanie protestują. A gdy się przewaliła, możemy wędrować spokojnie przez ich kraj – mówił szybko, aby wyładować swoje zdenerwowanie. – Dzisiaj deszcz pada i Ty tak wymyśliłeś, że Samarytanie wolą siedzieć w domu niż wyczekiwać na takich niedobitków jak my. Dobrze mówię?
– A po co ty, Jezu, chcesz właściwie iść do Samarytan? Jak się Żydzi dowiedzą – a się dowiedzą – to się wściekną na Ciebie, to i Ciebie nazwą Samarytaninem – zagadnął Go Tomasz. Najwidoczniej ta sprawa od dawna go niepokoiła.
– A jak ty uważasz, są oni wyznawcami religii mojżeszowej, czy nie są? – zapytał go kategorycznie.
– Jacy oni wyznawcy! Jacy oni wyznawcy! Co Ty takie rzeczy mówisz! – wybuchły okrzyki oburzenia.
Nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji. Przecież nie po raz pierwszy rozmawiali na ten temat. Przeczekał ten wybuch, dopiero jak się uspokoiło, postawił kolejne pytanie:
– Wierzą w Objawienie Boże? Zachowują przepisy prawa mojżeszowego czy nie? – spróbował okrężną drogą.
Zamilkli zupełnie, ale wiedział, że to nie oznacza, jakoby się z Nim zgadzali.
Dopiero po chwili odezwał się Jakub, popierając Go:
– W szabat to im nie wolno podgrzać jedzenia, które sobie w piątek przygotowali. I nie wolno im w szabat nigdzie chodzić, tylko do bóżnicy.
– Ale to nie są żadni Izraelczycy – w rozmowę wdał się Judasz, obywatel Judei, mający się za najwyższy autorytet w Dwunastce; mówił, jakby nikt nic na ten temat nie wiedział: – Zbieranina z całej Asyrii, która zamieszkała północny kraj po uprowadzeniu jedenastu naszych rodów w głąb Asyrii. To nie Izraelici! Co my mamy z nimi wspólnego!
– A więc, co jest ważne: czy ważne jest pochodzić z rodu Dawidowego w czystej linii, czy ważne jest przyjąć religię objawioną, nawet gdy się jest poganinem? – zwrócił się do niego z pytaniem.
– I jedno, i drugie – ten odparł podenerwowany. – Dopiero wtedy jest się prawdziwym Izraelitą, gdy się jest i z rodu, i z religii Izraelitą.
– A my, Galilejczycy, jesteśmy dużo lepsi niż Samarytanie? – uciął.
Ale Judasz nie odważył się odpowiedzieć. Bał się zadzierać z całą resztą. Przecież prawie wszyscy byli z Galilei.
Gdy się nie doczekał, oświadczył:
– Przecież i Galilejczycy to pogańskie ludy, a przynajmniej mieszańcy. A czujemy się prawdziwymi Izraelitami.
Choć wiedział, że ich to zaboli, ale nie widział wyjścia. I tak też się chyba stało. Po chwili przerwy zaatakował Go Andrzej, któremu to się rzadko zdarzało:
– Samarytanie uznają tylko Pięcioksiąg Mojżesza. Innych ksiąg, zwłaszcza prorockich, nie uznają.
– A saduceusze uznają? I nikt by nie śmiał powiedzieć, że oni nie są Izraelitami. Jest tak?
Ale i to tłumaczenie nie pomogło. Zarzuty się sypały nadal:
– Oni śmią twierdzić, że tylko ich Pismo Święte jest prawdziwie święte, bo jest napisane w języku starohebrajskim, a nasze, zmodernizowane przez Ezdrasza, to nie.
– Podrzucili do Świętego Świętych kości ludzkie, żeby Przybytek zbezcześcić.
– Złapał ich ktoś za rękę? – przytrzymał tę lawinkę, która ruszyła.
– Nie, ale kapłani tak powiedzieli.
– Nie przychodzą do naszej świątyni – zapalił się Janek – ani na święta, ani w ogóle i nie składają ofiar, tylko na górze Garizim.
– A czy to tylko ich wina, czy również i trochę nasza? Wiesz, czy nie wiesz? – spytał go łagodnie.
Ale Janek nie odpowiadał.
– No wiesz, wiesz, nie udawaj, żeś nic nie słyszał – wyskoczył Jakub.
Dopiero teraz Janek, ze spuszczoną głową, zaczął prawie że recytować:
– Jak wrócili Judejczycy z niewoli babilońskiej i zabrali się do odbudowania świątyni, wtedy przyszli Samarytanie, żeby im pomóc, ale Żydzi ich odgonili, mówiąc, że oni nie są prawdziwi Izraelici.
– No, wszystko dobrze – Tomasz nie dawał za wygraną i chciał mieć swoją rację. – Ale powiedz, po co Ty chcesz iść do Samarytan? Żeby co?
– Czy jeszcze coś trzeba tłumaczyć? Przecież to nasi bracia.
– Bracia, mówisz – przerwał Mu Judasz. – A znasz powiedzenie, jakie kursuje w Jerozolimie: „Lepiej zjeść kawał świniny niż chleb z ręki Samarytanina”.
– Nie na to jesteśmy, by podtrzymywać nienawiść i głupotę – odpowiedział mu surowo. – Zastanówcie się sami: Jak możemy głosić poganom Objawienie, jeżeli gardzimy Samarytanami, którzy wierzą też w Objawienie. No, przecież to jest chore.
– Niech nas przeproszą za wszystkie zniewagi – Judasz się upierał.
– Trzeba zrobić pierwszy krok do nich, zamiast czekać na to, aby oni do nas przyszli. A poza tym, trzeba im pomóc, aby ujrzeli pełnię prawdy objawionej, że Bóg kocha każdego.
Prawie równocześnie, gdy kończył to zdanie, pacyna błota rozprysła się Mu na głowie. Zresztą nie tylko Jemu. Błotny grad spadł na nich wszystkich. Bronili się przed nim, osłaniając głowy.
– Pilnować Jezusa – rozległ się rozkaz Piotra. – Kobiety do środka. Nie rozpraszać się. I wciąż idziemy. Szybciej. Szybciej.
Zza ramienia, którym osłaniał oczy, zobaczył dzieci, młodzież. Kryli się za drzewami, płotami i bez przerwy rzucali w nich, czym popadło.
– Przegonię ich – usłyszał warknięcie Szymka.
– Ani się waż – ostrzegł go.
– A co, mam bezczynnie dać się błotem obrzucać?
– Nie dość się nasłuchałeś od Jezusa na temat miłości bliźniego? – Piotr tłumaczył.
– Przegonię ich.
– Szymek! Żadnej bijatyki – wykrzyknął.
Zobaczył, że Szymek wbrew zakazowi wyskakuje z ich prawie biegnącej grupy i już w tej chwili rozległ się jego ryk jak zarzynanego bawołu. Szymek rycząc, wyjąc, piszcząc, rżąc, biegł w stronę dzieci, schylał się nagle, jakby zbierając błoto, z rozmachem rzucał w ich kierunku powietrze, robił przysiady, wreszcie stanął na rękach. Spłoszone dzieci najpierw jak stado wróbli poderwały się do ucieczki, ale już za chwilę stwierdziły, że im nic nie grozi, a przeciwnik nie jest straszny, ale komiczny. Przystanęły, przysiadły i patrzyły z okrągłymi ze zdumienia i podziwu oczami. Wtedy nie wytrzymał Janek. Wyskoczył, rozsmarował sobie błoto na policzkach, wsadził oba wielkie palce do ust, rozciągnął je jak dwie struny, resztą palców zaczął machać jak ptak w locie, wyciągnął język, przewrócił oczami, przysiadł na piętach i zaczął podskakiwać jak jakiś nieziemski stwór.
– No, to bawimy się. Kuba, wyciągaj flet i graj.
I już pojawiły się piskliwe tony znanej piosenki.
– Śpiewamy.
Podniosły się pierwsze głosy. Jeszcze chwila, a Jego chłopcy maszerowali śmiesznym paradnym krokiem, naśladującym marsz rzymskich żołnierzy, wokół Niego i kobiet stojących z Nim w miejscu. Kobiety nie wytrzymały, pojedynczo dołączały się do chłopców tańczących w kole i powiewały chustami, które zdjęły z głów i rozciągały rękami nad sobą, śpiewając zapamiętale. Dzieci wracały, przyglądając się temu przedstawieniu, które tak niespodziewanie się przed ich oczami rozwinęło. Wgapiały się z podziwem i radością. Teraz tylko On jeden stał w środku, otoczony przez tańczącą grupę. W końcu pochwycił chłopca samarytańskiego i wciągnął go do koła. Teraz wszystkie dzieci samarytańskie otaczały ich ciasnym kręgiem i klaskały. Usiłowały z nimi śpiewać. Wciąż nadchodziły inne i pokazywały na nich palcami, wołając:
– Cyrkowcy, cyrkowcy, błazny!
Musiał przyznać im rację, bo wyglądali na pewno niecodziennie, zmoczeni od deszczu, który dopiero od niedawna przestał padać, zabrudzeni błotem.
Potem już maszerowali przez wieś razem z dziećmi, śpiewając jak opętani, machając rękami do ludzi, którzy wybiegali z domów, schodzili z pól i ogrodów, aby oglądać to dziwowisko, które oni stanowili.
Gdy przeszli przez wieś i pożegnali dzieci, natrafili na strumyk. Piotr polecił:
– Teraz do wody.
Nie była to duża woda, ale zawsze strumień, w którym można się było obmyć. Na szczęście deszcz ustał na dobre, chmury rozganiał wiatr. Słońce wyszło i mogli się wychlapać i wyprać do syta, ale byli wciąż pod silnym wrażeniem tego, co przeżyli.
– No, już po krzyku. Spodziewałem się, że zaatakują nas ludzie dorośli. Ale że to zrobią dzieci i młodzież, tego nie przypuszczałem – narzekał Andrzej.
– Widać rzadko tą drogą chodziłeś do Jerozolimy czy z Jerozolimy. To jest już narodowy sport – objaśniał z miną fachowca Szymek. – A spróbuj ukarać dzieci, to te natychmiast w płacz i do rodziców. Wtedy cała wioska w mgnieniu oka jest na nogach i dochodzi do tego, do czego dochodzi. Mordobicie na całego, z rannymi, a nawet z ofiarami śmiertelnymi.
– Tak czy owak, trzeba przemaszerować jak najprędzej przez ten kraj – oświadczył Piotr.
– Wobec tego co? – spytał ciekawie Janek.
– Idziemy również i w południe, kiedy oni śpią. Jak się wszystko dobrze potoczy, po południu powinniśmy dotrzeć do Sychem.
– Tam, gdzie jest studnia Jakubowa? – ucieszył się Janek.
– Tak.
Siedział przy studni Jakubowej pod drzewem, które Go chroniło przed promieniami słońca, ale nie mogło ratować przed obezwładniającym upałem. Był krańcowo wyczerpany. Zdawało Mu się, że gdyby trzeba było podnieść się i zrobić teraz jeszcze krok, nie potrafiłby się na to już zdobyć. Niemal dziwił się, że potrafi jeszcze siedzieć, że nie zsunął się na ziemię, że nie rozpłaszczył się na niej i nie wsiąknął w nią jak ta woda koło studni, rozlana przed chwilą. Serce wciąż Mu się tłukło, jakby chciało rozwalić klatkę piersiową. Może powinien wstać i pospacerować trochę, może wtedy przyszedłby do siebie – czasem Mu się to udawało – ale teraz nie było Go na to stać. Brakło sił. Zamknął oczy, a właściwie zamknęły się same. Ale był zupełnie trzeźwy, choć Mu się zdawało, że powinien natychmiast zasnąć. Przez zasłony powiek widział światło odbite od piasku. Światło ogarniające Go, przed którym nic nie potrafiło Go obronić. Tak jak przed gorącym powietrzem, które prawie że przenikało Go na wylot. Zdawało Mu się, że wszystko powinno obumrzeć, znieruchomieć, bo każdy wysiłek powodował nową falę gorąca i potu. I tak chyba było. Trwała martwota. Ptaki nie śpiewały, nawet pasikoniki zaprzestały muzykowania. Upragniony wiatr od dawna ustał. Nie poruszał się ani jeden listek na drzewie. Uczniowie, którzy poszli na zakupy, gdzieś ugrzęźli. Wcale Go to nie dziwiło. Musieli utknąć po drodze i śpią.
Jeszcze nigdy w życiu tak nie zareagował na upały jak tym razem. Może faktycznie tą jesienią były dokuczliwsze niż to normalnie bywało, jednak nigdy dotąd nie był tak wykończony. Umęczył Go nie tylko ostatni etap pielgrzymowania i Jerozolima, również wszystkie poprzednie miesiące miały swój udział. Myśli płynęły leniwie, ale logicznie i powodowały strach i bicie serca, i nowy napływ gorąca, i nową falę potu. „Czy zdążę wszystko powiedzieć, co Ojciec mi ukazał. Żebym zdążył przekazać prawdę”. Rosło w Nim poczucie misji, którą jako Syn Boga ma jeszcze do spełnienia: „Jestem odpowiedzialny za Żydów i Samarytan, za Izrael i pogan, do nich Ojciec mnie posłał”. Otworzył oczy, uderzył Go blask słońca. Zamknął je znowu. Usiłował zasnąć.
Cisza nie była idealna. Od pewnego czasu w którymś z pobliskich domów ktoś głośno rozmawiał. Rozróżnić można było męski głos i żeński. Czasem kłótnia nasilała się, czasem przycichała. Nie można było zrozumieć, o co chodzi, niemniej było pewne, że żadna ze stron nie ustępuje. „Jak ktoś ma siłę i ochotę awanturować się w taki upał?” – dziwił się. Niespodziewanie wybuchnął krzyk, jakby to działo się tuż obok. „Kłótnia przeniosła się na zewnątrz, głos odbity od ścian domu niesie się znakomicie” – odnotował kolejne spostrzeżenie. Mężczyzna wołał:
– Marsz po wodę, mówię ci po raz ostatni, jeżeli nie chcesz, żebym ci rozbił dzban na głowie!
– Tylko spróbuj! Tylko spróbuj! To noga twoja w moim domu nie postanie! To pójdziesz, dokąd cię oczy poniosą! Nie masz prawa mną rządzić! Nie jestem twoją żoną! Najpierw się ze mną ożeń, to wtedy będziesz miał prawo do mnie. Ale nie wcześniej!
– O, niedoczekanie twoje! Z taką jędzą. Tego brakowało! Zmień się, dopiero wtedy będziemy o tym mówić!
– „Zmień się, zmień”. Ile razy to już słyszałam. I ciągłe obietnice: to się z tobą ożenię. Łaski mi nie zrobisz. Chcesz, to się żeń. Nie chcesz, proszę bardzo, drzwi otwarte, wynocha!
Słowa jeszcze były ostre, ale wypowiedziane łagodniejszym tonem, ugodowym. I mężczyzna zdawał się ustępować:
– Miałaś już pięciu mężów. Żaden z tobą nie wytrzymał.
To poskutkowało:
– No już idę, idę, czyściochu. Żebyś nie narzekał na mnie.
Za chwilę ją zobaczył. Była już niemłoda. Ale wciąż zgrabna, ubrana wyzywająco, podmalowana, co mogło zdziwić, biorąc pod uwagę choćby porę dnia. Niosła swój pusty dzban na głowie z gracją dziewczyny. Na zaczerwienionej twarzy łatwo można było odczytać niedawne wzburzenie. Patrzył na nią spod wpółprzymkniętych powiek. I było Mu jej żal. Jej przeminiętej młodości, jej goryczy, rozczarowania i pustki, jej braku miejsca na świecie. Jakiż ona może mieć szacunek w tej społeczności: ona, kobieta mająca na swoim koncie pięciu mężów, z wszystkich niezadowolona, tak jak wszyscy byli z niej niezadowoleni. Ona, szukająca wciąż kogoś, kto by ją zachwycił, kogo by mogła pokochać bez reszty.
Spostrzegł, jak zareagowała zaskoczona, gdy Go zobaczyła – Żyda siedzącego przy studni.
– Daj mi pić.
Chociaż te słowa powiedział cicho, Jego głos zabrzmiał w tej ciszy bardzo wyraźnie. Jeszcze nie wiedziała, jak potraktować Jego słowa – jako zaczepkę czy prowokację. Na wszelki wypadek odpowiedziała:
– Jakże Ty, będąc Żydem, prosisz mnie, Samarytankę, o to, bym Ci dała pić?
Wciąż miał wpółprzymknięte oczy i kamienną twarz.
– O, gdybyś znała dar Boży i wiedziała, kim jest Ten, kto ci mówi: „Daj mi pić”, prosiłabyś Go wówczas, a dałby ci wody żywej.
Wyczuł, że się zaniepokoiła. Przestraszyła ją ta rozmowa z nieznajomym, który mówi do niej coś, czego ona nie rozumie, nie wie, o co Mu chodzi, do czego zmierza. Jakby wkradł się w nią niepokój, że ma do czynienia z człowiekiem nienormalnym a może nawet opętanym. Ale chciała wyjaśnić sytuację, stanąć na stałym gruncie:
– Nie masz czerpaka, a studnia jest głęboka. Skądże więc weźmiesz wody żywej?
Kolejnym zdaniem zaskoczyła Go:
– Czy Ty jesteś większy od ojca naszego, Jakuba – teraz ona prowokowała, chciała Go sprawdzić – który dał nam tę studnię, z której pił i on sam, i jego synowie, i jego bydło?
„Skąd ona skojarzyła sobie Jakuba ze mną” – zdziwił się. Nie zmieniał pozycji, nie podnosił powiek, mówił wciąż tym samym przyciszonym tonem, czekając, aż zabrzmi w niej nuta zrozumienia. Ale to nie następowało.
– Każdy, kto pije tę wodę, znowu będzie pragnął. Kto zaś będzie pił wodę, którą ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą ja mu dam, stanie się w nim źródłem wody wytryskującej ku życiu wiecznemu.
Znajdowali się wciąż na dwóch obcych płaszczyznach, oddalonych o całe światy. Czekał na błysk zrozumienia. Nie chciał, żeby odkrycie dokonało się zbyt łatwo. Ale żeby nastąpiło.
– Daj mi tej wody, żebym już nie pragnęła i nie przychodziła tu czerpać.
Łatwo dosłyszał ironię w tych słowach. Najwyraźniej nie rezygnowała: dopominała się o realizm Jego wypowiedzi. Nie chciała, by uciekał w metaforę, nie chciała opuszczać swojego świata, w którym, gdy nawet była nieszczęśliwa, to jednak pewna swego. Odpowiadał jej półsennie, z przymkniętymi oczyma, chroniąc się przed natrętnym światłem słonecznym, wyczerpany drogą, ledwie żyjący. Ona atakowała Go kpiąco, agresywnie, domagając się konkretów. Wspomniał jej o pięciu mężach. Nie podjęła tego tematu.
Kątem oka widział, jak przychodzą Jego ludzie z zakupami, których dokonali w miasteczku, jak są zaskoczeni, że rozmawia z Samarytanką, trącają się łokciami, szeptają coś jeden do drugiego, wskazując na Niego rękami. „Choć im się już zdawało – tak przynajmniej wciąż zapewniali – że ich już nic w życiu nie potrafi zadziwić, aż tu nagle, i to tak niespodziewanie, zgorszyli się z powodu – przecież prostej – sprawy. Tak jakbyśmy na ten temat niedawno nie rozmawiali”.
Kobieta zmieniła temat i przystąpiła do ataku, używając argumentacji stosowanej przez Samarytan w rozmowach z Żydami:
– Ojcowie nasi oddawali cześć Bogu na tej górze, a wy mówicie, że w Jerozolimie jest miejsce, gdzie należy czcić Boga.
Jego uczniowie już stali w pobliżu, wciąż niezmiennie zdumieni, ale On był zatopiony w rozmowie z kobietą, którą chciał ratować. Ta się nie poddawała. Nie przyjmowała tego, co mówił. Tak jak nie życzyła sobie Jego ingerencji w swoje życie.
Zdecydował się poruszyć zasadniczy temat, niezależnie od tego, czy ona jest w stanie go zrozumieć:
– Wierz mi, że nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie czcili Ojca. Nadchodzi jednak godzina, owszem, już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec. Bóg jest Duchem, potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali Mu cześć w Duchu i prawdzie.
No, to był już szok: nie czcić Boga ani w świątyni jerozolimskiej, ani na górze Garizim. Tak dla kobiety, jak i dla Jego chłopców. Wszyscy jakby zamarli, czy zamienili się w posągi. „Czyżbym z nimi o tym nigdy dotąd nie rozmawiał? Ależ tak, wiele razy była o tym mowa. Ale oni jak dzieci: jednym uchem przyjmują, ale drugim wypuszczają i bez końca się dziwią, i są zaskoczeni”.
Pierwsza oprzytomniała kobieta: Jeszcze raz spróbowała Mu uciec:
– Wiem, że przyjdzie Mesjasz zwany Chrystusem. A kiedy On przyjdzie, objawi nam wszystko.
„Skąd ona nagle przeskoczyła na Mesjasza? Po jakiej linii biegną jej skojarzenia?”. Ale nie dopytywał się już o to. Powiedział jej krótko:
– Jestem nim, który mówię z tobą.
Dopiero teraz zareagowała: to Jego stwierdzenie stało się dla niej kluczem, który otworzył tajemnicę tej dziwnej rozmowy. Popatrzyła na Niego szeroko otwartymi oczami, jakby Go zobaczyła po raz pierwszy. Przypominała sobie chyba wszystkie słowa, które dotąd od Niego usłyszała i one – w świetle Jego stwierdzenia – tłumaczyły się i układały w logiczną całość. Niespodziewanie postawiła dzban, który wciąż trzymała za ucho, odwróciła się gwałtownie i pobiegła do wsi.
Gdy ona odeszła, zwrócił się do swoich uczniów. Prawie fizycznie czuł na sobie ich wzrok, który wyrażał pretensję, żal, wyrzut: „Jak mógł zniżyć się do takiego poziomu, żeby rozmawiać z członkiem znienawidzonego narodu, i to z kobietą, i to jeszcze poruszać tak ważne tematy?”
Zdecydowali się Go wciągnąć – podobnie jak Samarytanka – w orbitę codziennych, konkretnych spraw, odrzucając to, co widzieli, jako temat wstydliwy, na którym Go przyłapali, o którym chcieli zapomnieć, darować Mu i zacząć od zera.
Na wiklinowej tacy, którą chyba też kupili w miasteczku, Filip podawał Mu owoce:
– Rabbi, jedz.
Ale On nie podjął tego tematu: już nie myślał o jedzeniu. Chciał skierować ich na swoje drogi myślenia. Tylko jak im wytłumaczyć, że to, co On robi – również ta rozmowa z Samarytanką – to jest właśnie budowanie tego nowego królestwa Bożego, o które oni wciąż pytają, a którego wciąż nie rozumieją. Znał już ich mentalność i wiedział, że dobrze jest ich czymś zaskoczyć, zmusić do myślenia. Chciał zostać przy obrazie posiłku. Uśmiechnął się i powiedział:
– Ja mam do jedzenia pokarm, o którym wy wciąż nie wiecie.
Filip popatrzył niepewnie na Niego, ale nie znalazł w Nim odpowiedzi, zwrócił się w stronę stojących za sobą towarzyszy, ale od nich też nie otrzymał wsparcia. Doszedł do Niego głośny szept Judasza, z którym się ten zwrócił do Filipa:
– Czyż Mu ktoś przyniósł coś do jedzenia?
Filip wzruszył ramionami i znowu spojrzał na Niego, czekając na wyjaśnienie. Wobec tego dał je, chociaż wątpił, czy je zrozumieją:
– Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który mnie posłał, i wykonać Jego dzieło.
Rozmowa została przerwana: wracała kobieta z grupą ludzi. Wśród nich był starzec w szatach przypominających ubiór kapłanów jerozolimskich. Ten, zbliżywszy się, zaczął bez wstępów:
– Czy powiedziałeś, że jesteś Mesjaszem?
– Tak.
– Jak się zwiesz? – zapytał nerwowo.
– Jezus.
– Z Nazaretu? – upewniał się.
– Tak.
Starzec zareagował natychmiast: skłonił się przed Nim nisko.
– Wreszcie przyszedłeś – powiedział jakby z ulgą. – My tu na Ciebie czekamy od dawna.
Nie odrzekł nic, choć zaskoczyło Go to oświadczenie. Starzec jakby to wyczuł i wyrecytował uroczystym tonem:
– Jeszcze się nie zdarzyło, żeby jakiś Izraelita powiedział coś dobrego o Samarytaninie. A Tyś skomponował nawet przypowieść, która poszła jak błyskawica po całej Palestynie, wzdłuż i wszerz. Wszystkich zbulwersowała. Jednych zgorszyła, innych, to znaczy nas, oczarowała. Dziękujemy Ci za to, żeś w swojej przypowieści tak nas wywyższył. Ale dlaczego rozmawiamy na tym upale – kapłan przerwał. – Czy mogę Cię zaprosić do mojego domu? Czy Ty jako Żyd nie wzgardzisz stołem, gdy Cię zaproszę na posiłek?
Słuchał tych słów z radością.
– Osobna sprawa to Twoi uczniowie. Zapraszamy – kapłan zrobił szeroki gest w stronę wszystkich – ale nie przymuszamy.
– Że ja z Tobą idę, tego nie muszę ani Tobie, ani nikomu tłumaczyć – oświadczył Piotr.
– Kto jeszcze? – spytał, zwracając się do swoich chłopców.
– Ja zawsze tam, gdzie Ty, Jezu – Janek się przylepił.
– Mógłbym również i ja dołączyć? – poprosił Jakub.
– Oczywiście.
– Mnie zmęczył upał, wolałbym podarować sobie tę wizytę – oświadczył Tomasz, nadając swojej wypowiedzi ton obojętny.
Reszta Jego chłopców milczała. Zabrał głos Judasz:
– Pogańskie miasto Sebaste mnie nie ciekawi, a jeszcze mniej jego mieszkańcy – zakpił. – Zresztą, nie jestem potrzebny, jak idzie Piotr z Tobą. Masz w nim dostateczną obstawę. Ja poprowadzę resztę. Spotkamy się w Kafarnaum.
Gdy już się oddalili, Piotr na wpół ze złością, na wpół z troską skomentował zachowanie się Judasza:
– A mnie się zdawało, że mu już przeszło. Nic nie przeszło – jak się okazuje, wykorzystuje każdą sytuację, żeby stawać na Twoim miejscu. Nie chcę tego powiedzieć w złą godzinę, ale on nam może jeszcze kiedyś taki numer wyciąć, że się nie pozbieramy.
Kapłan, który zauważył, co zaszło pomiędzy Jego uczniami, po to, aby rozładować napięcie, zaczął opowiadać:
– Chcieliśmy się dowiedzieć, czy Twoja przypowieść o miłosiernym Samarytaninie to fakt, czy fantazja. Szukaliśmy między kupcami.
– I co, znaleźliście mojego wybawcę?
– I znaleźliśmy. Jest taki. Nie relacjonował tego wydarzenia nikomu, bo – jak mówił – nie było czym się chwalić. Myślę, że trochę ze skromności, a trochę, by mieć święty spokój. Natychmiast napadliby go, niestety, nasi rodacy, że uratował Żyda, zamiast zostawić go na pożarcie szakali i sępów. Chcesz go zobaczyć?
– Chętnie. Podziękuję mu raz jeszcze za ocalenie życia.
– Tyś Mąż Boży. I tak byś nie zginął marnie. Ale chodźmy. Pokażemy Ci najpierw nasze miasto, jeżeli nie boisz się wejść do niego. Zresztą, myślę, że się nie boisz.
Gdy wchodził do miasta, już wiedział, co Go czeka: ludzie ciągnęli w kierunku domu kapłana jak w sobotę do bóżnicy. Domyślał się, że było to dzieło kobiety napotkanej u studni Jakubowej. Już po drodze zaczepiali Go pozdrowieniami, uśmiechami, machaniem rękami, chustami. Zrazu nieśmiało, ale z czasem coraz odważniej, serdeczniej. Pod domem zastał już zgromadzony tłumek, który się szybko powiększał. W czasie posiłku, pytając i odpowiadając tym, którzy Go indagowali o rozmaite sprawy, gdzieś w głębi duszy zastanawiał się nad tym, o czym powinien mówić do tłumu, bo to, że będzie musiał mówić kazanie, było poza wszelaką dyskusją.
Ale okazało się, że ludzie zebrani mają bardzo określone prośby. Gdy tylko pojawił się we drzwiach, zaczęto skandować:
– Mi-ło-sier-ny Sa-ma-ry-ta-nin!
No to już miał zadany temat, wobec tego stanąwszy na podstawionym stole, aby Go lepiej widziano, opowiadał im historię – przypowieść o dobrym człowieku z ludu Samarytan. Ale potem przyszły prośby o kolejne Jego przypowieści. Jakby jakoś chcieli być dowartościowani, że On nie tylko Żydom czy Galilejczykom, ale również do nich tak samo, to samo – bo i oni są tyle samo warci co tamci. Ludzie byli niestrudzeni. Końca nie było prośbom. Aż wkroczył kapłan, mówiąc, że Jezus idzie z nim do Sebaste. Ale i tak nie zrezygnowali łatwo. Domagać się zaczęli przypowieści „dla nich”. Wobec tego opowiedział tę, która dawno w Nim się narodziła, aż teraz miała przybrać kształt ostateczny:
– Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli. Znalazł go pewien człowiek i ukrył ponownie. Z radości poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę rolę. Dalej, podobne jest królestwo niebieskie do kupca, poszukującego pięknych pereł. Gdy znalazł jedną drogocenną perłę, poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił ją.
Na tym skończył, nagrodzony niekończącymi się brawami i skandowaniem:
– Zba-wi-ciel świa-ta! Zba-wi-ciel świa-ta!
Potem poszli dalej, do Sebaste. Dawno nie widział tak pięknych krajobrazów. Szli drogą wiodącą przez rozłożysty wąwóz – po lewej stronie piętrzyła się święta góra Garizim, po prawej wzgórze, na szczycie którego widniała wspaniała budowla. Jej kolumny świeciły teraz kolorami tęczy w blasku popołudniowego słońca. W tle bieliło się samo miasto, położone na łagodnym garbie. Kapłan, domyślając się Jego podziwu, powiedział:
– To najpiękniejsze miasto Palestyny. Takiego zdania są znawcy przedmiotu. Zresztą sam zobaczysz. Herodowi Wielkiemu można wiele zarzucić, ale na pewno to trzeba przyznać, że był budowniczym nadzwyczajnym. A na to, żeby być budowniczym miast, musi się mieć umiejętność wyboru miejsca. I on sobie upatrzył to małe, zniszczone gruntownie miasteczko.
Po krótkiej przerwie, jakby dając Mu szansę, by się napatrzył na te piękności, mówił dalej towarzysz kapłana, ubrany w strój przypominający szaty lewity ze świątyni jerozolimskiej:
– Nie wiem, czy wiesz, ale miasto nasze zniszczył król Judei, Jan Hirkan, przed ponad 130 laty. Wtedy się ono jeszcze nazywało Samaria.
– Opowiadaj, opowiadaj proszę – Janek nie byłby Jankiem, gdyby nie zaznaczył swojej obecności.
Trzeba zacząć od początku. A początek był taki, że Samaria była stolicą północnego Izraela, to znaczy wszystkich rodów izraelskich oprócz Judy – mówił teraz już do Janka jak do kogoś, kto nie ma zielonego pojęcia o historii Izraelitów.
Nie przerywał mu. Słuchał, patrzył na piękną dolinę, którą wędrowali, na urodzajne stoki łagodnie wznoszące się w górę, troskliwie wykorzystane pod uprawę winogron, zbóż.
– Na terenach obecnej Samarii zamieszkał jeden z najważniejszych rodów naszego ojca Jakuba: ród Józefa, który się podzielił na ród Manassesa i Efraima. Przed prawie tysiącem lat król Omri zbudował na miejscu dawnego kananejskiego miasta swoją stolicę: Samarię, która wkrótce stała się stolicą całego północnego państwa Izrael: stolicą wszystkich dziesięciu rodów Jakuba.
– Oprócz Judy – wtrącił Janek, który lubił wszędzie swoje trzy grosze wsadzać. – Bo stolicą państwa południowego, czyli Judy, była Jerozolima.
Słuchał toczącej się dyskusji, a przy tym rozglądał się po okolicy. Wciąż jednak frapowała Go budowla stojąca na szczycie wzgórza, górująca nad miastem, zbudowana w stylu rzymskim.
– A wiesz, co ja słyszałem od naszego rabina? – Janek znowu popisywał się.
Zdrętwiał. Już wiedział, co Janek powie, a co z pewnością dotknie ich gospodarza.
– Janek, uspokój się – również Jakub zorientował się, ku czemu Janek steruje. – Nikt nie jest ciekawy, co rabin z Kafarnaum tobie powiedział – usiłował mitygować go.
– A właśnie że powiem, a właśnie że powiem. On nam kiedyś w chederze opowiadał o górze Garizim i że jest rytualnie nieczysta, bo u stóp tej góry są zagrzebane pogańskie wizerunki bogów.
No, stało się. Teraz patrzył na reakcję Samarytanina. Ale ten roześmiał się swobodnie, jakby nie zrozumiał, o co chodzi, i odpowiedział spokojnie:
– My wiemy, że faryzeusze taką powiastkę sobie wysnuli, żeby zdyskredytować naszą świętą górę. Ale źle trafili. Dla nas to nie jest ważne, co opowiadają kapłani i faryzeusze wasi. Dla nas najważniejsze jest, że się trzymamy tego, co mówi Pięcioksiąg Mojżesza, i to bardziej ortodoksyjnie niż wy. Tak, to prawda. W naszym kraju mamy nie tylko wielu Asyryjczyków, ale i Babilończyków, jak również Greków, wyznających swoje religie. Ale trzymamy się od nich z daleka.
– Greków? – znowu zdumiał się Janek. – Skąd Greków?
– Aleksander Wielki wprowadził do naszego kraju wielu swoich legionistów I zasiedlił nimi wolne jeszcze tereny, na wsiach, ale są i w miastach.
– No proszę, proszę – Janek pokiwał głową z miną znawcy.
– I poganie szanują nasze obyczaje. Najwięcej krzywd doznaliśmy od Żydów.
– Od Żydów? – Janek znowu otworzył szeroko oczy ze zdziwienia, jakby o niczym nigdy nie słyszał.
– A tak! – kapłan zapalił się. – Gdy w Judei rodzina Machabeuszów wznieciła powstanie i w końcu uwolniła Judeę spod rządów Ptolomeuszów, Żydzi zaatakowali nas – kapłan podniósł głos – najpierw zburzyli nam świątynię na górze Garizim. Król judejski, Jan Hirkan I, na czele armii Judejczyków! Brat przeciwko braciom. I mamy ich obdarzać szacunkiem? – tu podniósł głos aż do falsetu. – A potem, po rocznym oblężeniu, zburzyli samo miasto.
– Kiedy to się wszystko działo? – Janek znowu „pierwszy raz w życiu słyszał”.
– Przed jakimiś 150 laty. Bo usiłowali nas zmusić, byśmy chodzili na święta do Jerozolimy i w świątyni składali ofiary! Potem już było tak jak było, przyszli Rzymianie, sprowadzeni przez głupich Żydów, no i Herod Wielki. A ten zakochał się w naszym mieście, odbudował je, uczynił je najpiękniejszym miastem swojego królestwa, nazwał je Sebaste Augustus – na cześć cesarza Augusta.
Zapatrzył się na przepiękną budowlę, zbudowaną na szczycie wzgórza, górującą nad miastem.
– Tu dawniej znajdowała się twierdza, zburzona przez króla Jana Hirkana – objaśniał lewita. – Na jej miejscu wystawił Herod Wielki świątynię na cześć Oktawiana, zwanego Augustem.
– I dlatego też zmienił wam nazwę miasta z Samaria na Sebaste, co znaczy August. Czy tak? Jak to potraficie pogodzić z przepisami mojżeszowymi?
Tu był cały Janek: nierozumiejący, wciąż dopytujący się, stwarzający pozory roztrzepanego, nawet ograniczonego, aż naraz przechodzący do ataku zupełnie niespodziewanie. Przypomniało Mu się przezwisko „Skorpion”, jakim Janka obdarzali jego koledzy. Był ciekawy, jak odpowie na ten zarzut Samarytanin.
– A ty byś wolał, żebyśmy zburzyli tę świątynię, a jutro zostali wymordowani przez wojska rzymskie? – kapłan się oburzył.
– Ja tylko pytam – Janek znowu się schował w naiwność. – Och, jaka śmieszna budowla – przeskoczył z tematu, wskazując palcem na kolumnadę, biegnącą wzdłuż ulicy.
Tak byli zagadani, że prawie nie zauważyli, że weszli w miasto. Prezentowało się znakomicie, dzięki falistemu terenowi, na którym było rozlokowane. Łagodny garb wspinał się ku górze, na której pyszniła się świątynia w promieniach zachodzącego słońca. Stoki siodła spadające po obu stronach wznosiły się z kolei na sąsiednie wzgórza. Wszystko to tworzyło jedną logiczną całość, dzięki przepięknej architekturze. Teraz szli pod kolumnadą przeznaczoną dla pieszych. Po jednej stronie biegła droga, a po drugiej rozgościły się sklepy, stragany, stoiska ze wszelakim bogactwem cieszącym oko, zachęcającym do robienia zakupów.
Na ulicach wywołali niejaką sensację. Nie było prawie człowieka, który by ich nie zauważył, nie odprowadzał ich spojrzeniem. Że nie są Samarytanami, ale Żydami, rozpoznawano po szatach. Ale źródło szczególnego zainteresowania stanowili niewątpliwie kapłan i lewita, którzy im towarzyszyli. Ten zestaw: kapłan idący z Żydami – był powodem zgorszenia, które tu i ówdzie dawało się zauważyć. Niemniej, nie spotykali żadnych objawów wrogości. Owszem, prawie bez przerwy płynęły w stronę kapłana pozdrowienia, czasem nawet przyjazne słowa dorzucane do nich.
– A tam co? – zachwycał się Janek, wskazując na kaskadę schodów – siedzeń kamiennych – widniejącą w dali, a wykorzystującą naturalny spadek terenu.
– To amfiteatr. A poniżej – stąd nie widać – znajduje się stadion przeznaczony do igrzysk i wyścigów konnych, które urządzają sobie poganie.
– O! Akwedukt! – wykrzyknął Janek. – To wy też macie akwedukt, tak jak w Jerozolimie!
– Myśmy mieli akwedukt, gdy wam się o nim nawet nie śniło. Nam go zbudował Herod Wielki – powiedział Jankowi z wyższością lewita.
Znowu, jakby uciekając od tematu, z którym sobie nie mógł poradzić, zapytał:
– A my dokąd teraz idziemy?
– Do miłosiernego Samarytanina – wyjaśnił mu kapłan.
– Tego z przypowieści? – zdumiał się niebotycznie.
– Tak. Przecież już to słyszałeś. Rozmawialiśmy o nim.
– Cały Janek, wydaje się człowiekowi, że go słucha, a on sobie o czym innym myśli – stwierdził Jakub, wciąż dotąd milczący.
Miłosiernego Samarytanina zastali na dziedzińcu jego domostwa, wśród siedzących staruszków, staruszek i dzieci, które karmił.
Przystanął, patrząc z zachwytem na to, co się rozgrywało przed Jego oczami. Wraz z Nim przystanęli Jego towarzysze. Nie trzeba było żadnych wyjaśnień, wszystko było jasne, ale kapłan szeptał:
– Nie dziw się. On już taki oryginał. Przyjmuje do siebie bezdomnych, często starych ludzi, których dzieci wypędziły z domu. Bierze też sieroty. Jak mu czasu zostanie, to odwiedza po domach chorych, którymi się nie ma kto opiekować.
– A z czego żyje? Skąd ma pieniądze, aby ich utrzymywać?
– Jest kupcem. Handluje – dodał.
– A wtedy co z tymi ludźmi?
– Wtedy zostaje żona, podobnie jak on. No i jego dzieci. Te też się wdrożyły w to zajęcie.
– Potrafi jedno z drugim pogodzić?
– Zdobył sobie stałą klientelę. I idzie mu. Jest do przesady uczciwy. Klienci to cenią.
Ruszył z miejsca, a wraz z Nim i pozostali. Wreszcie dostrzegł ich gospodarz tego obejścia – że goście nadchodzą, pokazało mu jedno z dzieci, które akuratnie karmił. Odłożył talerz, wytarł dłonie i podszedł do nich. Pierwszego spostrzegł kapłana i pozdrowił go jak kogoś bardzo dobrze znajomego.
– Ale, jak widzisz, prowadzę ci gości. Nie poznajesz?
Dopiero wtedy jego wzrok spoczął na Nim. Podniósł ramię do oczu i przetarł je, jakby nie dowierzał, czy się nie myli, i powoli powiedział:
– Jezus z pustyni judzkiej.
Rozwarł ramiona i objął Go serdecznie.
– Skąd wiesz, że nazywam się Jezus?
– Och, to temat na dłuższe opowiadanie. Ale tak całkiem w skrócie – mówił, wpatrując się w Niego z rozpromienionym obliczem, wciąż trzymając Go za obie ręce jakby nie chciał, by Jego obecność okazała się tylko przywidzeniem. – A więc, zaglądałem już parę razy do pasterzy, którzy Cię kurowali…
Naraz przerwał. Spostrzegł się, że to nie miejsce nawet na krótką tego typu rozmowę i, wskazując na drzwi do wnętrza domu, powiedział:
– Ale chodźmy do izby. Co będziemy stali w tym upale – wziął Go pod rękę i prowadził przez podwórzec, kierując się w stronę drzwi wejściowych.
W tym momencie rozpłakało się dziecko, którego nie skończył karmić.
– Albo wejdźcie, proszę, sami do wnętrza. Ja tam zaraz będę, jak tylko skończę karmić.
– Może ci pomożemy? – spytał go.
– Jeżeli chcecie, to bardzo proszę – odpowiedział z całą prostotą. – Będzie szybciej. Tu miska, tu talerze i łyżki.
Tylko kapłan miał opory, ale złamał się, pociągnięty przykładem. Dopiero gdy skończyli, weszli do izby.
– A więc, odwiedziłem pasterzy. Dowiedziałem się od nich bardzo dużo. Również i to, że jeden z nich okazał się być Twoim dalekim krewnym i poszedł za Tobą: Tadeusz czy jakoś podobnie.
– Tak, należy do Dwunastu.
– I staram się śledzić wszystko, czego nauczasz.
Weszli przez sień do wielkiej izby gościnnej.
– Ja was tu na chwilę zostawię samych.
– A to co, a to co? – zawołał Janek, wskazując palcem na białawe płaskorzeźby, przedstawiające liście i kwiaty, przymocowane do ścian izby.
Gospodarz usatysfakcjonowany, że ktoś zwrócił uwagę na jego pamiątki, zatrzymał się i powiedział, nie kryjąc radości:
– Masz dobre oko. To płaskorzeźby z kości słoniowej. Te trzy otrzymałem w prezencie od moich przyjaciół Fenicjan, a te cztery od Egipcjan. Podobają ci się?
– O, bardzo.
– Zaraz wrócę, jak tylko się umyję i przebiorę. Ale najpierw przyniosę wam coś do napicia się i jakieś owoce. Potem zjemy kolację. Czujcie się jak u siebie w domu.
Wobec tego rozsiedli się wygodnie.
– A czy ty wiesz – niespodziewanie oświadczył Janek, zwracając się do kapłana – że nas w drodze, już na terenie waszego kraju, obrzucono błotem? Powiedz mi, dlaczego tak się dzieje. No powiedz.
Kapłan spuścił oczy. W pierwszej chwili zdawało Mu się, że jest mu przykro za ten incydent i usłyszy z jego ust wyrazy ubolewania. Ale ten podniósł oczy na Janka i zaczął mówić z ukrywaną złością:
– Dziwi cię to? Mnie to nie dziwi. Jak długo można znosić czyjąś głupotę? Po co wy chodzicie do świątyni jerozolimskiej, aby tam składać ofiary, jeżeli macie naszą górę ofiarną Garizim! Gdzie jest przechowywane prawdziwe Pismo Święte w prastarym języku hebrajskim, którym mówił sam Mojżesz? U nas! To, co czytają w Jerozolimie, co wy czytacie, to jest już język zafałszowany, odnowiony przez Ezdrasza i Nehemiasza i ta wasza Biblia nie zawiera już pełnej prawdy Bożej! – tu już podniósł głos. – Kto wypełnia najdokładniej wszystkie przepisy zawarte w Biblii? My! A więc nie wasi kapłani. Nie wasi faryzeusze, którzy już nie wierzą w Pismo Święte, ale w Talmud, a jeszcze na dodatek do Pięcioksięgu Mojżesza śmią dodawać pisma proroków i nie tylko proroków, i uważać je za tak samo święte jak tamte. Nam nikt nie może postawić zarzutu, że odeszliśmy od prawdziwej wiary mojżeszowej – zaperzył się jeszcze bardziej i wyciągniętą pięścią machał przed twarzą przestraszonego Janka.
– Ja cię bardzo przepraszam… – Janek usiłował przerwać ten potok goryczy, ale bezskutecznie.
– Mamy bezczynnie patrzeć na was, Galilejczyków, jak wleczecie się trzy razy do roku do Jerozolimy, żeby uprawiać kult mojżeszowy, jak to mówicie. – Twarz mu nabrzmiała, pot wystąpił na czoło. – A wy się dziwicie, że z naszej strony nie ma serdeczności wobec tej procesji głupców ciągnących do, jak to mówicie, świętego miasta. A co, mamy witać was kwiatami, zakładać wam wianuszki na głowy, rzucać się wam na szyję, zapraszać do swoich domów, kłaść przed wami chleb i wino? Na co czekacie z naszej strony wy, którzy się potraficie tak poniżać, tak upadlać przed Judejczykami. Tfu – splunął na podłogę i sandałem rozdeptał ślinę. – Przecież oni wami gardzą. Przecież oni tylko siebie uważają za prawdziwych Izraelitów, a was traktują jako mieszańców. Na każdym kroku wam to okazują, a wy mimo to do nich ciągniecie. Bez ambicji! Bez godności! Bez szacunku dla samych siebie! Dziwicie się, że wami gardzimy?
– Ja cię rozumiem, ale chyba coś pomyliłeś – powiedział do niego łagodnym tonem.
Dopiero teraz kapłan opamiętał się:
– Wybacz. Ja mówiłem o Galilejczykach, a nie o Tobie i Twojej nauce. Rzeczywiście. Kobieta, która przyszła po mnie, powtórzyła parę Twoich zdań. „Nadchodzi godzina, kiedy to ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie czcili Ojca”. Czy tak się wyraziłeś?
– Tak – potwierdził.
– Myślę, że gdybyś to – w takiej czy innej formie – powiedział w Jerozolimie, zostałbyś ukamienowany. My tak surowi nie jesteśmy, ale chyba zażądano by, abyś opuścił nasze granice. – Tu przerwał, ale spostrzegł, że tą wypowiedzią nie zrobił wrażenia ani na Nim, ani na Jego towarzyszach.
W drzwiach pojawiły się czarne łebki dzieci. Ściągnął je głośny wywód kapłana czy też po prostu ciekawość, kim są ci goście w obcych szatach. Patrzyły otwartymi szeroko oczami, nie będąc pewne, czy wolno im wejść.
– Chodźcie do nas – zaproponował im, dając zachęcające znaki rękami.
Wsuwały się nieśmiało, przystając niepewnie. Podchodziły coraz bliżej.
– Poczęstujcie się – podawał im owoce stojące na stole. – Myślę, że dziadziu – już wcześniej zauważył, że tak nazywały gospodarza domu – nie obrazi się na mnie, że bez jego polecenia częstuję was.
Podchodziły jeszcze niepewne, ale za chwilę baraszkowały coraz swobodniej. Ani się spostrzegł, jak jakiś bobas wygramolił Mu się na kolana, niefrasobliwie zajadając winogrona. Tak, teraz można było powrócić do rozmowy.
Zapytał kapłana z całą serdecznością, nie chcąc go w niczym obrazić:
– A powiedz, jak ty uważasz?
– Uważam, że nasza święta góra Garizim jest starsza niż jerozolimska świątynia i na samym początku tutaj Izraelici składali Bogu ofiary – kapłan nie chciał ustępować.
– No dobrze. Ja nie o to pytam, ale czy to naprawdę jest ważne, gdzie się Bogu składa ofiary? Co ma jedno z drugim wspólnego: Bóg z górą? – tłumaczył łagodnie.
– No to czemu Judejczycy twierdzą, że tylko tam składane ofiary są ważne, a tu nieważne? – upierał się.
– Nie mów tak. Ja ciebie pytam: ciebie, mądrego człowieka. Czy Bóg tak bardzo potrzebuje, żeby zabijać dla Niego woły, barany, palić pszenicę?
Przerwał nagle, tak jak zaczął, i wychylony w stronę kapłana czekał na odpowiedź. Ten nie podjął wyzwania wprost rzuconego. Zaczął ostrożnie:
– Tyś wyraził nadzieję: „Zbliża się godzina – nawet już przyszła – kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać Ojcu cześć w duchu i w prawdzie. Tylko takich pragnie mieć Ojciec”. Tak powiedziałeś? – upewniał się.
– Ale co ty sądzisz? – domagał się zajęcia stanowiska.
Lecz i tym razem kapłan wycofał się od odpowiedzi:
– Tyś oświadczył jeszcze coś więcej: „Bóg jest Duchem i dlatego potrzeba, aby Jego czciciele oddawali Mu cześć w Duchu i prawdzie”. Czy nie tak?
– Ale powiedz, proszę: przecież Bóg nie potrzebuje wołów i baranów – tłumaczył jak dziecku – tylko uczciwości naszej i prawości, tylko żebyśmy innych nie krzywdzili, ale im pomagali. Tylko żebyśmy porządnie wykonywali nasze obowiązki. Czy tak to nie jest? Czy ten „miłosierny Samarytanin”, nasz gospodarz, nie jest w pewnym sensie przykładem takiego postępowania? Sam powiedziałeś: jako kupiec jest uczciwy aż do przesady. A reszta jego życia to ci, którymi się opiekuje.
– Ale to już jest inna religia.
Wszedł gospodarz, przerywając rozmowę. Ubrany w świeże szaty. Już od samych drzwi mówił z uśmiechem serdecznym:
– Mówiłem Ci, że byłem u pasterzy. Otóż to od nich się dowiedziałem czegoś bliższego na temat Twych narodzin. Pozwól, że się upewnię: Narodziłeś się w Betlejem?
– Tak – odparł prawie że rozbawiony.
– Przybyli tam Twoja Matka i ojciec z Nazaretu podczas spisu ludności?
– Tak, po raz drugi.
– I urodziłeś się w stajni. Czy to możliwe? Bo nie było miejsca w gospodzie.
– Tak, po raz trzeci.
– I że aniołowie się zjawili pasterzom, by udali się powitać Mesjasza do stajni.
– Tego moja Matka nie widziała. O tym opowiedzieli Jej pasterze – dodawał, by relacja była ścisła.
– No widzisz, to się dogadaliśmy. Opowiadanie pasterzy zgadza się z tym, co Ty wiesz na ten temat. Jedno mnie zastanawia – przerwał na moment. I rozpoczął z uśmiechem: – Najbardziej by mi się podobało, gdybyś to Ty sam wyreżyserował sobie te narodziny. Ty, który nauczasz, że każdy człowiek jest kochany przez Boga: nie tylko arystokrata, król czy książę, nie magnat, bogacz, ten któremu się dobrze powodzi, ale również biedak, ułomny, chory, grzesznik, nawet poganin, a nawet ten, kto zawiśnie na krzyżu. Twoje narodzenie to nic innego jak realizacja Twojej obecnej Ewangelii: Mesjasz rodzi się w stajni i zaprasza w gości pastuchów. Cóż więcej jeszcze potrzeba?
– Tylko nie wiem, czyś to zauważył, ale to już jest inna religia – powtórzył tym razem do gospodarza kapłan z ironią w głosie.
– Tyś to bardzo dobrze powiedział „nowa religia” – wszedł w temat gospodarz domu. – Równie dobrze można by ją nazwać „stara religia”.
– Co przez to rozumiesz? – spytał podejrzliwie kapłan.
– Jestem kupcem, co oznacza również: dużo wędruję po świecie, mam kontakty z rozmaitymi krajami, z rozmaitymi narodami. Każdy z nich ma jakiegoś swojego Boga i bóstwa, który albo które opiekują się tym krajem czy tym ludem. Asyryjczycy mają innego czy też innych, podobnie Babilończycy, Egipcjanie, Fenicjanie, Grecy, Rzymianie.
– Nasz Bóg jest Bogiem całego świata – kapłan odkrył zamysł swojego rozmówcy.
– Otóż nie – sprzeciwił się kupiec, wyłuskując orzechy i obkarmiając nimi dzieci. – W zamyśle Bożym tak to miało być. Przecież Pismo Święte zaczyna się od stworzenia świata. Jest tam historia z potopem i Noem, z Sodomą i Gomorą i Lotem, którymi – jednym i drugim – opiekuje się Bóg. Dopiero potem, potem przychodzi Abraham i początek naszego narodu.
– Zgadza się i o cóż ci chodzi?
– O to, że myśmy uczynili z Niego naszego Boga narodowego i ograniczyliśmy Go do Boga naszej Obiecanej Ziemi.
– Co ty też pleciesz – kapłan tak się zdenerwował, że zaczynał być niegrzeczny. – On jest Panem całego świata i rządzi wszystkimi ludami.
– Może w teorii, ale jak jest w praktyce? W praktyce jest tak, że Bóg nasz albo mówmy Bóg Żydów – będzie łatwiej prowadzić rozmowę – nienawidzi pogan, nienawidzi Samarytan. Wszyscy oni idą do piekła. I tylko zbawia tych, którzy poddają się obrzezaniu, wypełniają wszystkie przepisy nakazywane przez faryzeuszów, składają ofiary w świątyni jerozolimskiej nakazywane przez kapłanów i są z pochodzenia Żydami. Gdy są Galilejczykami, a więc mieszańcami, już nie zaliczają się do pełnoprawnych Izraelitów, a oczywiście tym bardziej, gdy pochodzą z pogan, wtedy określani są słowem „prozelici”. Tak jest w wypadku Boga Żydów. Nasz Bóg Samarytan jest prawie taki sam, tylko trzeba zrobić poprawkę: zamienić świątynię jerozolimską na górę Garizim i uzupełnić parę szczegółów.
– Po co to wszystko mówisz? – kapłan był u kresu wytrzymałości nerwowej.
– Bo tu oto siedzi twórca albo głosiciel nowej albo – jak wolisz – starej religii.
– Dlaczego Go tak nazywasz? – spytał agresywnie kapłan.
– On naucza, że jest jeden Bóg, Stwórca wszystkich i Ojciec wszystkich. Ojciec wszystkich! – powtórzył – Żydów, Samarytan, ale tak samo pogan! Tak samo pogan! Tak samo pogan! – powtarzał coraz głośniej.
Gdy słuchał tych słów, przypomniała Mu się nocna rozmowa z Nikodemem w Betanii i tamta radość, która w Nim wybuchła, że przynajmniej ktoś Go zrozumiał.
Nagle kapłan, który dotąd siedział obok Niego, wstał i przeniósł się ostentacyjnie na drugą stronę stołu, prawie otrzepując swoje odzienie.
– Widzisz, tyś tylko wysłyszał, że On, Żyd, ułożył przypowieść o miłosiernym Samarytaninie i byłeś zachwycony do tego stopnia, że przyjąłeś Go do swojego domu i przyprowadziłeś Go aż do mojego domu. A nie chcesz słyszeć, co On dalej mówi. Tak, tak, On mówi, że nasz Bóg jest Ojcem nie tylko celników i grzeszników, ale i pogan. Tyś od Niego teraz odskoczył – gospodarz był bezlitosny. – Może byś Go chętnie ukamienował albo zrzucił ze skały, jak Jego sąsiedzi w Nazarecie? – zażartował, patrząc prowokacyjnie na niego.
– Co ty pleciesz? – powtórzył kapłan wyraźnie rozzłoszczony.
– Nie mów tak – gospodarz spoważniał. – Przecież o to poszło! Dokładnie o to, że Jezus opowiedział, jak to Bóg uratował rękami proroka Eliasza pogankę od głodu, jak to Bóg uratował od trądu poganina Naamana, choć przecież wtedy Izraelici umierali z głodu jak muchy, choć przecież wtedy wielu Izraelitów było chorych na trąd. A On nie zrobił na pozór nic wielkiego, tylko cytował Pismo Święte. Za to chcieli Go zabić. Powinien zaprzestać ryzyka. A On dalej to samo.
Mówiłby dłużej, ale niespodziewanie dziecko, które siedziało na jego kolanach, zakryło mu usta obiema łapkami i poprosiło:
– Nie krzycz tak.
Kupiec roześmiał się, przytulił dziecko i uspokoił się:
– Przepraszam. Ale to nie ze złości. Tylko z miłości, by przewielebny kapłan, nasz gość, zrozumiał, czego uczy Jezus, tak jak mnie się udało to zrozumieć.
I zaczął mówić dalej już spokojnie:
– Nie wiem, czy znasz historię z uzdrowieniem sługi setnika w Kafarnaum? – zapytał.
Ale kapłan nie odpowiedział. Siedział napuszony jak sowa.
– Przecież powinieneś ją znać. Głośna była i u nas. A więc, gdy zgłosił się do Niego setnik rzymski, prosząc o uratowanie umierającego sługi, wtedy Jezus powiedział: Przyjdę i uzdrowię go. A co to znaczy? – znowu postawił kapłanowi prowokujące pytanie.
Ale ten zachował się jak poprzednio: zignorował je. Wobec tego kupiec podjął swój wywód:
– To znaczy: ja wejdę w twój pogański dom! I by wszedł! Ty byś nie wszedł. A On nie wszedł tylko dlatego, bo setnik był szarmancki i powiedział: Nie musisz przychodzić, wystarczy, że powiesz! – zrobił małą przerwę, jakby po to, by to, co powiedział „doszło” do kapłana. A potem kontynuował: – Ale to wszystko drobiazg. Najważniejsze, co powiedział, gdy ten odszedł. A powiedział: „Nie spotkałem takiej wiary w Izraelu”. Co to znaczy?
Znowu zaatakował tym pytaniem kapłana, ale ten nadal milczał. Wobec tego kupiec odpowiedział sam sobie:
– To znaczy, że poganin otrzymał od Boga dar wiary tak wielki, jak żaden Izraelita. Już za to jedno powinien być Jezus przez Żydów ukamienowany. Ale to był tylko wstęp. Za chwilę powiedział to najważniejsze: „Zaprawdę, powiadam wam, wielu przyjdzie ze wschodu i zachodu i zasiądą do stołu z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem w królestwie niebieskim. A synowie królestwa wyrzuceni będą na zewnątrz w ciemność, tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. I wiesz, czemu się bardzo dziwię?
Ale kapłan siedział obrażony, zgorszony i chyba tylko czekał, kiedy by wynieść się z izby.
– Nie odpowiadasz. A ja się tylko dziwię temu, że Go wtedy nie zrzucili ze skały i to dziesięć razy, żeby na pewno Go zabić, bo przecież to, co tu, w Kafarnaum powiedział, było dziesięć razy gorsze niż to, co w Nazarecie. A dlatego Go nie zrzucili, bo w Kafarnaum nie ma takiej skały – dodał, rozbawiony własnym pomysłem.
Ale się ustatkował i dorzucił:
– Bo w Kafarnaum już byli ludzie trochę poduczeni przez Niego: Jego uczniowie. Tak, ale to jest Jego rewelacja – jedna z wielu, o niewyobrażalnych skutkach – przerwał, skończył.
Ale złamał się i mówił dalej:
– Przepraszam, że mówiłem zbyt długo. Przepraszam cię, przyjacielu – powiedział, zwracając się do kapłana – za ostre słowa.
A z kolei do Niego zaadresował następne zdanie:
– A więc, jak widzisz, Jezu, masz dwunastu apostołów i siedemdziesięciu dwóch uczniów – mówił, wciąż tym samym dobrodusznym tonem – których podobno rozsyłasz po całej Palestynie. Otóż przyjmij do wiadomości, że masz jeszcze jednego: w mojej osobie. Gdzie mogę, opowiadam o Twojej Ewangelii.
Uśmiechnął się na to stwierdzenie, ale pomyślał: „Ty sam nie wiesz, jak bardzo opowiadasz o mojej Ewangelii życiem swoim”.