Biblioteka


5. Cezarea Filipowa



 

Cezarea Filipowa

 Przy kolacji, gdy była chwila jakiego takiego spokoju, zwrócił się do Piotra i nawiązał do przerwanej rozmowy:
 – A więc, co proponujesz: zostajemy dziś jeszcze tutaj, czy ruszamy w drogę? Śpimy w domu czy w polu?
 Ten tylko czekał, żeby On zechciał podjąć palący temat:
 – Po pierwsze, źle się stało, że część ludzi odeszła.
 – Masz rację – potwierdził. – Oni są najbardziej niebezpieczni.
 – Kto jest najbardziej niebezpieczny? Kto? No kto? – Janek, który jak zwykle mając „długie uszy”, natychmiast to wychwycił i teraz dopominał się o wyjaśnienie.
 – Ci co odeszli po kazaniu – wyjaśniał Piotr.
 – Odeszli, to odeszli. Będą żałować – Janek nic nie rozumiał.
 – Ale narobią hałasu po całym kraju.
 – Że im się Jezus nie podoba? – Janek usiłował trafić.
 – Nie! Wystarczy, że powtórzą: „Błogosławieni ubodzy” i „Biada wam, bogacze”, aby Herod wydał polecenie natychmiastowego zgładzenia Jezusa! – Piotr wyłożył jasno sprawę.
 – Ależ dlaczego? – Janek usiłował się bronić. – Przecież Jezus tłumaczył, że trzeba z miłością przeprowadzać zmiany.
 – Tego oni nie powiedzą. A zresztą, to już Heroda nie będzie obchodziło. Jemu wystarczy to pierwsze. I co dalej? – spytał Piotr, zwracając się do Niego. – Wygląda na to, że jesteśmy w pułapce. Dokąd uciekamy? Bo ja żadnej możliwości dla nas już nie widzę.
 Przy stole uciszyło się. Dotąd rozmowy toczyły się na pozór niezależnie od tej, którą prowadził z Piotrem. Teraz uznano, że przychodzi do rozstrzygnięć zasadniczych.
 – Tak to jest, gdy się nie myśli o przyszłości – powiedział Judasz, śledzący cały czas z najwyższą uwagą rozmowę. Teraz nie omieszkał Go skrytykować. – A jak przyjdzie co do czego, to wtedy my będziemy „pili piwo”.
 Ale Piotr, nie zwracając na niego uwagi, mówił dalej:
 – Tutaj nie wolno nam zostawać nawet chwili. Za parę godzin, albo jeszcze wcześniej, będą po Ciebie żołnierze z Tyberiady. W ogóle ani tutaj, ani w całej Galilei nie ma dla nas miejsca. Wszędzie Cię będą szukać.
 – Mów dokładnie, Piotrek – upomniał go poufale Judasz. – Nie tylko przyjdą po Jezusa, ale i po nas.
 Piotr, nie spojrzawszy w jego stronę, kontynuował na wpół groźnie, na wpół smutno:
 – Przeskoczyć do Perei, to pchać się w tę samą paszczę diabła – tam też rządzi Herod. Judea i Samaria może być bezpieczna jeszcze parę dni. Ale na pewno również do Piłata dojdzie szybko to kazanie.
 – A Piłat nie będzie miał wątpliwości, co z tym fantem zrobić – Judasz dokończył zgryźliwie.
 – A Dekapol? – zaproponował Tadeusz. – Idźmy do Dekapolu.
 – Dekapol? – podjął Piotr. – Przecież wiesz, te miasta tylko na niby są niezależne. Przedtem były pod wpływem Izraela. Teraz oczywiście w łapach Rzymian.
 – A więc, na co się decydujesz, Mistrzu? – Judasz zapytał z nieskrywaną ironią w głosie. – Dokąd idziemy?
 Pytanie to zabrzmiało w zupełnej ciszy, która zapadła przy stole.
 – Do Cezarei – odpowiedział spokojnie.
 – Nadmorskiej? – wyskoczył zdziwiony Janek.
 – Coś ty, zwariował? Do stolicy Piłata? Jeżeli, to do Cezarei Filipowej – przygasił go Jakub.
 – Dokładnie tak – potwierdził.
 – Innymi słowy, Jezu, jesteśmy zaproszeni przez Salome – domyśliła się natychmiast Magdalena.
 – Zgadza się – potwierdził z uśmiechem.
 – No to, przyznam, zaproszenie nie mogło przyjść w bardziej odpowiednim momencie – podjęła temat Joanna. – Wystarczy tam przeczekać choćby parę tygodni, a potem można wracać akurat na święta do Jerozolimy.
 – Którędy idziemy? – jeszcze informowała się Magdalena.
 – Wygodna droga prowadzi przez Korozain i potem górami. Ale myślę, że dla nas może być już niebezpieczna – rozważał możliwości Andrzej.
 – Ja tu znam drogi – Joanna wpadła prawie w euforię. – Możemy iść prawie cały czas nad wodą. Najpierw brzegiem naszego jeziora, a potem w górę Jordanu. Byłam kiedyś u Heroda Filipa jeszcze ze swoim mężem. Tam jest prześlicznie.

 Na drugi dzień skoro świt byli już w drodze. Jeszcze osowiali po zbyt krótkiej nocy. Szybkie śniadanie nie potrafiło ich do reszty rozbudzić. Szli w milczeniu. Tylko jeden Janek świergotał jak wróbel. Czy to nieświadomie, czy też chciał rozładować senną atmosferę, trudno powiedzieć. Niemniej, wszystko robił, żeby zaczęło się coś dziać. Lecz jakoś nic nie pomagało. Jego próby odbijały się od niechętnej postawy apostołów jak przysłowiowy groch o ścianę. Tylko niewiasty, idące z tyłu, coś sobie opowiadały. Ale, jak zwykle, był uparty i wreszcie trafił: przylepił się do Tomasza, przytulił się do jego ramienia i zaczął po swojemu nudzić:
 – Tomasz, Tomaszku, ty tak wszystko wiesz. Powiedz mi coś więcej o tym kraju, do którego idziemy, bo głupi Jasiu jest bardzo głupiutki. Jeszcze do niedawna straszono mnie, jak i wszystkie dzieci: „Gdy będziesz niegrzeczny, to porwą cię do Trachonu bandyci i zamkną cię w swoich przepastnych jaskiniach”.
 Tomasz dał się złapać w zastawioną pułapkę. Chęć popisania się swoimi wiadomościami była silniejsza niż jego ociężałość:
 – No, nie były to wcale straszenia bezpodstawne. Trachon to kraina skalista, nieurodzajna, pełno w niej grot, połączeń podziemnych i jest to faktycznie siedlisko wszelakich rabusiów, bandytów.
 – Nie tylko, nie tylko – Szymek niespodziewanie zaprotestował. Idący, jak zwykle, przodem teraz przystanął, poczekał, aż Tomasz z Jankiem się zbliżą, i zaczął uzupełniać informacje, zacinając się jak zwykle, gdy był zdenerwowany: – Tam było i jest dużo naszych ludzi, zelotów – poprawił się. – Zwłaszcza tych, którzy są ścigani przez prawo.
 – Zgoda, tylko ludziom trudno odróżniać jednych od drugich. Bo jedni i drudzy rabują – Tomasz nie ustępował ze swojego.
 – Tylko nie rabują, tylko nie rabują – rozsierdził się Szymek i podsunął się do Tomasza. – Ludzie powinni z szacunkiem myśleć o zelotach. To my i tylko my z całego Izraela sprzeciwiliśmy się i nie płacimy haraczu cesarzowi rzymskiemu, my jedni nie uznajemy jego zwierzchnictwa nad naszym narodem. A poza tym, wszyscy powinni z dziękczynieniem wspierać zelotów za to, że walczą z okupantem rzymskim. A jak tego nie rozumieją, to musimy wziąć od nich siłą, co potrzebne do życia.
 Tomasz wyraźnie poczuł się obrażony i nie odpowiedział Szymkowi, ale tłumaczył Jankowi dalej:
 – Umęczona ludność tej krainy zwróciła się do Rzymian, aby zapewnili im normalny żywot, a namiestnik Syrii, Warron, oddał ten kraj Herodowi Wielkiemu z poleceniem, by zaprowadził porządek. A ten rozprawił się surowo z bandytami.
 – Jeszcze jedna bzdura – Szymek zareagował gwałtownie – szerzona przez Rzymian i ich zwolenników. Nie chodziło o bandytów, tylko o zelotów. A Herod, żeby się popisać przed namiestnikiem, no i przed samym cesarzem, osobiście poprowadził tę akcję, mordując setki naszych ludzi w okrutnej wojnie. Szkoda, że te kłamstwa słyszę z twoich ust. Nie spodziewałem się, że ty, w końcu uczony człowiek, w to uwierzysz.
 Nie wiadomo, czym by się skończyła ta wymiana zdań, gdyby nie Janek, który w niefrasobliwy sposób przerwał im rozmowę kolejnym swoim zdziwieniem:
 – Ależ tu wysokie góry – mówił, wskazując ręką na piętrzącą się ścianę skał po prawej stronie i nieco mniej stromą po lewej. – Idziemy prawie wąwozem!
 Nawet się nie spostrzegli, że już doszli do Jordanu. Skierowali się w górę jego biegu.
 Tomasz zmienił temat i, zwracając się do Janka, objaśniał:
 – Po drugiej stronie Jordanu, wzdłuż którego będziemy zaraz szli, rozciąga się kraina Gaulan albo z grecka: Gaulanitis – powiedział, wskazując ręką. – Wciąż jeszcze słabo zaludniona. Głównym miastem, które Filip zresztą bardzo rozbudował, jest Betsaida.
 – A ja wiem, co to znaczy Betsaida! – zawołał Janek. – Z hebrajskiego znaczy: miejsce połowu ryb.
 – Przemianowana przez niego na Julię – uzupełnił Tomasz.
 – Dlaczego akurat Julia?
 – Na cześć córki Augusta, a właściwie na cześć samego Augusta.
 – A dokąd teraz idziemy?
 Widać było, że Tomasz z trudem wytrzymuje to bezustanne przerywanie mu. Kuba, który zauważył, że Tomasz jest zdenerwowany, odpowiedział za niego Jankowi, jak gdyby nic się nie działo:
 – Do Ulaty. Otrzymał ją Herod Wielki również od Augusta – dawniej nazywano ją Panea.
 – Tak śmiesznie! Dlaczego Panea? – spytał niezmordowany Janek.
 Ale Tomasz już się opamiętał i odpowiedział spokojnie:
 – Od boga tej ziemi: Pana. Leży na północ od jeziora Merom, do którego z północy wpływa i z którego, z jego południowej strony, wypływa Jordan.
 – Jeszcze tego jeziora Merom nigdy nie widziałem! – wykrzyknął Janek. – Ale słyszeć o nim, słyszałem – dodał, jakby to kogokolwiek interesowało.
 – Zobaczymy je z daleka, bo będziemy musieli skręcić bardziej na wschód, ze względu na bagna, które rozciągają się na jego południowym brzegu.
 – Duże to jezioro? – Janek dopytywał się.
 – Nie. Jakieś sześć kilometrów długości i pięć szerokości. Potem będziemy szli w stronę jednego z trzech źródeł Jordanu i po drodze natrafimy na Cezareę. Tu zobaczysz świątynię, którą postawił Herod Wielki nad grotą bożka Pana. Na czyją cześć? – sprawdzał wiadomości Janka, co pasjami lubił.
 – Nie wiem.
 – A zgadnij.
 – Na cześć Pana Boga naszego. No nie? Przecież był Izraelitą.
 – Niestety, nie. Na cześć Augusta. A Herod-Filip zbudował tu miasto i nazwał ku czci cezara Cezareą.
 – Ależ oni schlebiali temu cezarowi. Wstydziliby się – Janek był całkiem zgorszony.
 – Żeby tej Cezarei nie mylić z Cezareą Nadmorską, którą zbudował Herod Wielki, dodaje się: Filipowa.
 – To już wszystkie krainy Filipa?
 – A nie. Należy do niego Batanea, urodzajna dolina na południe od Trachonu i również urodzajna Aurania, na wschód od Batanei.
 – To bardzo wielkie państwo – powiedział Janek z podziwem w głosie.
 – A tak, w sumie większe od Galilei a także od Judei.
 – Ale on bije monety z wizerunkiem cesarza – oświadczył Janek ni stąd, ni zowąd. – Widziałem sam na własne oczy. Nie, nie dotykałem. Wiem, że nie wolno, ale widziałem naprawdę. Czy on jest Izraelitą?
 – No właśnie – mruknął Tomasz bardziej do siebie niż do Janka. – Kto go tam wie. Żyje po grecku, nosi się po grecku. Obstawił się filozofami greckimi. Rozmawia po grecku.
 – I tam wszędzie stoją świątynie pogańskie. Wcale ich nie poburzył – dopowiedziała Joanna.
 – Ano, co prawda to nie grzech – mruczał Tomasz. – Są na tej ziemi świątynie, a przynajmniej ołtarze poświęcone bóstwom syryjskim, choćby Atargatisowi, Baalsamimowi, greckim: Dionizosowi, Kronosowi, Heraklesowi i oczywiście Hermesowi, Atenie i nie wiem tam którym jeszcze. Nawet arabskim, choćby Dusaresowi.
 Przysłuchiwał się tej rozmowie toczącej się obok Niego i nie włączał się, choć czuł, jak tego wyczekiwali. Był ciekaw, do jakich rozwiązań dojdą.
 – Widzisz, jaki on jest! – Janek był coraz bardziej zgorszony.
 – No tak, ale to ludność prawie wyłącznie grecka albo syryjska, trochę nawet arabska – próbował Kuba go wytłumaczyć. – To co on miał zrobić? Burzyć świątynie pogańskie i na siłę budować synagogi i wprowadzać kult Boga jedynego?
 – Oczywiście! – wyskoczył okrzykiem Jakub. – Albo jest prawdziwy Bóg, albo Go nie ma. Albo się ludziom objawił, albo nie. Albo w Niego do końca wierzymy, albo nie. Jeżeli odpowiemy sobie: „tak”, to trzeba działać zdecydowanie i bezwzględnie. Kto postępuje inaczej, jest tchórzem.
 Słuchał Jakuba jak kogoś obcego. I nagle przypomniał sobie incydent, jaki miał miejsce na terenie Samarii. Miasteczko, w którym chcieli przenocować w drodze do Jerozolimy czy z Jerozolimy, odmówiło im prawa wstępu. I wtedy właśnie Jakub jak wściekły dopadł Go, wołając: „Chcesz, to zrzucimy ogień na to niewdzięczne miasto!”. Przerażony tą reakcją, powiedział do niego: „Przecież my głosimy Boga, który jest miłością”. Ale, jak widać, nic to nie pomogło.
 Tymczasem Tomasz nie przestawał droczyć się z Jakubem:
 – A więc przymuszać do wiary w Boga? – Tomasz go wyraźnie podpuszczał.
 – Oczywiście! Jedynie to jest zbawienne. Ponarzekają, ale potem będą wdzięczni, że zostali wyprowadzeni z błędu.
 – Aż do kary śmierci w razie sprzeciwu? – tu już Tomasz kpił, ale Jakub tego nie dostrzegał.
 – Aż do kary śmierci. Oczywiście w sensie ostrzeżenia.
 – No, ale kto zawiśnie, ten zawiśnie. Nawet gdy tylko dla przykładu – Tomasz podkpiwał, ale Jakub tego nie widział.
 – Na ludzi opornych nie ma innej rady! – zaperzył się.
 – A ty uzgadniałeś te swoje przemyślenia z Jezusem? – Tomasz posunął się aż do bezczelności.
 – A po co miałbym uzgadniać. Czyż one nie wynikają z tego, czego Jezus naucza?
 – Nie wiem, o których ty wypowiedziach myślisz, ale dla mnie nie wynikają z niczego. Czy ty się zastanowiłeś, jak to, co mówisz, współgra z prawdą Jezusa, że Bóg jest miłością?
 Sądził, że Jakub oprzytomnieje. Ale nie. Ten odpowiedział spokojnie:
 – Owszem, myślałem o tym, ale na etapie wstępnym trzeba zapomnieć o przykazaniu miłości. Najpierw trzeba iść Prawem Mojżeszowym, z całą jego surowością, a nawet okrucieństwem, a jak przyjmą prawdę i zrozumieją, dopiero wtedy można im mówić o tym, czego Jezus nas nauczył.
 – Czyli najpierw chcesz ich zesłać na wychowanie do faryzeuszy, a potem przyprowadzić ich do Jezusa – Tomasz nadal ironizował. Ale najwyraźniej był już bardzo rozdrażniony. Zaczęło się robić niebezpiecznie.
 – A żebyś wiedział! Nam nieźle zrobiło, że najpierw wychował nas Mojżesz, a dopiero potem przyszedł Jezus – Jakub nie chciał ustąpić.
 – I na tym, jak mi się wydaje, polega całe nieporozumienie: robienie z Ewangelii drugiego rozdziału. Nie! Jest tylko jeden rozdział, a nim jest Jezus, w którym jest całe Objawienie.
 – To ty tak rozumiesz – odpowiedział Jakub. – Twoja sprawa. A ja inaczej.
 Ale teraz Tomasz już nie wytrzymał. Stanął przed Jakubem, tarasując mu drogę, uchwycił go za suknię pod szyją i wściekły jak rozjuszony byk, wpatrując się swoimi wytrzeszczonymi oczami, które wydawały się wyskakiwać z orbit, zaczął mu mówić:
 – Słuchaj, Jakubie, ty jeszcze masz czas. Ty się zdecyduj, co chcesz w życiu robić.
 – A dajże ty mi święty spokój. Co się mnie czepiasz?
 – Nie, Jakubie, ja mam prawo, nie tylko że mógłbyś być moim synem, ale idziemy w tym samym kierunku, który się nazywa Ewangelia. A wiesz ty, co to jest Ewangelia?
 – Nie będę się przed tobą tłumaczył. Nie mam żadnego obowiązku ani dlatego, żeś starszy, ani że jesteśmy razem – powiedział lekceważąco.
 – Nie, Jakubie, ty mnie nie obrazisz. Nie chcesz mi powiedzieć, co to jest Ewangelia, to ja ci powiem. To jest Prawo Mojżeszowe, to jest Pięcioksiąg Mojżesza i Psalmy, i Prorocy, ale odczytane na nowo przez geniusza, jakim jest Jezus. A to „na nowo” to w gruncie rzeczy znaczy: od źródeł. Jezus sięgnął do głębi Objawienia Bożego, które tkwi w tym Piśmie jak zaczarowany Duch. Ten Duch czekał, kiedy ktoś Go powoła do życia. Rozumiesz?
 Jakub się szarpnął, ale nic nie odpowiedział. Wobec tego Tomasz mówił dalej:
 – A ten Duch nazywa się Miłość. A ten Duch to sam Bóg nasz, rozumiesz? – Tomasz przyciągnął Jakuba do siebie jeszcze bardziej, prawie przylgnął twarzą do jego twarzy. – Gdybym był prorokiem Starego Przymierza, prorokiem faryzeuszów, do których należałem, to bym cię przeklął do siódmego pokolenia. A ja staram się być apostołem Ewangelii, wobec tego mówię ci: Niech Bóg towarzyszy ci na twoich apostolskich ścieżkach, byś nie popełnił żadnego błędu, byś nie głosił nienawiści, ale miłość – zwolnił go z uścisku, zszedł mu z drogi i dołączył do Janka.
 Ruszyli wszyscy.
 Janek – jak to Janek – jakby nic nie słyszał, nic nie widział, jakby nic nie zaszło, zaczął swoje:
 – Jak ta woda pędzi. Ciężko już was słuchać, bo tak hałasuje po kamieniach. Nie wiedziałem, że ona to potrafi.
 Tomasz z ociąganiem, wyczerpany do ostateczności tym zajściem z Jakubem, zaczął mu tłumaczyć, trzęsącym się jeszcze głosem z przejęcia, które w nim wciąż bulgotało:
 – Jeziorko Simku, albo jak teraz je nazywają Semachonitis, leży na wysokości jakichś siedemdziesięciu metrów w stosunku do Morza Śródziemnego, a Genezaret dwieście metrów poniżej poziomu morza. Odległość między nimi wynosi około dwadzieścia pięć kilometrów, a więc nie masz się co dziwić, że tak szybko płynie rzeka.

 Na drogę „rzymską”, wyłożoną płytami kamiennymi, wyszli ze ścieżek, po których dotąd wędrowali, już niedaleko przed samym miastem. Wtedy dopiero zobaczyli je w całej okazałości. Wyłoniło się im zza gór jak nierealne zjawisko. Białe, położone na wyżynie, która szybko przechodziła w skaliste góry, piętrzące się nad miastem. Na pierwszy plan wybijała się prześliczna budowla, pyszniąca się palisadą białych kolumn, stojąca samotnie na skale, w której poniżej czerniał otwór jaskini. Przystanął, a wraz z Nim wszyscy towarzyszący.
 – A co to takiego, a co to takiego? – Janek był oczarowany.
 – To ta właśnie, o której mówiliśmy, słynna świątynia, postawiona przez Heroda Wielkiego ku czci cesarza Augusta – odpowiedział Tomasz, wpatrzony w budowlę. – Widziałem ją już tyle razy, a za każdym razem, gdy ją zobaczę, urzeka mnie swoim pięknem. Cokolwiek byśmy powiedzieli o Herodzie, jedno jest niewątpliwe – że na architekturze to on się znał.
 Nie tylko Tomasz z Jankiem przyglądali się tej budowli, wszyscy mieli oczy utkwione w niej. Kobiety, które jak zwykle szły w ostatniej grupie, teraz zbliżyły się i podziwiały widok wraz z innymi. Budynek, chyba o rzucie kwadratu, otaczała ze wszystkich stron palisada kolumn z białego marmuru. Całość kontrastowała z podłożem, na którym została osadzona: z groźną skałą, w której ział czarny otwór groty.
 – Ale ta jaskinia jest zamknięta jakąś kratą. Czy tak? – zapytał Janek.
 – To nawet nie krata, to brama, która zamyka wejście do tej jaskini – objaśniała Joanna.
 – A skąd wiesz? – upewniał się Janek.
 – Byłam tu kiedyś wraz z mężem, jak już mówiłam. Wysłał nas do tutejszego tetrarchy przed paru laty Herod Antypas, w sprawach urzędowych. Przebywaliśmy u niego w gościnie kilka dni. Herod-Filip był tak uprzejmy, że oprowadził nas po mieście. Również wyszliśmy tam na górę.
 – Bo to jest jaskinia boga tej krainy, który się nazywa Pan – powtarzał sobie Janek, chyba gwoli lepszego zapamiętania.
 – Dlatego niektórzy ludzie w dalszym ciągu nazywają to miasto Paneas – zauważył Andrzej.
 – Ty mówisz o Herodzie Wielkim jako budowniczym. I to na pewno jest tak. Ale trzeba oddać, co się należy, Filipowi – mówiła Joanna. – Paneas było skromną wioską, dopiero Filip zrobił z niej to, co widzimy. I patrzcie, jak świetnie komponuje się miasto z tą świątynią Augusta.
 Zapatrzeni w to nadzwyczajne zjawisko, jakim było miasto na wzgórzu, dopiero za chwilę zobaczyli wokół siebie ludzi, którzy tak jak oni szli do miasta, a także osły, wielbłądy – objuczone wszelakim towarem albo dosiadane przez jeźdźców.
 – A myślałem zawsze, że na tym końcu świata pusto, smutno i brzydko – wyznał nieoczekiwanie Janek. – A tu nie tylko ładnie, ale i pełno ludzi.
 Wchodzili do miasta, nie spiesząc się. Ulica centralna, której się trzymali, była przestronna, po obu stronach piękne, bogate domy-rezydencje, czasem prawie pałacyki, w ogrodach, za wysokim murem. Jankowi buzia się nie zamykała:
 – A ja myślałem, że najpiękniejsza jest Jerozolima. A ona nie ma ani jednej takiej ulicy jak ta. Jakby się kto mnie spytał, gdzie chcę mieszkać, jeżeli nie w Kafarnaum, to zaraz bym się przeprowadził do Cezarei.
 – Przedtem chciałeś z Kafarnaum do Jerozolimy – przypomniał mu Jakub.
 – Ale już nie chcę. Tylko do Cezarei. Tam ciasno, ciasno i jeszcze raz ciasno. Wąskie uliczki, a do tego niektóre domy wyłażą z szeregu i tarasują drogę. A w dodatku, patrz, jak się tu ulice krzyżują, równiutko pod kątem prostym, jak na szachownicy – przystanął na skrzyżowaniu i patrzył z podziwem, mrużąc oczy, wskazywał wyciągniętą przed siebie ręką.
 – Tylko to ci przeszkadza w Jerozolimie? – Jakub prowokował Janka.
 – I tam brudno. Wszędzie śmieci. A tu czyściutko. No popatrz jak czysto.
 – I co jeszcze? – Jakub droczył się jak zwykle.
 – I ten smród. Ja tam nie znoszę tego smrodu. Jak jeszcze wieje do świątyni, to dobrze, ale jak ze świątyni, to mi się niedobrze robi. I świątek czy piątek wciąż ten słup czarnego, śmierdzącego dymu nad świątynią. Nie mogę.
 – I w ten sposób dowiedzieliśmy się, co Janek myśli o Jerozolimie – Joanna stwierdziła ze śmiechem.
 – Ale czy ty wiesz, że miałbyś dalej do świątyni? – Jakub nie przestawał. – Bo przecież każdy pobożny Izraelita powinien starać się przyjść do świątyni na trzy święta pielgrzymkowe.
 – Niektórzy rabini twierdzą, że to obowiązuje tylko tych, którzy mieszkają w odległości jednego dnia drogi od Jerozolimy – odpowiedział przytomnie.
 – O, taki mały, a taki przemądrzały.
 – Zresztą, no to będę chodził. A co mi tam. Nogi mam zdrowe.
 – Tylko nie wiem, czy będziesz miał z kim – Joanna znowu się włączyła.
 – A dlaczegoż by?
 – Bo tu Izraelitów niewielu. O ile wiem, jest tu najwyżej jedna synagoga.
 Teraz zaniepokoił się Janek:
 – To tu tak mało Izraelitów?
 – Przecież słyszałeś. Tu żyją zwłaszcza Syryjczycy i Grecy, którzy oddają cześć bogom w swoich świątyniach.
 – A Izraelici?
 – Oni mieszkają w getcie. Tam mają wszystko, co chcą, łącznie z koszernym jedzeniem.
 – Mam pomysł, mam pomysł! – Janek zakrzyknął. – To trzeba, Jezu, zrobić jeszcze co innego – mówił Janek na wpół żartobliwie, na wpół serio. – Trzeba nawrócić wszystkich mieszkańców Cezarei Filipowej na Twoją wiarę izraelską. I tu zrobimy Twoją stolicę. I nie trzeba będzie wcale wędrować do Jerozolimy na święta ani Paschy, ani Pięćdziesiątnicy, ani Namiotów. No dlaczego? No dlaczego? Zgadujcie!
 Jakub usiłował przygasić swego brata:
 – Janek, nie nudź.
 – No powiedz, jakeś taki mądry – ten nie ustępował.
 – Bo nie będziemy musieli już składać krwawych ofiar – uprzedziła go Joanna.
 – O właśnie. I w tym mieście będziesz rządził Ty, Jezu. Zbudujemy tutaj też ogromną synagogę, w której będą się ludzie gromadzili trzy razy dziennie w dnie powszednie – kto będzie mógł. Oczywiście w każdą sobotę i we wszystkie święta…
 – Pleć, pleciugo, byle długo – Jakub usiłował przerwać to fantazjowanie Janka.
 Ale ten był w swoim transie i nie było żadnej rady, by go uciszyć.
 – I wcale nie będą przyprowadzali na ofiarę żadnych wołów ani baranków. Niech sobie spokojnie żyją na łąkach. Ani chlebów, ani pszenicy – te rozdadzą ubogim. Tylko będą przychodzili, żeby się modlić, śpiewać, rozmyślać, słuchać Pisma Świętego, Twoich kazań… a czasem i naszych, gdy Ty, Jezu, będziesz zmęczony albo już się postarzejesz.
 – Znakomicie to, Janku, wymyśliłeś. Moje gratulacje – oświadczyła Joanna.
 Ale Janek jej przerwał:
 – Jeszcze nie skończyłem. Jeszcze nie skończyłem. I dlatego burmistrz tego miasta powinien Ci, Jezu, natychmiast wręczyć jego klucze.
 – Janku, co ty bredzisz, opanuj się – strofował Janka brat. – Jakie klucze? Chodzi ci o władzę nad miastem, czy tak?
 – Nic nie rozumiesz, jak zwykle. Przecież to nie chodzi o prawdziwe klucze. Jezus nie ma zamiaru bawić się w pobieranie podatków ani dbać o wygląd miasta. Jezus ma sprawować władzę nad duchową jego stroną, a więc Herod-Filip powinien wręczyć Jezusowi duchowe klucze.
 – Ej, pleciesz, ty pleciugo. Kto by się z tobą dogadał – machnął ręką Jakub.
 – Nie plotę, nie plotę, tylko ty nie rozumiesz spraw duchowych – i też machnął ręką.
 – Nie, nie, Jakubie. W tym miejscu przyznałbym rację Jankowi – powiedział Tomasz. – Przypomniałem sobie: jest u Izajasza tekst na poparcie jego słów.
 – Co za tekst? – Janek się zaciekawił.
 – Jest tam przepowiednia Izajasza odnośnie Eliakima:

  Władzę oddam w jego ręce:
  on będzie ojcem dla mieszkańców Jeruzalem
  oraz dla domu Judy.
  Położę klucz domu Dawidowego na jego ramieniu;
  gdy on otworzy, nikt nie zamknie,
  gdy on zamknie, nikt nie otworzy.

 – A widzisz, a widzisz. Wszystko dokładnie napisał Izajasz, jak ja powiedziałem. Jezus ma klucze.

 Gdy stanęli przed rezydencją królewską, ze zdziwieniem wszyscy stwierdzili, że nie ma żołnierzy. Przy bramie siedział człowiek ubrany po cywilnemu – w tunice i todze. Ale i tak byli niepewni – i On wraz z nimi – jak się sprawa dalej potoczy. Jeżeli natrafią na człowieka twardego, po prostu nie zechce się nawet pofatygować, by poprosić Salome. Tym bardziej, że na pewno nie prezentowali się zbyt przekonywająco. Chociaż nie najgorzej. Kobiety zadbały, aby wszyscy mieli przeprane suknie, a one same wyglądały bez zarzutu. Aż się dziwił, że takie są wystrojone. Nie tylko ze starannie zaczesanymi włosami, w czystych sukniach, ale nawet jakąś biżuterię włożyły na siebie. Nie było to złoto ani srebro, przecież jednak gustowne naszyjniki, bransolety, nausznice z brązu.
 Wyszedł do nich odźwierny. Rozumiał ich język i odpowiedział po aramejsku. Upewnił się raz jeszcze, jakby nie dosłyszał:
 – Kto prosi o widzenie się z królową?
 – Jezus z Nazaretu wraz ze swoimi przyjaciółmi – wyjaśniał Piotr, wskazując na Niego.
 Odźwiernemu twarz się rozjaśniła, ukłonił Mu się uprzejmie:
 – Przyjście Twoje jest już od dawna zapowiedziane, wejdźcie proszę. Zaczekajcie albo w salonie gościnnym, albo w ogrodzie.
 Wybrali ogród, a gdy tylko odźwierny się oddalił, wybuchli świergotem radosnym, jak stado wróbli, gdy im się rzuci garść ziarna. Posypały się okrzyki:
 – Czeka na nas! Trzeba było już wcześniej przyjść!
 – Dotrzymała słowa!
 – Ale czy przyjdzie sama, czy też z królem?
 – A wiecie, jak on wygląda?
 Okazało się, że wie tylko Joanna. Nie chciała jednak opowiadać o jego wyglądzie:
 – Poczekajcie, a przekonacie się. Mogę wam powiedzieć, że ma około pięćdziesiąt lat, że jest starszy od Salome o ponad trzydzieści lat.
 – To wiemy.
 – Resztę zaraz zobaczycie.
 Z tym większą niecierpliwością oczekiwali tego spotkania. Fala pytań opadła. Wypatrywali ciekawie, kiedy się pokaże Salome na szczycie schodów.
 I pojawiła się. Ta sama a inna. Jakby odmłodniała, a równocześnie spoważniała. Jakby spadło z niej brzemię, z którym w tę pamiętną noc przyszła do nich, by ratować się przed rozpaczą, by ostrzec Go przed Herodem. Szła w białej sukni obok ubranego również w białą tunikę i togę, niewiele wyższego od niej mężczyzny, szczupłego, o ciemnej twarzy, z zupełnie siwą czupryną. Wyglądał poważniej niż na pięćdziesiąt lat.
 Jakoś – nie bardzo wiedział dlaczego – ale oczekiwał, że Filip będzie miał wygląd Greka o białej cerze i klasycznych rysach, a ten miał grube rysy Nabatejczyka, odziedziczone po ojcu. Gdy się zbliżył, powitał ich po aramejsku:
 – Witam Cię serdecznie, Mistrzu z Galilei. Ciebie i Twoich uczniów. Dziękuję, żeś przyszedł. Zanim Salome mi o Tobie zaczęła opowiadać, bo chyba nie ma dnia, żeby Ciebie nie wspominała – tu uśmiechnął się – znałem Cię z relacji moich ludzi. Witam wszystkie kobiety i mężczyzn, którzy Ci towarzyszą. Szczególnie witam znajome mi osoby, Joannę, żonę Chuzy, z dworu mojego brata, Heroda Antypasa. Jest Maria z Magdali – i o tobie już słyszałem, że chodzisz w gronie uczennic Jezusa. Miło cię spotkać. Czujcie się wszyscy tutaj jak u siebie w domu.
 Salome po przywitaniu się z Nim podeszła z otwartymi ramionami, żeby przywitać się z Magdaleną i z Joanną.
 – Ale – tu znowu zwrócił się do Niego – na razie spytam, czy nie przychodzisz z jakąś pilną sprawą, w której mógłbym Ci pomóc.
 – Nie, nie, chciałem cię prosić o zezwolenie na przebywanie czas jakiś w granicach twojego państwa.
 – To masz. Jeżeli zechcesz, możesz otrzymać odpowiednie pismo. Nic więcej?
 – Nie i dziękuję za to, ale chyba orientujesz się, że dając mi to zezwolenie, narażasz się przynajmniej na niechęć twojego brata, Heroda Antypasa.
 Herod-Filip zaśmiał się:
 – Tak, tak. Z wszystkiego tego zdaję sobie sprawę i biorę to na własny rachunek. A gdy już o rachunkach mowa, to zapewniam Cię, między mną a tetrarchą Galilei i Perei jest cały szereg rachunków niezałatwionych. Ale stroną niewypłacającą nie jestem ja, tylko mój rozrzutny braciszek. I ja to wiem, i on to wie. A więc nie muszę się nim zbytnio przejmować.
 Później, już gdy byli przy stole, powiedział do Niego:
 – Może się zdziwisz i masz do tego prawo, ale proszę, nie obraź się – ja Ciebie uważam za filozofa, swoistego rodzaju perypatetyka, który jednak nie spaceruje po agorze czy po forum, ale po Palestynie i naucza ludzi nowej filozofii życia.
 – A co cię szczególnie uderza w nauce Jezusa? – zapytał go Tomasz natychmiast, jakby się bał, że ktoś może go uprzedzić.
 Zwrócił uwagę, że bez żadnego dyrygowania z Jego strony najbliższe miejsce z możliwych przy królu i Salome, a zarazem przy Nim, obsadzili Tomasz i Kuba, najlepsi do prowadzenia tego typu rozmów.
 – Czego Jezus naucza? – tetrarcha zatrzymał się na moment. – To jest swoistego rodzaju antropologia, z całym światem wewnętrznym człowieka. Interesuje Go na przykład motywacja czy intencja działania.
 – O czym ty myślisz? – Tomasz wciąż chciał być najważniejszym partnerem w tej rozmowie.
 – O tym, że On domaga się bezinteresowności. No, może zacytuję samego waszego Mistrza, słynne już po świecie Jego powiedzenia. Gdy wskazywał na tych, którzy się modlą, poszczą, rozdają jałmużnę, „aby byli widziani przez ludzi”, mówił: „wzięli zapłatę swoją”, co może najładniej brzmi po łacinie: accipiant mercedem suam.
 Słuchał rozwijającej się dyskusji, a równocześnie rozglądał się po domu, w którym od razu tak dobrze się poczuł. Nie był w niczym podobny do pałacu Piłata, zbudowanego przez Heroda Wielkiego. Tam przytłaczały wymiary. Wszystko było monumentalne – wielkie sienie, wielkie hole, wielkie pomieszczenia gościnne, wysokie sufity. Tu było inaczej – kameralnie. Dom stworzony do mieszkania, a nie do przyjmowania tłumów. Nie żeby było ciasno, wprost przeciwnie. Było przestronnie, ale nie gigantycznie. „Może na tym również polega różnica pomiędzy kulturą grecką a rzymską” – podsumował.
 Tymczasem tetrarcha mówił:
 – Nie znam drugiego, który by tak świetnie to sformułował, bo tak łatwo ześlizgnąć się na korzyści materialne. Jezus jednak ukazuje, że w człowieku równie ważny jak korzyści materialne jest właśnie aspekt ambicjonalny.
 – Czy nie zgadzasz się z tym? – Tomasz chciał być pewny.
 – Nie, wprost przeciwnie, uważam to właśnie za genialne, nawet wobec tych potentatów myśli ludzkiej, jakimi są dwaj nasi filozofowie: Platon i Arystoteles. Tylko Ty, Jezu – tu zwrócił się wprost do Niego – robisz to jak nikt inny. Jednym zdaniem, aforyzmem, porównaniem, prościutką przypowieścią odsłaniasz prawdę, którą, normalnie rzecz biorąc, trzeba by opisywać w obszernych księgach czy przynajmniej w rozdziałach. I jesteś zrozumiany tak przez ludzi prostych, jak uczonych. Jeżeli mnie zaskoczyła Twoja nauka, to w panikę musiała wpędzić faryzeuszów, którzy uważają, że mają monopol na wychowawców Izraela. A dla nich ta sfera życia, którą poruszyłeś, to terra incognita.
 Ale Tomasz napierał dalej. Postawił kolejne pytanie:
 – Czy uważasz to za taki „kamień obrazy” dla faryzeuszów?
 – A tak! To jest zaprzeczeniem ich czystości formalnej. Zresztą Jezus zaatakował ją wiele razy, choćby w przypowieści o faryzeuszu i celniku modlących się w świątyni.
 Przysłuchiwał się temu, co Herod-Filip mówił, a równocześnie obserwował, jak służba ustawia przed każdym zajmującym miejsce przy stole kute w srebrze pozłacane puchary, jak rozlewa z podobnych dzbanów wino. Śledził twarze swoich chłopców, którzy podobnie jak On obserwowali te poczynania i dziękował Ojcu za to przyjęcie, za to, że Jego chłopców ktoś znowu uszanował, potraktował jak ludzi. Że choć raz na czas zajmują miejsce przy stole przykrytym czystym obrusem, w sali, gdzie przyjmowani są rozmaici dygnitarze, że mądry władca wielkiego kraju częstuje ich dobrym winem w pięknych kielichach, słucha ich, odpowiada na ich pytania, traktuje jak kogoś równego sobie. Wytrącił Go z tych rozmyślań Tomasz, który jak egzaminator, zwrócił się do tetrarchy z kolejnym pytaniem:
 – Co uważasz za najważniejsze z tego, co Jezus głosi?
 – Najważniejsza jest demokracja – odpowiedział bez wahania.
 – Co powiedziałeś? – Tomasz się zająknął.
 Jeszcze chyba nigdy nie widział, żeby mogło Tomasza coś tak zaskoczyć, jak teraz to oświadczenie Heroda-Filipa.
 – Chyba sobie zdajecie z tego sprawę, że życie Jezusa nie jest zagrożone z powodu jakichś tam faryzeuszów – tu tetrarcha zrobił lekceważący ruch ręką – czy saduceuszów, ale z powodu crimen lesae maiestatis.
 Twarz Tomasza zapadła się. Widać było, że nie wie, o czym mówi jego rozmówca! Ale przecież nie byłby Tomaszem, gdyby szybko nie zareagował. Uratował się pytaniem:
 – Dlaczego tak sądzisz?
 Tetrarcha, zapatrzony w swe myśli, chyba nie dostrzegł tego pomieszania, bo z całą swobodą, bez żadnej złośliwości, zaczął jemu i wszystkim siedzącym wyjaśniać swoje poglądy:
 – Gdyby tak pokrótce to ująć: dla naszej kultury najwyższym dziełem jest państwo. I bardzo dobrze. Ale gdy jest nazywane bogiem i tak traktowane, to już niedobrze. A tak jest; niezależnie od tego czy to Egipt, Persja czy Rzym. Wtedy najważniejszą osobą w tym państwie jest władca, jako jego reprezentant. Wtedy on jest również nazywany i traktowany jako bóg. Jednostka, czyli tak zwany obywatel, się nie liczy. Najwyżej jest czynnikiem składowym czy budulcem organizmu państwowego. Także religia, czy może kult religijny, jest służebna wobec państwa i je potwierdza.
 – Ale u nas? My nie mamy państwa – Tomasz usiłował złapać drugi oddech.
 – Podobnie jest w Izraelu. Z tym, że tu miejsce państwa zajmuje naród.
 Obserwował to, co się działo przy stole, i musiał przyznać, że chyba nigdy dotąd Jego chłopcy tak nie przysłuchiwali się jakiejś rozmowie jak w tej chwili. Czy wszystko rozumieli – trudno było wyczuć, ale że chcieli zrozumieć, to można było widzieć po skupionych twarzach. Tomasz wracał już do siebie i, korzystając z luki między zdaniami, zagadnął tetrarchę:
 – A gdzie jest tutaj Jezusa crimen lesae maiestatis? – widać nie dawał mu spokoju ten łaciński zwrot i chciał się wykazać, że go zrozumiał.
 – Jak to? – zdziwił się Herod-Filip. – Nie zwróciłeś na to uwagi ani nikt wam tego dotąd nie powiedział?
 – Tomasz, który niezliczoną ilość razy udowadniał, że najlepiej z wszystkich rozumie naukę Ewangelii, został zdruzgotany po raz drugi. Złapał za kielich, zaczął jakby coś niby mówić, ale tetrarcha, nie czekając na to, rozwijał swoją myśl:
 – Przecież to, czego Jezus naucza, świadczy, że…
 – Tak, oczywiście, ale… – Tomasz usiłował się jakoś w tym znaleźć, jednak wyszło to żałośnie.
 Na szczęście jego rozmówca tłumaczył dalej:
 – najważniejszy jest…
 – Pan Bóg – wypalił Janek, który chyba nie wytrzymał, że na tak długo został zupełnie wyłączony z rozmowy.
 Tetrarcha zatrzymał się. Uśmiechnął się z wyrozumiałością. I poprawił go:
 – Oczywiście, Pan Bóg. Ale my teraz o czym innym mówimy. Dla Jezusa nie jest najważniejsze ani państwo czy naród, ani król czy cesarz, ale człowiek. Człowiek jest początkiem i końcem wszystkiego. Człowiek również jest twórcą państwa, jak i człowiek wyniósł króla do jego godności. Człowiek, którego stworzył Bóg.
 – Ale gdzie ty widzisz przestępstwo obrazy majestatu? – Kuba poparł Tomasza.
 – W tym właśnie, że dla Jezusa najważniejszy jest człowiek, i to każdy człowiek, nie tylko król czy arystokrata, ale tak król, jak żebrak, arystokrata szlachetnie urodzony czy niewolnik. Na to się nikt nie zgodzi. Żaden król ani cesarz. Taką naukę musi potraktować jako wywrotową, a samego głosiciela jako wywrotowca groźnego dla państwa. Tym bardziej, że taka nauka ma swoje konsekwencje. Jeżeli każdy jest równy, to każdemu należy się obszar wolności, na to, żeby mógł rozwinąć swoją osobowość. A władcy nie lubią słowa „wolność”. Boją się takich, którzy się jej domagają.
 – No, tak Jezus naucza – Tomasz poczuł się już w siodle.
 – A najciekawsze jest źródło takiego rozumowania. Jezus uważa nie tylko, że Bóg kocha człowieka, ale że każdy człowiek warty jest tej miłości, każdy stanowi jakąś wartość, ma w sobie cząstkę Bóstwa.
 Herod-Filip przerwał, na znak, że zakończył swój wywód, jakby czekał na jakieś pytania. Ale nie doczekał się. Zbyt bardzo zaskoczył wszystkich tym, co powiedział. Wobec tego po chwili, zwracając się do Niego, zapytał:
 – A tak w związku z tym, o czym mówimy. Jak myślisz, Jezu, jaka jest dla mnie najważniejsza z wszystkich Twoich przypowieści? Nie – tu zreflektował się – nie, powiem Ci sam, którą uważam za najważniejszą.
 Przy stole uciszyło się jeszcze bardziej. Wszyscy czekali z napięciem na to, co powie Herod-Filip. A on, znowu odczekawszy chwilkę, oświadczył:
 – To przypowieść o dobrym pasterzu i o kobiecie szukającej zgubionej drachmy. Jeszcze przypowieść o ojcu syna marnotrawnego.
 Uśmiechnął się w odpowiedzi na to oświadczenie tetrarchy. Ten to spostrzegł i zareagował energicznie:
 – Ty sobie zdajesz sprawę? Kto przyjmie takiego Boga, jak Ty ukazujesz? Bóg jako pasterz idący za owcą, która z własnej głupoty czy lekkomyślności odeszła od stada. Bóg poszukujący grzesznika jak kobieta, która, gdy zagubiła się jej drachma, wymiata cały dom. Bóg jak ojciec, który wybiega naprzeciw syna marnotrawnego, bo ten spostrzegł – gdy wszystko stracił – że lepiej wrócić? To jest po prostu bluźnierstwo. Przecież każdy wie, że Bóg jest wszechpotężny, sprawiedliwy, wynagradza za dobre i karze za złe. Ale nie łazi za grzesznikami jak pastuch czy baba. Za głoszenie takiego Boga należy Ci się śmierć bardziej niż za cokolwiek innego. Zresztą, trudno jest uwierzyć w takiego Boga. Również nam – Izraelitom. Nasz Bóg to Bóg Mojżesza, przemawiający na Synaju wśród grzmotów i błyskawic, który mści się aż do siódmego pokolenia. Poganom jeszcze trudniej. A Ty Go ukazujesz swoim życiem, gdy przestajesz z grzesznikami i celnikami i jadasz z nimi.
 – Podziwiam cię, królu – niespodziewanie odezwał się Kuba. Użył tego słowa „król”, którego dotąd nikt nie zastosował – za tak głębokie rozumienie nauki Jezusa – powiedział z niekłamanym podziwem w głosie.
 – A zawdzięczam znajomość Ewangelii mojej nieocenionej małżonce. Przyniosła tę wiedzę z dworu mojego brata – Antypasa, bo, jak się okazuje, tam zajmują się bardzo pilnie analizą Ewangelii.
 Filip znowu przerwał. Cisza, która teraz zapanowała, miała inny charakter. Nikt z Jego uczniów nie podejrzewał, że Ewangelia jest studiowana przez ludzi Antypasa. A tymczasem tetrarcha mówił:
 – Tak przy okazji. Nie wiem, czy do was to doszło. Mój brat lansuje tezę, że Jan Chrzciciel, którego zamordował, wcielił się w Ciebie.
 Janek wybuchnął śmiechem. Herod-Filip zareagował na to negatywnie:
 – Nie ma się tu z czego śmiać. To bardzo niebezpieczne. Po pierwsze, to wierzenie tkwi głęboko w ludowych tradycjach, wobec tego ludzie to szybko „kupią”, a po drugie: jesteś, Jezu, w ten sposób skazany na śmierć.
 – Ano rzeczywiście – przyznał Judasz. – Jeżeli Jan zasłużył za swoje przewinienia na śmierć, to trzeba go zabijać w każdym wcieleniu.
 – Trafnie to podsumowałeś – powiedziała Salome, zwracając się do Judasza. – Ale to i ostrzeżenie dla ciebie i wszystkich uczniów Jezusa. Kto nie chce ryzykować życiem, niech ucieka póki czas.
 – Jezusowi nic się nie może stać, bo to mąż Boży – odpowiedział Janek.
 – Tego Mu życzymy. – Tetrarcha podniósł w górę kielich: – Niech nam żyje jak najdłużej. Niech naucza jak najwięcej. Jeżeli ma zginąć za prawdę, niech to się stanie dopiero po stu latach.
 Już na odchodnym tetrarcha poprosił Go do gabinetu. Gdy znaleźli się we troje, wtedy powiedział:
 – Moja żona chce Cię poinformować, co się mówi o Tobie na dworze.
 – Nie mam w zasadzie nic nowego do dodania – oświadczyła. – Wiadomości, jakie mnie dochodzą z Tyberiady, są skąpe. Muszę więc podtrzymać i potwierdzić to, co Ci powiedziałam w Kafarnaum. A więc, masz zginąć w najbliższą Paschę. Gdybym się coś nowego dowiedziała, dam Ci znać.
 Słuchał tego, co mówiła Salome swoim spokojnym, ciepłym głosem, którym jakby chciała Mu złagodzić ból, i myślał intensywnie: „Uczniowie! W nich jedyna nadzieja. Żeby byli gotowi do głoszenia Ewangelii. Piotr! Czy on jest gotowy na to, by poprowadzić apostołów i uczniów?”
 – Ja Ci mogę tylko jedno zaproponować – powiedział tetrarcha. – Zostań na terenie mojego państwa. Gwarantuję Ci bezpieczeństwo.
 – A jak skomentują to ludzie? – zapytał.
 – To nie jest ważne. Ważne jest, że uratujesz życie.
 – Oczywiście, życie jest ważne. Ale ludzie uznają, że zrezygnowałem. A przynajmniej, że się wycofałem z walki.
 Wychodził na miękkich nogach. Raz i drugi zatoczył się. A zdawało Mu się, że wiadomość, którą usłyszał, nie zrobi na Nim szczególnego wrażenia. „Co stanie się z moimi chłopcami?” Dręczyło Go zdanie Salome, zwrócone do Judasza: „Kto nie chce ryzykować życiem, niech ucieka” – i naiwna obrona Janka: „Nic Jezusowi się nie może stać”. „Rozsypia się. Zwątpią. Pouciekają. Zdradzą to, w co dotąd wierzyli. Uznają – jak w wypadku Jana Chrzciciela – że zgrzeszyłem przeciw Tobie i ukarałeś mnie śmiercią. Gdy zginę, daj, żebym zmartwychwstał. Choćby na krótko. Choćby na jeden dzień. Niech mnie zobaczą, żeś mnie nie odrzucił”. Szedł jak w śnie lunatycznym przez jakieś sale, korytarze. Salome i jej mąż wciąż Mu towarzyszyli. O coś Go wypytywali, o dalsze plany na najbliższe dni. On im coś odpowiadał. Chyba mówił o górach Hermon, dokąd ma zamiar się udać. Chciał być jak najszybciej pomiędzy swoimi chłopcami. Wreszcie schodził już po znanych Mu marmurowych schodach, które wiodły do ogrodu, gdzie oni na Niego czekali.
 Już ostatnie słowa, ostatnie uśmiechy. Już ruszają w drogę. Przebiło się do Jego świadomości zaproszenie tetrarchy:
 – Powtarzam: zostańcie tak długo, jak chcecie i przychodźcie na teren mojego państwa, kiedy tylko zapragniecie. Będę was tu chronił i otaczał opieką. Dopóki ja żyję. A potem zastąpi mnie Salome.
 – Czy coś ci dolega? – spytał go Tomasz. – Przepraszam, że o to pytam.
 – Nikt nie jest wieczny. A po wtóre: jest przynajmniej paru ludzi, którzy niecierpliwie czekają, kiedy wreszcie umrę, bo chcieliby zagarnąć moją tetrarchię. Ale na szczęście mam teraz najlepszego obrońcę na świecie, jakim jest moja żona.

 Po wyjściu z gościnnego domu skierowali się na południe. Znowu znaleźli się pod skałą, w której ziało wejście do jaskini bożka Pana, założone ciężką, metalową bramą. Uczniowie byli rozradowani, promienni. Zwłaszcza nie mogli się nachwalić gościnności Heroda-Filipa. Że ich tak uszanował: że takie nakrycie, że takie kielichy, że takie wino, że takie owoce, że taka uczta.
 Cieszyli się tym, że im zagwarantował pobyt na terenie swojego państwa.
 – A dokąd idziemy, Jezu?
 – W góry Hermonu. Chciałbym, żebyśmy mogli pomilczeć, pomodlić się.
 Widział, że chłopcy nie byli zachwyceni, ale nie protestowali. Tomasz, żeby nie przeciągać ciszy, powrócił do poprzedniego tematu:
 – Ale zauważyliście, jak tetrarcha przyczepił się, że Herod Antypas rozpowszechnia plotkę, że Ty, Jezu, jesteś wcielonym Janem Chrzcicielem.
 – Wcale mnie to nie dziwi – oświadczył Kuba. – Gdy byłem na moim ostatnim apostołowaniu, to spotykałem najróżniejsze opinie właśnie na ten sam temat: że ktoś się w Ciebie, Jezu, wcielił. Nawiasem mówiąc, ludzie chętnie Cię nazywają Synem Człowieczym – Tomasz ma rację: ten zabobon, że dusza zmarłego wciela się w człowieka, który o zmarłym dużo myśli i obdarza miłością, jest bardzo wśród ludzi rozpowszechniony. A wszyscy wiedzą, żeś się, Jezu, bardzo z Janem przyjaźnił.
 Zdecydował się podjąć ten temat. Spytał:
 – No to za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego?
 Jego chłopcy zamilkli, jakby w przeczuciu, że On porusza jakiś zasadniczy temat. Dopiero po chwili ciszy odezwał się Bartłomiej:
 – Faktycznie, jest coś z tego, co mówił Herod-Filip – potwierdził. – Słyszałem na własne uszy, są tacy, którzy Cię uważają za wcielonego Jana Chrzciciela. I to z całą stanowczością.
 – Jak tak można w ogóle mówić – zdenerwował się Janek. – Przecież Jezus chodzi inaczej ubrany. Zupełnie zwyczajnie. Jak zwyczajni ludzie. A Jan jak chodził ubrany? No jak? W przepasce na biodrach zima, lato. Tylko na ramieniu zarzucony płaszcz z sierści wielbłądziej a w ręce laska. Przecież byliśmy z moim bratem jego uczniami. No byliśmy czy nie? No powiedz, Jakubie.
 Groziła kolejna awantura, do której tak On, jak Jego chłopcy byli przyzwyczajeni. Aby temu zapobiec, Tomasz, który tyle razy już pomagał Jankowi zrozumieć rozmaite problemy, i tym razem podjął się tego zadania:
 – Kuba co dopiero mówił na ten temat. Nie słyszałeś?
 – Ja nie słucham, co sobie Kuba mówi.
 Ale Tomasz zaczął po swojemu tłumaczyć:
 – Ludzie prości na wsiach, ale i w mieście, mają swoje wierzenia, wywodzące się jeszcze z pogańskich czasów, że dusza zmarłego może „wejść” w drugiego człowieka.
 – W każdego? – zdziwił się Janek.
 – W tego, kogo zmarły bardzo kochał.
 – No i co wtedy, no i co?
 – No i ten człowiek się zmienia. Staje się taki, jak ten umarły.
 – Bo ma duszę tamtego człowieka. Czy tak?
 – Tak. Nazywają to dybuk.
 – Jan faktycznie bardzo kochał Jezusa – Janek zgodził się.
 – Tak też było.. To jest prawda. On Ciebie, Jezu, kochał dosłownie ponad życie. Stąd wniosek, który się ludziom nasuwa, nie jest przypadkowy.
 Słuchał tych rozważań i równocześnie zadawał sobie pytanie: „Co ci moi chłopcy naprawdę o mnie myślą?” Przecież w gruncie rzeczy tego był najbardziej ciekawy. „Czy może też mnie mają za Jana czy kogoś innego?” Pytanie postawione swoim chłopcom, co ludzie o Nim myślą, było tylko przygotowaniem ich do kolejnego pytania, które chciał im zadać: Co wy o mnie myślicie? Ale nie przyspieszał, nie przerywał, nie sugerował im tego żadnym dodatkowym pytaniem. Czekał cierpliwie. Niech się wygadają, choćby to nie wiem jak długo miało trwać. Co oni myślą, co myśli Piotr.
 – Ale jeszcze jest i inna możliwość – odezwał się Filip, który rzadko zabierał głos. – Ludzie wierzą, że nie tylko ludzie współcześnie umarli mogą się wcielać, ale również mogą się wcielać zmarli przed wiekami, których w jakiś sposób ukocha człowiek żyjący obecnie.
 – W związku z czym to mówisz? – Kuba się zaciekawił.
 – No właśnie. Bo ja spotkałem się z ludźmi, którzy twierdzą, że Ty, Jezu, jesteś prorokiem Eliaszem. Naprawdę tak mówią – powiedział nieśmiało Filip. – Bo Ty, Jezu, pytasz, co ludzie mówią o Tobie – dodał tytułem usprawiedliwienia.
 – A to ciekawe – oświadczył Tomasz.
 – Tak mówią o Jezusie?! – wykrzyknął wszędobylski Janek. – Przecież Ty, Jezu, nie przyjechałeś na ognistym wozie, a Eliasz został tak wzięty i tak ma przyjechać. To ktoś coś musiał sobie pomylić. Albo ty, Filipie, się przesłyszałeś, a żeś nieśmiały, to nie miałeś odwagi upewnić się, żeś się przesłyszał, i całe wytłumaczenie. Bo jakże by mogło chodzić o Eliasza, jeżeli…
 Ale tym razem Filip nie pozwolił mu dokończyć:
 – Nawet mi powiedzieli, dlaczego tak myślą.
 – No to powiedz, no to powiedz – zapalił się Janek.
 – Bo Eliasz, jak ludzie wierzą, ma przybyć przed końcem tego świata i z nastaniem nowego świata. I ma być nawet sędzią czy współsędzią ludzi tuż obok Boga, a Jezus też zapowiada koniec tego świata i powstanie nowej ludzkości, nowego królestwa Bożego.
 – To ci ludzie mówili?
 – Tak.
 – No, to bardzo trafnie, bardzo trafnie – ocenił Tomasz.
 – Ale przyznam się, że ja się szalenie cieszę, że właśnie z Eliaszem utożsamiają ludzie Jezusa – powiedział Bartłomiej.
 – A dlaczegóż to?
 – Bo to najbardziej ukochany prorok całego naszego narodu. Tyle legend krąży wokół jego osoby. A to potwierdza, że jest kochany przez naród. Wszystkie te legendy są ciepłe, serdeczne, świadczące ile dobrych myśli i uczuć ludzie wiążą z tym człowiekiem i – pociągnijmy dalej: z Tobą, Jezu. Tak!
 – Jak już tak mówimy kto się, zdaniem ludzi, w Ciebie wcielił – zabrał głos Tadek – to muszę dodać, że kolejną taką postacią jest Jeremiasz. Jego również dopatrują się niektórzy ludzie w Tobie.
 – Jeremiasz miałby się wcielić w Jezusa? – zdumiał się Janek.
 – A tak. Nie mówiłbym, gdybym nie słyszał na własne uszy.
 – Ale dlaczego utożsamiają Ciebie, Jezu, z Jeremiaszem? – dziwił się nadal Janek.
 – Tego ja też już nie rozumiem – dołączył swoje trzy grosze wciąż niezadowolony z tej rozmowy Judasz.
 – Człowieku, jeżeli jest tak, jak mówi Tadeusz, to ja się wcale nie dziwię! To jest całkiem zrozumiałe! – wyskoczył Kuba.
 – Co jest całkiem zrozumiałe? No co? Bo ja nie wiem – Janek już na nic się nie zgadzał.
 – Bo, po pierwsze, nauczał, że Bóg troszczy się o poszczególnego człowieka. Jak było dotąd? Do czasów Jeremiasza Bóg troszczył się tylko o naród izraelski. Do jego czasów uważano, że Bóg zawierał Przymierze z narodem, a od Jeremiasza Bóg zawiera przymierze również z poszczególnym człowiekiem.
 – No i co, no i co z tego? – napadł go Janek.
 – Nie zrozumiałeś? Człowieku, to po co ty chodzisz z Jezusem i nazywasz się apostołem? Przecież to jest istotą Ewangelii Jezusowej, że Bóg kocha każdego z nas osobiście. To Jezus powiedział: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych – mnieście uczynili”. Doszło do ciebie?
 Janek, zły po tych napomnieniach, nie odezwał się ani słowem.
 Tomasz, który chciał przerwać tę sprzeczkę, podsumował całość dotychczasowej rozmowy jednym zdaniem:
 – Można, Jezu, na Twoje pytanie, za kogo ludzie Cię uważają, odpowiedzieć: Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza albo za jednego z proroków.
 Wysłuchał tej relacji i postawił pytanie, które od dawna w Nim czekało:
 – A wy za kogo mnie uważacie?
 Powiedział to tak zwyczajnie, jak tylko potrafił, starając się nadać głosowi prawie obojętny wydźwięk. Ale i tak zareagowali nerwowo. Cisza zapanowała jak po uderzeniu gromu. Nie spodziewali się, że ich o to zapyta. Na pozór nic się nie działo: szli nadal, tak jak szli, lekko szumiały szaty, sandały skrzypiały na drobnych kamykach – a przecież trwała cisza. Przeciągała się. Wiedział, że to nie może trwać w nieskończoność, że ktoś musi coś powiedzieć. Najbardziej liczył na Kubę. On nigdy nie zawodził. Nie przypadkiem przecież wychowywali się razem prawie od dziecka. Ale on teraz akurat był dość daleko od Niego, na skrzydle, może nawet nie doszło do niego pytanie. No to Tomasz. Ale ten wygadany i niepokonany też milczał. Na Magdę czy Joannę mógł zawsze liczyć, ale one szły – jak zwyczajnie – z tyłu. I wtedy, gdy już zdecydował się powtórzyć pytanie, odezwał się Piotr, który dotąd nie brał udziału w rozmowie, choć ją bacznie śledził:
 – Tyś jest Mesjasz, Syn Boga żywego.
 Nie poczuł się zaskoczony: a więc jednak Piotr. Ten, którego kiedyś, na samym początku, nazwał skałą. Już nie chodziło Mu o tytuł Mesjasza, ale że potrafił Go nazwać Synem Bożym. Przystanął. Przystanęli i ci, którzy Mu towarzyszyli. Dołączyli ci, którzy szli z tyłu. Odczekał chwilę, żeby ochłonąć z wrażenia, a potem, patrząc w oczy Piotra, zaczął mówić powoli i wyraźnie, wprost patetycznie, nadając hieratyczną formę wypowiadanym zdaniom:
 – Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie.
 W obliczu śmierci, która do Niego się zbliżała, postanowił nazwać Piotra przywódcą społeczności, która w Niego wierzy i uwierzy:
 – Otóż i ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr – Skała i na tej skale zbuduję kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego, cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie.
 Cisza trwała. Wszyscy wysłuchali tego oświadczenia z powagą, ale i zdumieniem. Usiłował odgadnąć ich myśli i uczucia. Niewątpliwie zrozumieli, że dokonał się ważny kolejny, bardzo ważny, krok. Tym krokiem był Piotr – jego nominacja.