Biblioteka


11. Wyrok Sanhedrynu



 

Wyrok Sanhedrynu

 
   Już prawie zasypiał, gdy poczuł szarpnięcie za ramię. Nie wiedział, gdzie się znajduje: czy to Kafarnaum, czy gdzieś po drodze, czy już Betania. Zobaczył w ciemności złamanej światłem gwiazd sylwetkę Piotra.
 – Jakiś człowiek chce się z Tobą widzieć.
 Powracał do rzeczywistości: rozpoznawał izbę, okno. Tak, to dom Łazarza. Dźwignął się, zgarniając z oczu sen, z jakimś niewytłumaczonym przeczuciem, że właśnie teraz nieuchronnie nadchodzi niebezpieczeństwo, przed którym się tyle czasu bronił. Choć jeszcze i teraz jakimś instynktem samozachowawczym próbował odparować cios, zatrzymać zbliżający się koniec.
 – Kto to jest? – zapytał.
 – Nie wiem. Nie rozpoznałem go w tej ciemności. Nie podał swojego nazwiska – Piotr się tłumaczył. – Choć mi się głos wydawał znajomy. Ale tyle tu ludzi się przewija. Powiedział, że go dobrze znasz, a „sprawa jest niecierpiąca zwłoki” – tak to określił.
 – Przyprowadź go tutaj.
 Za chwilę Piotr przybył z nieznajomym – wysokim mężczyzną z twarzą owiniętą szalem, w szparze którego pobłyskiwały tylko oczy. Na moment zawisła cisza. Piotr nie odchodził. Nieznajomy jakby zaniepokoił się, że przyjdzie mu prowadzić rozmowę w towarzystwie świadka. Mając Piotra z tyłu, sięgnął po szal i odsłonił twarz. Wtedy ze zdumieniem stwierdził, że to Józef z Arymatei.
 – Zostaw nas, Piotrze – poprosił.
 – Coś się stało? – to było jedyne pytanie, jakie wydawało Mu się odpowiednie, gdy Piotr wyszedł. Widział bladość twarzy Józefa, która w świetle księżyca miała prawie trupi wygląd. „Wyczerpany czy przestraszony?” – pomyślał.
 – Przynoszę Ci śmierć – Józef powiedział zmęczonym głosem.
 Wzdrygnął się wewnętrznie. Jeszcze chciał potraktować to, co usłyszał, jako żart nie na miejscu. Wpił się wzrokiem w niego, pragnąc potwierdzenia takiej interpretacji. Ale daremnie. Twarz Józefa była wciąż tak samo nieruchoma, okrutna w tej martwocie.
 – Nie rozumiem – domagał się wyjaśnień.
 Słyszał swój głos i prawie się dziwił, że taki normalny, a powinien drżeć lub przemienić się w krzyk, w żądanie, by Józef wytłumaczył się z tego stwierdzenia, by przeprosił, że śmiał Go tak przestraszyć. Ale na twarzy Józefa nie pojawił się ani ślad jakiejś zmiany. Trwała martwota, ta sama co na początku.
 – Wracam z obrad Sanhedrynu – objaśnił, najwyraźniej licząc, że będzie zrozumiany.
 Jak błyskawica w ciemnościach, tak to słowo „sanhedryn” wyjaśniało wszystko. Było odpowiedzią na wszelkie Jego pytania. Już nie potrzebował żadnych dodatkowych szczegółów. Mogły zaspokoić tylko ciekawość. Właściwie Józef mógłby już odejść. Należało powiedzieć: „Dziękuję ci, Józefie, żeś przyszedł. Idź na spoczynek, bo to już późna noc”. Jeżeli tak nie zareagował, to z uprzejmości dla niego. Taki kawał drogi zrobił, narażając się, że może być obserwowany. Ale opanował się. „Przecież muszę znać realia, przecież trzeba coś z tym zrobić. Trzeba dalej żyć”. Odnalazł pytanie, które powinno być najbardziej sensowne:
 – Jak wypadło głosowanie? Bo chyba było?
 – Oczywiście – Józef urwał, jakby się zawahał, co ma powiedzieć.
 – Nie musisz mówić, jeżeli nie chcesz. A w każdym razie nie wymieniaj nazwisk.
 – Byli tacy – Józef zaczął powoli – którzy głosowali przeciw Twojej śmierci. Również spośród faryzeuszów. – Zrobił krótką przerwę, a potem dla wytłumaczenia dodał: – Część uczyniła to niewątpliwie z przekonania…
 Słuchał tej relacji z głosowania z taką nadzieją, jakby wszystko mogło się jeszcze zmienić, jakby głosy korzystne dla Niego mogły teraz tak wzrosnąć, że potrafiłyby uratować Go od śmierci. Józef ciągnął wyjaśnianie:
 – …a część, żeby zrobić na złość saduceuszom, część wreszcie dlatego, że nienawidzi Rzymian i popiera wszelakie ruchy wyzwoleńcze.
 – A więc byli tacy, którzy głosowali „nie”.
 – Ale zdecydowana większość głosowała „tak” – Józef zamknął sprawę definitywnie.
 – Jak to było? – pytał, jakby grał na czas.
 Ten tylko czekał na to pytanie i natychmiast odpowiedział:
 – Długo by tu opowiadać. Jeżeli chcesz, potem mogę Ci to zreferować. Powiem krótko. Po głosowaniu wydali na Ciebie wyrok śmierci.
 – Za co? – prawie że mu wszedł w słowo. – Na jakiej podstawie? Bo uzdrawiałem w szabat, bo powiedziałem, że zburzę świątynię, że zanim Abraham się stał, jam jest, że poganie są równi nam, Izraelitom? – mówił szybko, jak w chederze dziecko, które wymienia doskonałości Boże. Podniósł szept prawie do krzyku – do krzyku wymawianego szeptem: – Za co?!
 Wciąż wpatrzony w twarz Józefa, jakby dopiero teraz spostrzegł cień uśmiechu i usłyszał:
 – Dobrze pamiętasz swoje wyroki. Mógłbym dorzucić jeszcze kilka innych – Józef odpowiadał łagodnie.
 – A więc powiedz, dlaczego? – przerwał mu znowu żądaniem.
 – Żaden z tych zarzutów nie był powodem wyroku śmierci.
 – A więc co? – znowu wyszarpnął pytanie zniecierpliwiony.
 – Żeś buntownik – zaskoczył Go.
 – Buntownik? – zdumienie zerwało Go z nóg, stanął wyprostowany przed Józefem. – Jaki buntownik? O co im chodzi? – nic nie rozumiał.
 – Że dla Ciebie nie jest najważniejsze ani państwo, ani naród, że dla Ciebie najważniejszy jest człowiek. To po pierwsze.
 Słuchał tego zupełnie zaskoczony. Wreszcie powiedział:
 – A, to zgoda.
 Nie spodziewał się, że tak Go ktoś trafnie podsumuje.
 – A po drugie? – pytał już zaciekawiony.
 – A po drugie, że dla Ciebie nie ma różnicy czy ktoś jest arystokratą, czy bezdomnym, magnatem czy robotnikiem, dla Ciebie wszyscy są równi. A taki pogląd wcześniej czy później musi doprowadzić do tego, że runie porządek społeczny.
 Słuchał tej relacji i coraz bardziej spływał na Niego jakby jakiś wewnętrzny spokój. Ginęły gdzieś przestrach, gniew, niepokój, rosła radość. Powtarzał sobie: Najważniejsza jest prawda. Najważniejsza jest prawda. A to, co Józef mówi, jest prawdą”. Spytał go już łagodnie:
 – A po trzecie?
 – A po trzecie, że dla Ciebie nie ma różnicy między pomazańcem Bożym a niewolnikiem, między władcą, którego choćby Egipcjanie a nawet Rzymianie uznają za boga, a niewolnikiem. Taki pogląd musi doprowadzić do anarchii, do obalenia władzy i władcy.
 „Boże, niech Tobie będą dzięki, że to do nich doszło, że oni zrozumieli”. Wyrok śmierci odpłynął gdzieś na daleki plan.
 – A po czwarte? Czy jest „po czwarte”? – domagał się.
 – A po czwarte nie czynisz różnicy pomiędzy grzesznikiem i sprawiedliwym, biednym a bogatym, chorym a zdrowym. Twierdzisz, że Bóg wszystkich jednakowo kocha, że za grzechy nie karze chorobą i biedą, a za cnotę nie nagradza bogactwem i zdrowiem, co się sprzeciwia sprawiedliwości Bożej.
 – Czy jest „po piąte”? – pytał, już prawie żartując.
 Ale tamten nie żartował, wciąż był śmiertelnie poważny:
 – Jest po piąte i po dziesiąte. Ale po piąte: twierdzisz, że nie ma żadnej różnicy pomiędzy Izraelitą a poganinem, wszyscy są równi.
 – A podali, na jakiej podstawie to twierdzę?
 – Owszem, tak, że Bóg wszystkich kocha, co jest podstawowym błędem. I za to musisz zginąć.
 – No to naprawdę wszystko jest w porządku – odetchnął prawie z ulgą.
 W tym momencie poczuł na sobie zaniepokojony wzrok Józefa. Jakby na potwierdzenie zmiany, która dokonała się w nim, Józef wykonał delikatnie pół kroku do tyłu. „On uznał, że ja ze strachu zwariowałem”.
 – Coś mi nie dowierzasz? – Józef jeszcze upewniał się, czy ocenił Jego stan prawidłowo.
 – Dowierzam, dowierzam – mówił już prawie że radośnie.
 – Słuchaj – Józef zaczął tłumaczyć jak dziecku czy też jak szaleńcowi – ja przyszedłem nie po to, aby Cię straszyć albo niepokoić. Ty masz wyrok Sanhedrynu. W tej chwili zakończyło się posiedzenie. Wracam stamtąd. Nie mylę się.
 – Czy może być większa radość – odpowiadał mu spokojnie na pozór, a wewnątrz płonął szczęściem – jak to, że prawda, którą chciałem przekazać, została zrozumiana?
 – Ale przecież oni za to Cię zabiją! – Józef prawie krzyczał, choć zduszonym szeptem.
 – To już jest dalsza sprawa. Najważniejsze, że zrozumieli.
 Józef widział, że nic nie poradzi, i usiłował zmienić temat:
 – Spróbuję Ci przedstawić debatę chronologicznie. Albo nie – zmienił decyzję. – Nie ma na to czasu. Za długo by to trwało. Samą konkluzję.
 – Nie ma czasu? Ty nie masz czasu? – zdziwił się.
 – Nie. Ty nie masz czasu. Musisz natychmiast stąd odejść.
 – Stąd? Tu w Betanii jest niebezpiecznie?
 Posłyszeli pukanie do drzwi. Ruszył w ich kierunku. Dobiegł Go jeszcze szept Józefa:
 – Nie mów, że to ja jestem u Ciebie.
 To była Magdalena. W świetle gwiazd zobaczył jej niespokojne oczy:
 – Wszystko dobrze? – spytała. – Wróg czy przyjaciel?
 – Przyjaciel – uśmiechnął się do niej, choć z pewnością to nie był taki uśmiech, na jaki czekała.
 Powrócił do Józefa:
 – To była Maria, siostra Łazarza. A więc twierdzisz, że powinienem stąd odejść.
 – Teraz tutaj jest najbardziej dla Ciebie niebezpiecznie. Bo tutaj najpierw będą Cię szukać. Zresztą już wszędzie jest niebezpiecznie, gdzie Cię znają. Ale pozwól, że skończę o Sanhedrynie.
 – Mów, proszę.
 – Debata została podsumowana stwierdzeniem jednego z moich kolegów – tu przerwał. – Może chcesz znać nazwisko?
 – Nie.
 – Dobrze. Otóż powiedział: „Cóż my robimy wobec tego, że ten człowiek czyni wiele znaków? Jeżeli Go tak pozostawimy, to wszyscy uwierzą w Niego i przyjdą Rzymianie, i zniszczą nasze święte miejsce i nasz naród”.
 Znowu poczuł falę radości, która Go ogarnęła. Powiedział:
 – I jak nie cieszyć się z tego, gdy to się słyszy? Cóż może być bardziej radosnego niż to, gdy moi wrogowie przyznają, że gdyby mnie pozostawili w spokoju, to wszyscy przyjęliby moją naukę, czyli że ona jest przekonująca.
 – Co Ci z tego, jeżeli Cię oni zabiją – powtórzył Józef. – Bo wtedy właśnie wystąpił Kajfasz: „Wy nic nie rozumiecie – Kajfasz zaczął bezczelnie wobec faryzeuszów – i nie bierzecie pod uwagę, że lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród”.
 – Z tego niedwuznacznie wynika, że to najwyżsi kapłani wydali na mnie wyrok śmierci, a nie faryzeusze – stwierdził.
 Wciąż niepokoiło Go jedno zdanie Józefa, na które dotąd nie umiał znaleźć dostatecznego wytłumaczenia. Teraz uznał, że jest sposobność, by to wyjaśnić:
 – A dlaczego powiedziałeś, że nie mam czasu i muszę stąd jak najszybciej odejść?
 – Sanhedryn wydał polecenie – teraz Józef mówił powoli i bardzo wyraźnie, a Jemu zdawało się, że z każdym jego słowem o milimetr stają włosy Józefa ze strachu na głowie – aby każdy, ktokolwiek będzie wiedział o miejscu Twojego pobytu, doniósł o tym, aby Ciebie można było pojmać.
 Zapadła cisza. Żeby nie było wątpliwości, Józef dodał po chwili:
 – Nie tylko muszą na Ciebie donieść ci, którzy uważają, że zwodzisz ludzi, ale i ci, którzy są przekonani, że masz rację. To decyzja Sanhedrynu.
 – Każdy zrobi to, co mu sumienie podyktuje – usiłował złagodzić tę informację.
 – Nie, tu nie ma sumienia. To u Ciebie. U nas jest tylko Sanhedryn, który rozkazuje – Józef chciał Go wyraźnie przestraszyć.
 – A jaka śmierć? – zadał najtrudniejsze pytanie.
 – Oni Ci gotują śmierć buntownika.
 – A więc jaka śmierć – nie ustępował, choć wiedział, co usłyszy. Przecież Salome Mu to już oznajmiła. Ale liczył na to, że może wycofają się z tej decyzji, że oszczędzą Go.
 = Po co pytasz? – ten odpowiedział Mu już wprost niegrzecznie, zdenerwowany. – Wiesz przecież, jak tacy giną: krzyżowanie. A więc nie zetną Ci głowy jak Janowi – to była błogosławiona śmierć – ale będziesz wisiał godzinami, rozpięty na krzyżu. I dalej się cieszysz?
 Zamilkł, jak za poprzednim razem, przywalony ogromem męki, jaką Mu zapowiadano. Dopiero po chwili odezwał się. Zaczął półgłosem:
 – To nie jest sprawa cieszenia się. Ale jeżeli jest to cena, którą trzeba zapłacić za to, że ludzie zrozumieli prawdę, to chyba nie jest to cena zbyt wielka. Nie sądzisz?
 – Zrozumieli, ale odrzucili. A Ciebie stracą. I jeżeli są nawet tacy, którzy Twoją prawdę przyjęli, też ją odrzucą, gdy Cię zobaczą potępionego od ludzi, a więc i od Boga. Chyba żebyś zstąpił z krzyża – dodał po chwili. – Albo żebyś zmartwychwstał. Ale jak dotąd, takiego przypadku w historii świata nie było – dodał z gorzką ironią. – Zresztą – powiedział po chwili – gdyby nawet tak się stało, zabiliby Cię po raz wtóry, chyba żebyś Ty ich wymordował. Ale tego nie zrobisz, bo głosisz miłość nieprzyjaciół.
 – Tylko jeszcze jedno – przerwał Józefowi. – Żeby nie było nieporozumień. Ja nie mam zamiaru pchać się im w ręce. Chcę żyć. Będę się bronił, bo wiem, że dopiero zacząłem pracę nauczycielską.
 – A, jeżeli tak, to w porządku – Józef wyraźnie się ucieszył. – Co masz zamiar zrobić?
 – Nie wiem.
 Czuł pustkę w głowie. Rozglądał się, ale nie widział żadnych możliwości działania. Dookoła napotykał ciemność. Jak w tej izbie, choć tu było przecież jeszcze okno pełne gwiazd.
 – Co mi radzisz? – spytał Józefa.
 – Nie mam pojęcia, co Ci radzić. Nie widzę dla Ciebie żadnych szans. Dla wszystkich Izraelitów Sanhedryn jest nie tylko najwyższą władzą. Od niego nie ma odwołania. To głos Boga samego. Każdy musi wypełnić jego nakaz. Gdziekolwiek pójdziesz, wszędzie Cię wydadzą. Albo nawet zabiją, spełniając wolę Sanhedrynu – przerwał, a potem już innym głosem, jakby tytułem uzupełnienia, dorzucił jeszcze jedną informację – arcykapłani zażądali, aby zabić Łazarza. Choć jeszcze to nie jest ostateczna decyzja Sanhedrynu. Nie wiem, czy mam mu to powiedzieć? Jak uważasz? Może Ty mu to powiedz.
 – Łazarza! Za co? – oburzył się. – Tak łatwo szafują śmiercią. Za co?
 – Za to, żeś go wskrzesił. Tego jeszcze nie było. Ludzie szaleją. Bo to, że w Kafarnaum wskrzesiłeś córkę Jaira – nikt tego nie traktował poważnie. W końcu to Galilea. Nikt się nie przejmuje, co się w tej na wpół pogańskiej krainie dzieje. Jair – spotykam go od czasu do czasu przy rozmaitych okazjach – nabrał wody w usta, bo najwyraźniej chce sam żyć i chce, by jego córka żyła. Ale Łazarz to co innego. Pogrzeb miał huczny. Cała arystokracja, prawie wszyscy z Sanhedrynu. I tu Ty go wskrzeszasz. Zwariować można. Mówię to, jak rozumują ludzie. Tym bardziej, że jak z tą śmiercią jego było, to sam wiesz – plotki nie plotki, ale przecież cała Jerozolima szeptała, że go otruto, też przez Ciebie, bo się z Tobą przyjaźnił. Ale nic. To jest nieważne wobec tego, czym jest Twoja sprawa.
 – Ważne, ważne – zaprotestował.
 – Jak chcesz. Ale o jedno proszę: uciekaj stąd jeszcze dziś – Józef nalegał.
 – Dziękuję ci, że przyszedłeś.
 – Pomyśl, co można zrobić, jak się możesz uratować. Już idę. Przed Tobą dużo do roboty, a noc jest krótka.
 Podszedł do Józefa, objął go, ucałował, uścisnął, odprowadził do drzwi. Józef znowu okręcił szal wokół głowy, zostawiając tylko szparę na oczy. Towarzyszył mu przez podworzec aż do samej bramy. Psy podbiegły, ale nawet nie szczekały, łasząc się przy nodze. Odźwierny otworzył, wypuścił go.
 Stał tak jeszcze przy bramie, aż Józefa pochłonęła ciemność nocy.
 Wrócił do swej izby. Zaraz zastukał Łazarz. Opowiedział mu wszystko w skrócie, choć bez pośpiechu. Na koniec zapytał go:
 – A czemu ty nie byłeś na obradach Sanhedrynu? Źle się czujesz? Obraziłeś się na nich?
 – Wiedziałem, że ma się odbyć sesja. Ale mnie nie zawiadomiono. Nie przyjmują do wiadomości, że zostałem przez Ciebie wskrzeszony. Dla nich w dalszym ciągu nie żyję.
 – Co radzisz? – zakończył relację z rozmowy z Józefem. Czekał niecierpliwie na to, co Mu Łazarz powie.
 – Myślę, że to wszystko prawda, co mówił Józef. Sytuacja jest więc poważna. On ma rację, gdy Ci tłumaczył, że u mnie zostawać nie możesz.
 Słuchał tego i tak waliły się w Nim kolejne mury obronne. A jeszcze liczył na to, że Łazarz ma jakieś informacje z innych źródeł albo że zakwestionuje jakiś element tej rozmowy. Tymczasem nic z tego. I gdy już myślał, że zostanie samotny w tej decyzji, co dalej robić, usłyszał po chwili milczenia propozycję:
 – Mamy małą posiadłość poza Efraim. Dom stoi na pograniczu pustyni, a więc prawie pustkowie. Tym lepiej dla Ciebie. Idź tam z Twoimi chłopcami. To tak na razie – dodał. – Potem naradzimy się, co dalej.
 Przyjął ten pomysł natychmiast i to nawet nie na zasadzie, żeby coś rozwiązywał, ale żeby się zaczęło znowu coś dziać. Przynajmniej tyle, żeby wyszedł z tego miejsca, które było zawsze dla Niego przystanią bezpieczną, a okazało się naraz klatką, z której mogą Go wybrać jak rybę z saka. Tymczasem Łazarz tłumaczył Mu dalej:
 – Zresztą, jeżeli się pośpieszycie, to możecie zdążyć przed świtem. Ludzi teraz na drogach przed Paschą ile kto chce. Nikt nikogo o nic nie pyta. Pójdzie z Tobą mój człowiek. Ja na razie stąd się nie ruszam. Przypilnuję domu, zobaczę, co się będzie dziać. Przyjdę tam jutro, pojutrze, wezmę konia, będę szybko. Pogadamy. Naradzimy się. Myślę, że przed Paschą na nic się nie poważą, bo przecież przyjdzie do Jerozolimy Galilea. A ci są za Tobą.
 – To będzie jakieś dwadzieścia kilometrów? – upewniał się.
 – No, lotem ptaka. Ale drogą trochę więcej. A więc zgadzasz się?
 – Oczywiście. Budźmy chłopców i w drogę.
 Wstawali zaspani, niechętni, nawet źli. Bronili się przez sen. Ale nie ustępował. Zresztą tak jak i Łazarz. Za chwilę miał ich wszystkich przed sobą. Przestawił im sytuację. Przyjęli relację z narady Sanhedrynu na wpół przytomnie.
 – Sprawa jest naprawdę poważna – próbował ich zmobilizować. – Zostawiam wam wolną rękę. Jeżeli ktoś z was chce się chwilowo odłączyć, nie będę mu tego miał za złe.
 – Dokąd uciekamy? – ktoś zapytał.
 – Powiem wam w drodze: tym, którzy będą ze mną szli.
 Z ciemności wyłoniła się Magdalena.
 – Ja wszystko słyszałam. Pozwolisz iść z Tobą?
 – Nie, zostań tu. Obserwuj, przyglądaj się. Gdy uznasz za konieczne, to przyjdź. Ale myślę, że wystarczy Łazarz. Ty pilnuj domu. Inne kobiety też niech nie przychodzą – zastrzegł się.
 A potem już szli w chłodzie nocy, pod czaszą z gwiazd. Był na pozór opanowany. Ale nie mógł uspokoić wewnętrznego drżenia. Chwilami czuł, że szczękają Mu zęby. To był nie tylko chłód, lecz i napięcie nerwowe, którego nie był w stanie uciszyć. Szli szybko, nawet bardzo szybko, po falistym, czasami górzystym terenie, prowadzeni przez zaufanego sługę Łazarza. Ze wzniesień z reguły zbiegali. Na szczęście księżyc jasno świecił i można sobie było na to pozwolić. Szli, biegli, podchodzili, zbiegali w milczeniu.
 Domyślał się, co się w nich dzieje. Wszystko, co było dotąd, dotychczasowe trudności stały się nieistotne. Teraz stanął naprzeciw nie jakiś faryzeusz czy grupa faryzeuszy, saduceuszy, doktorów w Piśmie. To nawet nie Kajfasz czy Annasz. To Sanhedryn. On wiedział, co to znaczy, i Jego chłopcy też. Gra była skończona. Prawda, jeszcze nie opuścili Go. Ale nie bardzo mieli co innego robić. Choć związali się z Nim nie na śmierć, tylko na życie. Czy można się łączyć ze skazańcem? Czy można trwać przy zwłokach? Cała kultura izraelska mówi: nie wolno, bo się człowiek zanieczyści. „A ja już nie żyję. Odpowiedź jest więc dla nich niedwuznaczna: uciekać. Jeszcze tym razem poszli ze mną. Obserwują pilnie moje posunięcia. Kto zostanie ze mną do końca?” Myślał intensywnie. Przyglądał się każdemu z osobna. „Wciąż wierzą, że zawsze dam sobie radę, że mnie Ty, Ojcze, uratujesz jako swego świętego. Ale gdy zginę, ocenią, żeś mnie odrzucił, że popełniłem jakiś grzech względem Ciebie i zapomną o mnie, wyprą się mnie jak trędowatego, przeklętego przez Ciebie. Proszę, gdy zginę, wskrześ mnie z martwych. Niech nie przepadnie Twoja Ewangelia”. Modlił się i próbował znaleźć wyjście z tej sytuacji, w jakiej się znalazł.
 Od czasu do czasu robili krótkie przerwy w tym biegu. Padali na trawę albo opierali się o drzewa, o skały bez słowa, pili z bukłaka łapczywie wodę, jaką im podawał Tadek albo Szymek. Nie chcieli nic jeść, czasem ktoś zerwał owoc. I dalej gnali z zapamiętaniem w noc. Tak jakby im to Efraim miało przynieść zbawienie. Zadziwiał Go Tomasz. On, zawsze narzekający, często zostający na końcu orszaku, teraz nie ustępował najmłodszym. Parł z innymi do przodu, krok w krok.
 Zakładał, że dojdą przed świtem, ale nie zdążyli. Ranek ich zastał w drodze. Przyszli na miejsce, gdy już było widno. Dom, w dużym ogrodzie, okazał się większy niż przypuszczał. Jego chłopcy padli, gdzie stali, gdzie tylko było trochę trawy, choć ta jeszcze nie obeschła z rosy. Wprowadzony do małej, ale czystej izby – trzymanej chyba dla Łazarza – sądził, że zaraz zaśnie. Ale nie był w stanie. Gdy się tylko położył, otrzeźwiał, jakby miał za sobą całą przespaną noc. Powróciły wszystkie rozterki. W końcu zapadł w sen, nawet nie wiedział kiedy. Budziły Go na krótko majaki przerażające, pełne niebezpieczeństw, ucieczki, zsuwania się po kamienistym piargu, spadania po coraz bardziej ginącej w przepaściach płaszczyźnie, czepiał się nadaremnie skał, jakichś wątłych krzewów, traw. Budził Go własny krzyk. Bał się zasypiać, chciał oderwać się od tych zwidów, ale zmordowany znowu popadał w sytuacje podobne, w dalszy ciąg tego, z czego się na chwilę wyzwolił.
 Obudziły Go bolące stopy i popołudniowy upał, jaki dochodził przez niezasłonięte okno. Leżał jeszcze chwilę spocony, nadsłuchując odgłosów z pola. Ale oprócz dalekiego gdakania kur, szczekania psów, trwało tylko granie koników polnych. Wstał, ogarniał się powoli, obmył się w misce przygotowanej w tym celu. I coraz bardziej utwierdzał się w tym, że nie powinien nic zmieniać w swoim dotychczasowym postępowaniu. „Dobrze, tu można odczekać kilka dni, aż ludzie zaczną iść na święta Paschy. Dołączę do Galilejczyków, którzy nic nie wiedzą o decyzji Sanhedrynu. A potem niech się dzieje, co się ma dziać”.
 Wyszedł na podwórzec. Powitał Go gromki wrzask oklasków i śpiew „Hosanna Synowi Dawidowemu”. Stał oparty o ścianę domu, mrużąc oczy nieprzyzwyczajone do tak ostrego światła, i uszom i oczom nie chciał wierzyć – w półkręgu stali Jego uczniowie, cała Dwunastka, klaskali i śpiewali:

 – Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie,
    Hosanna na wysokości.

 Jakby nie było wczorajszego wieczoru. Jakby nie było Józefa i informacji, którą przyniósł. Jakby im nic nie mówił o zebraniu Sanhedrynu i wyroku, jaki zapadł. Słuchał i patrzył, wciąż nie dowierzając. „Czyżby jakaś nowa wiadomość dotarła do nich, gdy spał? Co się stało?” Był ciekawy, co Mu powiedzą, gdy skończą śpiewać. A wtedy usłyszał tylko z ust Piotra:
 – Nie mogliśmy się doczekać, kiedy wstaniesz, bo kolacja gotowa. Łazarz przyjechał na koniu i chce z Tobą porozmawiać, tak jak i my.
 Wobec tego o nic już nie pytał, ale otoczony gromadą swoich chłopców szedł, dokąd Go prowadzili. A prowadzili Go do stołu przygotowanego pod drzewami, nakrytego białymi obrusami, przyozdobionego kwiatami. „To chyba stół, przy którym spożywają posiłek robotnicy pracujący na polu”. Posadzili Go na centralnym miejscu. Obok, po Jego prawej stronie, zajął miejsce Łazarz, po lewej Piotr i tuż przed Nim usiadł oczywiście Janek, któremu się usta nie zamykały. Paplał jak najęty, nadrabiając chyba wczorajsze milczenie:
 – Aleś nas nastraszył, Jezu, aleś nas nastraszył! I przegonił. Jakby mi ktoś kiedyś powiedział, że nasz dziadzio Tomasz potrafi zasuwać całą noc i ani razu nie będzie narzekał na reumatyzm, na podagrę, na łamanie w kościach, na to, że już nie te lata, że nie na jego serce, że niech sobie młodzi biegają po świętej ziemi, ale on powinien już być noszony w lektyce, że trzeba szanować jego wiek podeszły…
 Nie wiadomo, jak długo używałby sobie Janek na swoim starszym koledze, gdyby Jakub nie krzyknął do niego:
 – Przestań. Jesteś bezczelny, żeby tak się naigrawać z człowieka, który ci bez przerwy świadczy wszelakie usługi.
 – Ja się naigrawam? Ja się naigrawam z mojego ukochanego ojczulka? Ja go chwalę, że taki wytrwały, taki dzielny. Przecież na pewno bolało go to i owo, a on nic tylko uciekał wytrwale, tak jak Jezus kazał. Bo to była tylko taka próba dla nas, nieprawda Jezu? Bo chciałeś się przekonać, czy ktoś się nie przelęknie i nie zdradzi Ciebie i nie wróci do domu albo do świątyni.
 – Chwileczkę – warknął Judasz – co ty rozumiesz przez to „do świątyni”. Mógłbyś to wyjaśnić?
 – No patrzcie, najpierw Jakub, teraz Judasz. Słowa mi nie wolno powiedzieć. Już się ktoś zaraz mnie czepia. „Uderz w stół”. No, jak to po co do świątyni? Może pomodlić się, złożyć Panu Bogu na ofiarę jakieś pieniądze, porozmawiać z kapłanami na tematy teologiczne i nie tylko.
 Przysłuchiwał się tej ekwilibrystyce słownej Janka i jak zwykle go podziwiał, że udaje ni to dziecko, ni to głuptasa, który nie wie, co mówi, a żongluje dwuznacznikami, a ucieka z tego, co powiedział, ale wycofując się na pozór, tnie jeszcze dotkliwiej swoimi aluzjami, nie pozostawia wątpliwości, o co chodzi. Zdradza, że ma nie tylko intuicję poety, ale i informacje, czerpane z niewiadomych źródeł. I gdy się odkrywa, natychmiast roztacza dymną zasłonę. A ten mówił w dalszym ciągu:
 – Jak to, nie wolno chodzić do świątyni? Jezus nie tylko nie zakazuje, ale sam tam chodzi. Już jak miał dwanaście lat, to poszedł, żeby sobie pogadać na tematy teologiczne i może nie tylko na takie tematy. Nie byłem przy tym, więc jak ja mogę zaświadczyć.
 – Przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli – Judasz uznał, że trzeba zaatakować, gdy został wskazany palcem.
 – Gdzie, jaki kocioł? Jaki ja kocioł, chyba kociołek, taki malutki, a garnek duży. Ja lubię makagigi, jakie u Jaira podają. Mówię ci, pycha. Ale Jair mi zdradził, że u Kajfasza są lepsze, że sam mu o tym mówiłeś. Ale mnie wystarczą te Jaira, chętnie czasem wpadnę, pobawię się z dziećmi, i już mnie nie ma.
 Patrzył na Judasza. Chyba teraz sprawdzało się to powiedzenie o zabijaniu wzrokiem. Gdyby to było możliwe, Janek już by nie żył. Dawno nie widział takiej nienawiści, jaka kryła się w spojrzeniu Judasza. Najbliżej siedzący przysłuchiwali się tej szermierce z mieszanymi uczuciami. Byli tacy, którzy nic z tego nie rozumieli, byli tacy, co niewiele. Za to Łazarz słuchał tego jak skamieniały, śledził z najwyższą uwagą każde odezwanie się, widać, że wychwytywał wszystkie niuanse – i był przerażony.
 – O czym wy mówicie? Mówcie głośniej, bo tu niewiele słychać – rozległ się okrzyk Kuby, siedzącego mniej więcej w połowie długości stołu.
 – Nawet i lepiej dla ciebie. To nic ważnego. O saduceuszach i ich przyjaciołach. Również i o mnie – Janek odkrzyknął.
 W odpowiedzi usłyszał śmiech Kuby, który to powiedzenie Janka uznał po prostu za żart. Niespodziewanie w tym hałasie, kotłującym się przy stole, usłyszał szept Łazarza. Ten, nachylony do Jego ucha, powiedział:
 – No, a zdawało mi się, że już znam Twoich uczniów, a tu same niespodzianki.
 – Dobrze że to słyszysz. Lepiej kiedyś dowiedzieć się, nawet późno, niż wcale.
 Gdy wyszli sami w pola, żeby spokojnie porozmawiać, już przy blasku księżyca, Łazarz Go zapytał:
 – Co zadecydowałeś?
 – Zachowywać się bez zmian, tak jakbym nie wiedział, co Sanhedryn postanowił. Dopiero gdy ogłoszą, podadzą do wiadomości swoją decyzję, zobaczymy, jak ludzie zareagują i wtedy dostosujemy się do tego.
 – Można przewidzieć, co zrobią: jeżeli Cię nawet nie zdradzą, to odsuną się od Ciebie, żeby nie narazić się Sanhedrynowi. Naród będzie wystawiony na próbę: zostać wiernym Tobie czy dostosować się do rozkazu Sanhedrynu. Myślę o Twoich sympatykach, łącznie z Twoimi uczniami.
 – Co więc radzisz?
 – Trzeba poczekać na reakcję Piłata.
 Zaskoczył Go tą propozycją.
 – Czekać na Piłata? Co przez to rozumiesz? – spytał zaintrygowany.
 – Sanhedryn łatwo zdania nie zmienia, a Piłat będzie tym, który ostatecznie zadecyduje o Twoim życiu albo o Twojej śmierci. Sanhedryn – jak wiesz – nie ma prawa wykonywania wyroków śmierci.
 – Jak to sobie wyobrażasz? – zaczął rozumieć, o co Łazarzowi chodzi.
 – Trzeba udowodnić Piłatowi, że Ty nie masz zamiaru mieszać się do spraw politycznych i w żadnej mierze nie zagrażasz Rzymowi.
 – Chyba to jest oczywiste.
 – Tak. Ale Piłatowi trzeba to w jakiś sposób wyraźnie powiedzieć.
 – Przychodzi ci coś do głowy? – czekał na wyjaśnienia.
 – Myślałem długo i wymyśliłem następujący program: idziemy na całość. I Ty, i ja. Na kilka dni przed Paschą urządzam Ci dziękczynne przyjęcie za wskrzeszenie mnie z martwych. Będą wszyscy najznaczniejsi z Jerozolimy i nie tylko – kto przyjdzie, ten przyjdzie, a ten kto nie przyjdzie, niech wie, że coś takiego się odbywa.
 – Czy ty naprawdę liczysz na to, że Annasz lub Kajfasz przyjdą na to przyjęcie? – przerwał mu rozbawiony.
 – Nie, nie liczę na to – odparł ze śmiechem. – Ale niech wiedzą oficjalnie, że żyję. I że żyję dzięki Tobie.
 – A reszta Sanhedrynu?
 – No, to już co innego. Z tym, że oczywiście trzeba rozróżniać. Są wśród nich moi przyjaciele, są sympatycy, są i wrogowie. A więc myślę, że część przyjdzie.
 – A jeżeli nikt nie przyjdzie?
 – A jeżeli nikt nie przyjdzie – powtórzył Łazarz powoli, jakby Go chciał przygotować na przykrą wiadomość – to źle. To nawet bardzo źle. I dla mnie, ale zwłaszcza dla Ciebie.
 – Wiem. No zobaczymy. Ale myślę, że nikt nie przyjdzie. Co dalej?
 – Bezpośrednio po tym urządzimy Ci uroczysty wjazd do Jerozolimy. Trzeba to będzie zgrać z terminem przybywania Galilejczyków na Święta, którzy są Tobie oddani.
 Słuchał tego, co mówił Łazarz, i miał dziwne uczucie. Jakby to nie On sam miał uczestniczyć w tym teatrze, tylko Jego zwłoki czy może Jego sobowtór. Przecież nigdy nie walczył o życie czy nawet o przeżycie, ale o Ewangelię, a tu naraz Jego osoba jest przedmiotem tych działań.
 Łazarz przedkładał dalsze plany:
 – Wjedziesz, stwarzając wszelkie pozory, że chcesz przejąć władzę nad Izraelem, bo wjedziesz na czele swojej Dwunastki i swojej Siedemdziesiątki Dwójki, a więc Twoich książąt i Twojego Sanhedrynu. I tak to powinni odczuć Kajfasz, Annasz i wszyscy nasi dostojnicy, jak również Piłat. Że jesteś w stanie dokonać tego przewrotu.
 – I co dalej? – pytał coraz bardziej zafascynowany tym obrazem.
 – A Ty po prostu pójdziesz, jak zwykle, do portyku Salomona i będziesz, jak zwykle, nauczał ludzi. I ten szok powinien zrobić swoje. Jeżeli Sanhedryn uzna, że brakło Ci wyobraźni, konsekwencji czy odwagi, aby zagarnąć władzę, to Bóg z nimi. Trudno. Ale uważam, że przynajmniej Piłat to zrozumie. Zgoda?
 – Zgoda! – wykrzyknął z radością. – Genialny plan.
 – Tylko proszę – powiedział Łazarz na pożegnanie – nie spuszczaj z oka Judasza i Janka. Albo Ty, albo Piotr. Nie pozwól, żeby z Efraim oddalił się któryś z nich pod jakimkolwiek pozorem. Żaden z Dwunastki – zakonkludował.

 Plan realizował zgodnie z obietnicą daną Łazarzowi. W kolejne dni zaczęły nadciągać grupy Jego „Sanhedrynu” i wreszcie kobiety. Wiadomość o tym, że chce uroczyście wjechać do miasta świętego, dotarła do Jego chłopców i ci zrozumieli sprawę jednoznacznie: że to ma być marsz na Jerozolimę. Tłumaczył, że idą na razie do Betanii, a Jerozolima będzie potem. Ale i tak to niewiele pomogło. Ich głowy zaczęły płonąć. Zrozumieli, że zbliża się chwila budowania królestwa Bożego na ziemi. Że wreszcie Jezus sięga po władzę i dokona obalenia starego porządku. Jeszcze nikt nie potrafił skonkretyzować, jak do tego dojdzie. Ale wszyscy mieli bezgraniczne zaufanie, że On, Jezus, na wszystko znajdzie sposób. A oni mogą się zająć innymi sprawami.
 Na siedem dni przed Paschą ruszył z Efraim do Betanii. Nie spiesząc się, spokojnie. Panowały buńczuczne nastroje. Ze względu na to, iż stanowili dużą grupę, zdecydował się iść nie na skróty, górami, tylko wybrał wygodną drogę na Jerycho, żeby dopiero stamtąd skręcić na Betanię. Spotykali po drodze pielgrzymów udających się do Jerozolimy. Wielu rozpoznawało Go. Witali się z Nim serdecznie. Nie czuł żadnych z ich strony zahamowań. „Jeszcze nie wiedzą nic o decyzji Sanhedrynu”.
 Niepostrzeżenie, ale równie szybko rósł tłum wokół Niego. To już coraz częściej byli ludzie, którzy słuchali Jego nauk, widzieli cuda, którzy sami doznali łask Bożych przez Jego ręce uczynionych. Mógł to z łatwością słyszeć, gdy wołali, gdy podchodzili do Niego, obejmując Go, całując Jego szaty albo wprost upadając Mu do stóp. Przeważnie biedni, bezdomni, ale przecież nie tylko. Odpowiadał pozdrowieniem na pozdrowienie, powitaniem na powitanie, pocałunkiem na pocałunek, uściskiem na uścisk. Tłum rósł. Zabrzmiała pieśń. Najpierw psalmy, ale potem „Jego hymn”:

 – Hosanna Synowi Dawidowemu,
    Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie,
    Hosanna na wysokości.

 Powoli zbliżali się do Jerycha. Nagle śpiew rozdarł okrzyk:
 – Jezusie, Synu Dawida, zlituj się nade mną!
 Krzyk był jeszcze daleki, ale tak przejmujący, tyle w nim było prośby i żalu, że aż się wzdrygnął. Już głowy odwróciły się w stronę, skąd krzyk dochodził, oczy wszystkich zaczęły wypatrywać człowieka, który woła o ratunek, już ktoś z Jego chłopców pobiegł zobaczyć, co się dzieje. A krzyk nie ustawał:
 – Jezusie, Synu Dawida, zlituj się nade mną!
 Jedyna zmiana polegała na tym, że teraz dochodziło do Niego upominanie idących:
 – Nie wrzeszcz tak. Czemu się tak awanturujesz? Bądźże cicho. Uspokój się.
 Ale to nie zdawało się na nic. Okrzyk znowu się powtórzył:
– Jezusie, Synu Dawida, zmiłuj się nade mną!
 Już pierwsze zaskoczenie minęło. Słuchał tego dojmującego krzyku i pomyślał sobie: „To tak woła o zlitowanie naród izraelski. To on potrzebuje tego ratunku, aby żył nie w ucisku, ale w wolności, w radości synów Bożych, a nie w strachu przed mszczącym się za każde przewinienie Bogiem. W otwarciu na wszystkie narody świata, a nie w getcie własnej pychy i zarozumiałości. Jako wybrany naród Boży, a nie naród niewolników, spętany bezsensownymi przepisami czystości rytualnej”.
 – Jezusie, Synu Dawida, zlituj się nade mną! – krzyk był już tuż, tuż.
 Przystanął. Człowieka wciąż nie było widać w gęstwie ludzkiej.
 – Zawołajcie go – poprosił.
 – To tutejszy niewidomy żebrak, Bartymeusz, syn Tymeusza – posłyszał czyjąś informację.
 – Bądź dobrej myśli, wstań, On woła cię – ktoś przynaglał kalekę.
 Zobaczył, jak z tłumu wypada ku Niemu człowiek z wyciągniętymi ramionami, powstrzymywany, ale i kierowany przez Tadka. Zobaczył przed sobą twarz rozdartą krzykiem, bielmo na oczach. Niepotrzebne były pytania.
 Patrzył na niewidomego, który błyskawicznie zbliżał się, i równocześnie modlił się: „Ojcze mój, jeżeli to jest resztka mych dni, niech będą one podsumowaniem Twojej Ewangelii. Ulecz tego biedaka na znak, że nie mścisz się za grzechy ludzi”.
 A ten już był przed Nim, wciąż wołając:
 – Jezusie, Synu Dawida, zmiłuj się nade mną!
 Omal nie wpadł na Niego.
 – Co chcesz, abym ci uczynił? – zatrzymał go pytaniem.
 Niewidomy stanął jak wryty. Krzyk zamarł na jego ustach. Jakby zdziwiony, że ten Jezus, o którym mu mówiono, jest rzeczywistością, że nikt go nie okłamał.
 – Panie, spraw, abym przejrzał – wyjąkał prośbę prawie szeptem i runął na kolana. Jakby przepraszając, że tak krzyczał.
 Usłyszał tę prośbę w pustce, bo dopiero teraz spostrzegł, że padła w zupełnej ciszy, że wszyscy, cały tłum patrzy z najwyższym napięciem. Nachylił się nad nim, dźwignął go i powiedział:
 – Przejrzyj, wiara twoja ciebie uzdrowiła.
 Wymówił te słowa pełen współczucia i widział, jak puste oczy zostały napełnione światłem. I jak nagła radość rozlewa się na twarzy uleczonego.
 – To Ty tak wyglądasz? – wyrwało się z jego ust.
 Stał przed Nim jakby inny człowiek, jakby nie-Bartymeusz. Stał człowiek, który widzi, poznaje, rozpoznaje, przygląda się, ocenia.
 – To Ty tak wyglądasz. Tak sobie też Ciebie wyobrażałem – mówił do siebie, do Niego.
 Oderwał wzrok od Niego i powiódł oczami po tłumie, który się teraz tylko jemu przyglądał, i odpowiadając na ich oczekiwanie, zawołał:
 – Widzę! Widzę was i Ciebie, Jezu – i rzucił się w Jego ramiona.
 Krzyk tłumu wzbił się po samo niebo. Ludzie wrzeszczeli ze szczęścia, że byli naocznymi świadkami cudu, że mają Człowieka Bożego na wyciągnięcie ręki. Rzucali się sobie w ramiona, płakali. Aż ktoś zaintonował:

 – Hosanna Synowi Dawidowemu,
    Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie,
    Hosanna na wysokości.

 Słuchał tego, tuląc w ramionach Bartymeusza, myśląc z niedowierzaniem: „Czy to jest możliwe, że za parę dni będę na krzyżu? Nie, niemożliwe”.
 Potem weszli do Jerycha wielką, rozradowaną falą, śpiewając psalmy Dawidowe. Bartymeusz nie odstępował Go na krok. Trzymał się Go jak małe dziecko matki, śpiewając i ciesząc się wszystkim, co widział: że niebo takie niebieskie, domy białe, drzewa zielone, ludzie tacy kolorowi. Dla miasta stanowili niepospolitą sensację. Mieszkańcy wylegli na ulicę. Najwidoczniej wieść o tym, że On idzie, że uzdrowił miejscowego żebraka, już rozniosła się i ludzie chcieli ich zobaczyć – tak Cudotwórcę, jak uzdrowionego. Witali ich z okien, z tarasów, wyciągniętymi ramionami, gałęziami, kobiety machały ku nim chustkami zdjętymi z głów, młodzi wychodzili na drzewa, żeby Go lepiej widzieć. Odpowiadał na te objawy serdeczności. Nieustannie pozdrawiał ich, machał i On ku ludziom rękami, podnosił w górę dzieci, które zdołały się przebić przez tłum i wpadały na Niego, żeby Go przynajmniej dotknąć, żeby pogłaskał je po głowach, ucałował, przytulił.
 Nagle w tym gwarze, śpiewie, krzyku, nawoływaniu, w oklaskach rozlegających się to z większym, to z mniejszym nasileniem usłyszał głos milczącego zazwyczaj Mateusza:
 – Zacheusz, popatrz Jezu, Zacheusz.
 Kierując się za wyciągniętą ręką Mateusza, zobaczył na rosnącej przy drodze sykomorze jakiegoś drobnego człowieka.
 – Kim jest Zacheusz? – spytał Mateusza.
 – To jeden z naszych przełożonych. To przełożony celników – poprawił się. – Bardzo bogaty, ale jeden z uczciwszych ludzi w naszym zawodzie – dodał tytułem wyjaśnienia.
 Bez wahania przystanął. „Ojcze! Jeżeli to mają być moje ostatnie dni, niech będą potwierdzeniem Twojej Ewangelii”.
 – Zacheuszu! – zawołał. – Zejdź z drzewa, bo chcę się dzisiaj zatrzymać w twoim domu.
 Zobaczył na jego twarzy łunę radości, która przezwyciężała wyraz zaskoczenia i niedowierzania. Niespodziewanie zasłoniła Mu widok wykrzywiona złością twarz Judasza. Posłyszał jego szept, wciskany wprost do ucha:
 – Nie rób tego. Ludzie tego nie lubią. Dość tych Twoich fanaberii. Nie możemy tracić naraz tych, których z takim trudem zdobyliśmy – mówił krótkimi zdaniami, usiłując się opanować. – Nie narażaj nas po raz któryś na niebezpieczeństwo. Dobrzeeee? – dodał groźnie.
 Judasz przerwał, bo Zacheusz był już przed nimi. Niski, drobny, z inteligentną twarzą, uśmiechnięty, choć zaskoczony, jakby niepewny czy dobrze zrozumiał.
 Powtórzył więc to, co powiedział, trochę do niego, trochę do Judasza:
 – Chcę się dziś zatrzymać w twoim domu.
 Znowu twarz Judasza zbliżyła się do Jego twarzy i usłyszał wściekły szept, wypowiedziany wprost do swojego ucha:
 – Poczekaj, Ty mnie popamiętasz.
 Jeszcze moment i Zacheusz znalazł się u Jego lewego boku, choć jakoś onieśmielony, ale równocześnie z takim ładunkiem radości, że zdawała się go rozsadzać. Już prowadził Go wśród morza tłumu jak Mojżesz. Rozstępowali się ludzie jak fale morskie, ale też milkli, gaśli. Widział, że są zaskoczeni. „Nie, nie, nie można ustępować. Jeżeli ma się stać królestwo Boże, to musi ogarnąć wszystkich ludzi. Również odrzuconych dotąd przez społeczeństwo. Mamy być jedną rodziną Twoją, Ojcze. Muszą to zrozumieć, nawet gdyby się zgorszyli i odstąpili ode mnie”.
 Powtarzał to sobie tym bardziej, że entuzjazm gasł, śpiew zamierał, okrzyki uciszały się, jakby wiatr zimny przygiął kłosy do ziemi, jakby przymrozek zimowy zwarzył kwiaty. Wrażenie nie było aż tak dramatyczne, bo na szczęście posiadłość Zacheusza znajdowała się w pobliżu. Prawie w centrum, choć cofnięta w głąb, z dużym ogrodem wychodzącym w pola. Dom – prawie pałac – obszerny, prawdziwie zamożny, gdzie wszystko było natychmiast przygotowywane przez służbę. Aż dziw, że ten niepozorny człowiek potrafił sobie zorganizować tak sprawne funkcjonowanie wielkiej rezydencji. Cicho rzucanymi słowami, prawie wciąż w uśmiechu, drobnymi gestami uruchamiał tę machinę, jaką był jego dom. Już prowadził Go do obszernej izby – jadalni. Już sadzał na pierwszym miejscu, już – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – zjawiło się na stołach wino w dzbanach, kielichy, owoce, chleb. Już przed domem, na ławach sadzani byli ci, którzy się nie zmieścili w izbie, i podobnie byli częstowani jak ci wewnątrz. Zacheusz ze szczególną serdecznością odnosił się do Mateusza. Jakby domyślał się, że to on zwrócił na niego uwagę Mistrza z Nazaretu – jak Go wciąż nazywał – i spowodował te odwiedziny.
 A potem wygłosił toast na Jego cześć. Wypowiadał zdanie po zdaniu tak, jak wszystko co robił, spokojnie, prawie cicho, bez żadnej emfazy czy uniesienia, choć nie trzeba było być wielkim znawcą dusz ludzkich, by wyczuć, z jakim wewnętrznym przejęciem i prawdą mówi. Dziękował Mu całkiem po prostu, że wielki Nauczyciel przyszedł w gościnę do niego. W sali panowała cisza, choć nikt nikogo nie uciszał, choć było w niej ludzi ponad miarę. Stąd też każde słowo, każde zdanie było słyszane znakomicie. Pod koniec swojego – krótkiego zresztą – przemówienia wypowiedział jedno zdanie, w które chyba trudno było uwierzyć:
 – Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie.
 Zacheusz kończył to zdanie, a On rozejrzał się po zgromadzonych i mógł stwierdzić, że gdyby grzmot piorunu rozległ się w pogodny dzień, nie zrobiłby większego wrażenia niż to jedno zdanie wypowiedziane tym samym cichym, spokojnym głosem. Zacheusz podniósł wyżej kielich z winem. Zachęcony tym gestem i On wstał ze swego miejsca, powstali wszyscy zgromadzeni i wychylili zawartość kielichów. Teraz, gdy znowu goście usiedli i usiłowali zrozumieć oświadczenie gospodarza, On, podnosząc kielich, zaczął mówić głośno, poważnie, wyraźnie nie do Zacheusza, ale do wszystkich, których tylko mógł objąć głosem:
 – Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. – A potem już bardziej do Judasza i tych, którzy się zgorszyli: – Albowiem Syn Człowieczy przyszedł, by szukać i zbawić to, co zginęło.