Biblioteka


12. Niedziela Palmowa



 

Niedziela Palmowa

   W Betanii czuł się niezbyt potrzebny. Najchętniej widzieliby Go zamkniętego w pokoju. Cały dom był na najwyższych obrotach. Przygotowania do uczty trwały. Łazarz chciał nadać tej imprezie naprawdę niecodzienny wymiar i wyjątkową oprawę. Zgodnie z tym, co zostało ustalone, zaprosił „całą Jerozolimę”. Nie ominął żadnego wybitnego dostojnika.
 – Zaprosiłbym Piłata i paru pogańskich przyjaciół, ale tego nie robię, bo nie przyszliby faryzeusze, a na tych mi bardziej zależy. Może kiedy indziej wymyślę również i dla nich przyjęcie, ale na jakimś neutralnym terenie – zwierzył Mu się w którymś momencie, pomiędzy jedną a drugą bardzo pilną czynnością. – I nie czuj się dotknięty, że Ci nie towarzyszę, ale musisz zrozumieć.
 – Rozumiem – roześmiał się. – Jeżeli jestem zaniepokojony, to tym, że Ci przysporzyłem tyle roboty i kosztów.
 – Nie muszę Ci tłumaczyć, że to dla mnie największa radość, gdy mogę coś dla Ciebie zrobić.
 – Wierzę, wierzę. A teraz wracaj do swoich zajęć, a ja idę do ogrodu, bo tam najspokojniej.
 I tak też zrobił. Siedział w ogrodzie. Tam odnajdywali Go ludzie, którzy chcieli z Nim rozmawiać. Tam wpadała od czasu do czasu Maria. Nawet i Marta zaglądała, żeby zapytać, czy czego nie potrzebuje. A zresztą było tak jak zawsze. Jego chłopcy – gdy przebywał w Betanii – czuli się jak na wakacjach: przeważnie ich nie było, chodzili do Jerozolimy. Zresztą nie opowiadali o tym, ani On się o to też nie pytał. Najczęściej towarzyszyła Mu Joanna i Zuza, chyba że zastępowali je ludzie z zewnątrz. W którymś momencie Joanna postawiła Mu pytanie, wywołując to, które Go również nie odstępowało ani na chwilę:
 – I co dalej?
 – O czym myślisz? – zapytał, chociaż dobrze wiedział, co ma na myśli.
 – Co będzie po tym przyjęciu?
 – Uroczysty wjazd do Jerozolimy. Pojutrze – tym razem On ją prowokował.
 – A gdy Sanhedryn ogłosi, że każdy, kto Cię spotka, ma obowiązek donieść o miejscu pobytu? Co wtedy? Tu, do Betanii, nie masz już powrotu. Bo tu będą na Ciebie czekać mordercy albo żołnierze – dopowiedziała.
 – Wrócę na górę Oliwną, pomiędzy Galilejczyków.
 – A gdy do nich dojdzie ta wiadomość?
 – Wtedy trzeba się będzie ukrywać.
 – Jak długo? – Joanna była nieustępliwa.
 Odpowiadał jak dziecko w chederze na pytania nauczyciela. Jej pierwszej zdradzał cały plan działania ułożony z Łazarzem.
 – Pascha za tydzień. Trwa osiem dni. Potem Galilejczycy wracają do domów. Spróbuję się z nimi stąd wymknąć.
 – Nie, nie. Pytam co dalej?
 – Po prostu nie wiem, jak się uda wjazd.
 – Przyjmijmy, że idealnie – Joanna rozpoczęła od nowa.
 – Zobaczymy, jak zareaguje Sanhedryn.
 – Wątpię, czy zmieni zdanie.
 – I ja też wątpię. Wobec tego, jeżeli nie uda mi się ukryć, dojdzie do aresztowania mnie i sądu.
 – Co dalej?
 – Powtórzy się wyrok śmierci, tylko z procesem – wymienił najniekorzystniejszą wersję.
 – Myślisz, że przegrasz przed sądem? – spytała pro forma, jak to Tomasz zwykł mówić.
 – Jestem pewny. Oni będą mieli pełną możliwość wszelakiej manipulacji.
 – Będą Cię bronić nasi ludzie w Sanhedrynie. Łazarz, Józef z Arymatei, Nikodem…
 Przerwał jej:
 – Owszem, na nich też liczę. Ale na pewno moi wrogowie przechytrzą ich.
 – Wobec tego pozostaje Piłat. Jak go oceniasz?
 – Nie cierpi Sanhedrynu, to na pewno i Żydów w ogóle.
 – Ale musi się liczyć ze stanowiskiem Rzymu – przerwała Mu Joanna. – A Rzym ma mu za złe, że tak ostro sobie z nami poczyna. – Joanna stwierdziła z zadowoleniem, że znalazła jakąś lukę. – Tylko, z drugiej strony, oni o tym wiedzą i z pewnością przygotują się na to, by go zmusić do zatwierdzenia tego wyroku.
 – A jeżeli się nie zgodzi? – teraz On ją zapytał.
 – Wtedy Sanhedryn albo pozostawi Cię w więzieniu i tam zostaniesz zabity, otruty, zagłodzony, albo wypuści. Ale nawet gdy wypuści, to pozostanie na Tobie piętno jego wyroku, a dodatkowo i to, że uratował Cię Rzym. Tak czy owak, zwycięzcą pozostaje Sanhedryn.
 Od dłuższej chwili przysłuchiwał się tej rozmowie Łazarz. Gdy Joanna skończyła, zabrał głos:
 – Na wszystko mniej więcej się zgadzam. Ale od pewnego czasu mam coraz większe wątpliwości co do jednej sprawy.
 – Jakiej ? – spytał.
 – Powszechnie się sądzi i Sanhedryn też tak uważa, że Piłat popełnił szereg niezręczności wobec Izraelitów, wbrew woli i intencjom Rzymu. Jako przykłady wymienia się: a to zawiesił tarcze wotywne ku czci cezara Tyberiusza na swoim pałacu, a to zabrał siłą pieniądze świątynne na akwedukt i w związku z tym prawie że popadł w niełaskę u cezara, jak i u wszechmocnego prefekta Sejana, a to wybija monety z symbolami rzymskimi, które denerwują Izraelitów.
 – Tak się oczywiście uważa – potwierdziła Joanna. – A jakie jest twoje zdanie?
 – A tymczasem zdaje mi się, że on wiernie wypełnia polecenia Rzymu, precyzyjnie realizuje antyżydowską politykę cezara Tyberiusza i Sejana.
 – Czym to tłumaczysz?
 – Uzyskaliśmy trochę przywilejów, to fakt. Choćby, że nie służymy w wojsku, nie oddajemy cesarzom boskiej czci. A teraz chcą nas zrównać z innymi narodami, które są w ramach Imperium Romanum, i znieść wszystko, co dotąd było naszą niezależnością.
 – Ale po co my o tym rozmawiamy? – spytała zdezorientowana Zuza.
 – Bo, krótko mówiąc, jeżeli to jest prawda, to teraz wszystko zależeć będzie od tego, jak oskarży Jezusa Sanhedryn przed Piłatem.

 Uczta okazała się zupełnym niewypałem. Nie przyszedł nikt. Miała być „cała Jerozolima”, a nie przybył ani jeden człowiek z tych znacznych, o których chodziło. Nie tylko nie pojawił się Annasz czy Kajfasz. Nie przyszedł też nikt z zaprzyjaźnionych ludzi należących do Sanhedrynu. Nawet nie przysłali przeprosin, wytłumaczenia, podziękowania za zaproszenie czy czegoś podobnego, co w takich wypadkach było w zwyczaju. Kompletny bojkot, prowokująco obraźliwy. Tylko Nikodem i Józef z Arymatei podali przez posłańców podobnie brzmiące zawiadomienia, że nie przyjdą i że przy okazji wytłumaczą się szczegółowo.
 To nie znaczy, żeby było pusto przy stołach. Nastąpiło tylko przegrupowanie. Miejsca przeznaczone dla arystokracji jerozolimskiej i Sanhedrynu zajęła Jego Dwunastka i Jego „sanhedryn”, co zresztą zostało przyjęte przez nich z radością.

 Jeszcze nikt nic nie powiedział, ale wszystkim było wiadome, że Łazarz poniósł klęskę. Łazarz, no i On, Jezus. Wzgardzono zaproszeniem na wieczerzę – mówiąc dokładnie na ucztę – z powodu przywrócenia do życia Łazarza i z powodu Jezusa – cudotwórcy. Nawet było to coś więcej – jak wieść gminna niosła – nie uznano powrotu Łazarza do życia. A więc w przekonaniu najwyższych kół społeczeństwa jerozolimskiego był nadal martwy, a Ten, który dokonał tej sztuczki, szalbierstwa, był zwyczajnym oszustem albo co gorsza człowiekiem wykonującym te tak zwane cuda – pomiotem szatańskim, człowiekiem we władzy szatana czy na usługach szatana.
 Pozostawała jeszcze jedna wersja. Łazarz po swojej chorobie nie umarł, ale w ogóle chorobę udawał, udał śmierć, dał się pogrzebać, aby z kolei udawać zmartwychwstałego mocą Jezusa. O tym rozmawiał z Łazarzem, gdy już nadeszła pora wieczerzy, a oni jeszcze nie rozpoczynali, czekając na gości, choć wiedzieli, że już nikt nie przyjdzie. Ta ostatnia wersja była czysto teoretyczna. Śmierć Łazarza była faktem niepodważalnym. Zbyt wiele osób było tego świadkami, i to osób o najwyższym autorytecie, również miejscowi lekarze i nie tylko miejscowi, którzy usiłowali ratować Łazarza. A więc nie taki zarzut stawiano Łazarzowi. Ten zresztą, z pewnych względów, byłby najłagodniejszy.
 – No to rozpoczynamy – powiedział Łazarz. – Zajmujcie proszę miejsca. Ty, Jezu, przewodnicz temu posiłkowi i zajmij to, proszę, miejsce – wskazał Mu honorowe miejsce za stołem.
 Tak się zaczęła ta uczta dziękczynna. Po krótkim błogosławieństwie przystąpili do spożywania posiłku.
 I choć Janek paplał jak najęty, i choć w swoim kącie perorował Tomasz, nic nie pomagało. Nic nie zdołało przełamać atmosfery nawet nie klęski, tylko zagrożenia. Wszyscy to tak odebrali. Podsumował to Judasz, gdy Mu szepnął prawie mimochodem do ucha:
 – No toś przegrał i już Ci nic nie pomoże. Nawet to, że zajmujesz to miejsce. Teraz moja kolej.
 Powiedział to cicho, ale słowa te dotarły także do Łazarza. I gdy Judasz odszedł na koniec stołu – jak zawsze, dla podkreślenia swojego pozostawania w opozycji – zwrócił się do Niego z zapytaniem:
 – Co się z nim dzieje, Jezu? O czym on mówi? – zapytał zaniepokojony.
 – Ja tym jego stanem też się niepokoję. Jak słyszałeś, on chce zająć moje miejsce. Mnie uważa za zbędnego, a nawet za przeszkadzającego.
 – Czy on jest przy zdrowych zmysłach? – Łazarz prawie że wykrzyknął.
 – Całkiem normalny to on nie jest – odpowiedział za Niego Piotr, który śledził tę rozmowę.
 – A jaki jest? – dopytywał się Łazarz.
 – Jest chorobliwie zazdrosny i ambitny. Myśleliśmy – mówił dalej Piotr – że mu to z czasem przejdzie, ale niestety, ta żądza władzy coraz bardziej u niego się nasila i boję się, żeby go nie zaprowadziła do jakiegoś głupstwa.
 – Żeby tylko głupstwa – Łazarz potwierdził obawy Piotra.
 – Dużą rolę odgrywa, jeżeli się nie mylę, także twoja siostra. On jest o nią też zazdrosny i chyba uważa, że gdy zajmie miejsce Jezusa, ona stanie się jakoś jego własnością.
 – Magdalena?
 – Tak, o niej mówię.
 – Ona miałaby Jezusa opuścić i pójść za nim? Czy on zwariował? Nie mylisz się?
 – Dużo za tym przemawia, że się nie mylę. Chociaż Magdalena ma jednoznaczną opinię na jego temat i nawet dała mu to jasno do zrozumienia. Doszło do rękoczynów…
 – Jakich rękoczynów!?
 – Oberwał po twarzy.
 – I to go niczego nie nauczyło?
 – Chyba nie.
 – Ale dlaczego mi dopiero to teraz mówicie? – Łazarz protestował.
 – Zawsze jesteś tak zajęty, masz swoje zmartwienia – Piotr usiłował się tłumaczyć.
 – Ale to niezmiernie ważna sprawa. Trzeba było Judaszowi bardziej patrzeć na ręce.
 Rozmowę przerwało wejście Magdaleny. W pierwszej chwili prawie jej nie poznał. Tak był już przyzwyczajony ostatnio do jej zgrzebnego wyglądu. Teraz przypomniała Mu tę Magdalenę, którą zobaczył u Szymona Trędowatego. W pewien tylko sposób, bo tym razem bez woalki na twarzy i w innej, choć nie mniej wspaniałej sukni. Rozgadana sala cichła. Kto na nią spojrzał, prawie zamierał z podziwu. Była urzekająco piękna w swej kolorowej sukni, przetykanej złotymi nićmi, w delikatnym szalu spływającym aż do ziemi, we wspaniale upiętej fryzurze, ściągniętej nad czołem złotym diademem, w naszyjniku z drogich kamieni, z bransoletami na rękach i w nausznicach. Wszyscy patrzyli w ciszy, co zrobi, bo w rękach trzymała alabastrowe naczyńko. A ona szła, płynęła, w Jego stronę. Ale nie doszła. Skręciła obok Łazarza, wzdłuż ściany. Stanęła za Nim, za Jego plecami. Posłyszał łagodny trzask łamanego alabastru. Jeszcze chwila, poczuł chłodny olejek wylewany na głowę. „Olejek nardowy” – poznał po intensywnym zapachu, który doszedł do Niego.
 Wrażenie wywołane przez ten na pozór drobny gest było ogromne: ona – siostra dziękuje tym obrzędem za brata, przywróconego jej i całemu domowi do życia. Tak jakby wszyscy na to czekali. I już nie było ważne, że nie przyszedł na tę uroczystość żaden z dostojników jerozolimskich. Co więcej, ich obecność byłaby jakąś profanacją tego domowego wydarzenia, tej intymnej ceremonii. Nie było to tylko Jego odczucie. Posłyszał szept Kuby:
 – Całe szczęście, że nie ma tu ani Annasza, ani Kajfasza.
 Nagle rozległ się z drugiego końca stołu głos Judasza, pełen oburzenia:
 – Czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim?
 Nastrój ciepła, życzliwości, serdeczności pękł jak bańka na wodzie. Po sali powiał zimny wiatr. Po raz któryś w tym dniu zaniepokoił Go Judasz. To nie był głos człowieka oburzonego, ale prawodawcy, nauczyciela, który wygłasza nowe zasady życia, do których wszyscy mają obowiązek się dostosowywać. Nowe prawo, w opozycji do tego, czego nauczał On – Jezus. Zamilczeć? Zlekceważyć? Uznać za niebyłe? Nie, nie mógł tak postąpić. Zbyt ważna chwila.
 – O czym on mówi – szeptał do Niego Łazarz. – Przecież nie za jego ani za wasze pieniądze zostało to kupione.
 – Nie w tym rzecz – mruknął Piotr. – On chce głosić lepszą ewangelię niż Jezus.
 – Jezu, jaki bezczelny – posłyszał szept Janka. – Judasz to złodziej, wykrada nasze pieniądze dla siebie, a wciąż udaje ubogiego. Bierze z naszych pieniędzy i płaci swoim ludziom, którzy są na jego usługi, a mówi, że to biedni.
 Wstyd Mu było za Judasza – wciąż ta sama melodia, którą słyszał w czasie „rozesłania apostołów”: ubóstwo za wszelką cenę. Mój Boże! Zresztą, nawet gdyby o Niego chodziło, to mógłby to przemilczeć. Ale to przecież Magdalena została niesłusznie skarcona. Podjął temat, odpowiadając łagodnie:
 – Zostaw ją. Przechowała to, aby mnie namaścić na dzień mojego pogrzebu. Bo ubogich zawsze mieć będziecie u siebie, ale mnie nie zawsze.
 Spodziewał się jakiejś reakcji na swoje oświadczenie o pogrzebie. Ale Łazarz zapamiętał mruknięcie Piotra i powrócił do tego:
 – O jakiej lepszej ewangelii mówisz?
 – Judasz przyczepił się do jednego fragmentu nauki Jezusa – odpowiadał na pytanie Piotr. – Do tego, że obowiązkiem człowieka jest troska o biednych, i nic poza tym nie chce widzieć. Wie, że to mu przysporzy zwolenników, fanatyków. Zapomniał, że bez miłości Boga wypłowieje miłość bliźniego, i odrzuca modlitwy, święta, pieśni, psalmy, a tylko biedny, biedny i jeszcze raz biedny. Zarzuca Jezusowi, że jest niekonsekwentny.
 – Dlaczego ja się o tym dopiero teraz dowiaduję? – Łazarz znowu wybuchnął z goryczą.
 – Nie pytałeś, nie było okazji o tym porozmawiać. Dopiero dzisiaj, gdy usłyszałeś Judasza.
 – Ale to bardzo niebezpieczne mieć wśród swoich uczniów człowieka, który nie zgadza się z Nauczycielem. Przecież to prowadzi do nieporozumień wśród słuchaczy. Oni wierzą, że Judasz reprezentuje Jezusa, a tymczasem tak wcale nie jest.
 – Jest coś więcej niż myślisz: on chce na tej zasadzie obalić Jezusa i zająć Jego miejsce.
 – O tym już wspominałeś.
 – Obalić Jezusa można własnymi rękami, co jak widać nie jest łatwe… albo cudzymi.
 – Wiemy dobrze, co to znaczy i jakie są to cudze ręce.
 – Poza tym on nie ustaje w dążeniu do tego, by pozyskać sobie zwolenników w gronie naszej Dwunastki i wśród Siedemdziesięciu Dwóch.
 Do Łazarza podszedł odźwierny:
 – Znowu przyszli ludzie, żeby cię widzieć. Ale tym razem domagają się, żeby przyszedł i Jezus.
 – O co tu chodzi? – zapytał Łazarza.
 – To już tak jest, odkąd mnie wskrzesiłeś z martwych. W każdym dniu przynajmniej parę razy muszę wychodzić do bramy, żeby się ludzie przekonali, że naprawdę znowu żyję. Tym razem proszą, żebyś i Ty się im pokazał. Jak pozwolisz, to chodźmy. Nie potrwa to długo.
 Przed bramą było naprawdę dużo ludzi. Gdy tylko się pojawili, Łazarz i On, natychmiast uciszyło się, tak jakby pojawił się człowiek z zaświatów. Jakby ludzie nie dowierzali własnym oczom.
 – Oto mój Zbawca, oto Jezus z Nazaretu – Łazarz zawołał do wpatrzonych w niego.
 Teraz dopiero, gdy przemówił, ożywiły się twarze i rozległy się oklaski, najpierw jeszcze słabe, jak drobny deszcz, ale tuż zaraz narosły burzą, okrzykami. Usłyszał i takie słowa:
 – Chodź z nami do Jerozolimy! Nie bój się, my Cię obronimy!
 „Skąd oni to wiedzą?” – pomyślał zaskoczony. Odkrzyknął z radością:
 – Jutro tam będę!

 Jeszcze późnym wieczorem wszystko omówił z Łazarzem i Magdaleną. Ta upierała się, że powinien jechać na ośle, jeżeli nie na koniu.
 – Przecież to nie dla Twojej chwały. Ale niechże ludzie Cię widzą. Gdy będziesz szedł w tłumie, po prostu znikniesz.
 Ustąpił pod warunkiem, że taka potrzeba zaistnieje. A więc na pewno z Betanii wyjdzie pieszo, a potem zależnie od sytuacji.
 – W każdym razie będzie przygotowany osiołek w Betfage. Ta wieś też należy do Łazarza. Zaraz przed górą Oliwną. Tam będzie uwiązane oślę. Jakby ktoś zapytał Twoich chłopców, dlaczego je zabierają, niech odpowiedzą: „Pan go potrzebuje i zaraz tu odeśle”.
 I jeszcze raz się okazało, że Magdalena miała rację. Rano wczas, gdy ruszył wraz ze swoimi chłopcami na drogę jerozolimską i wszedł w tłum pielgrzymów, natychmiast został rozpoznany. Myślał, że to tylko pierwszy kontakt wywołał taką reakcję. Ale nie, w miarę jak zbliżali się do Jerozolimy, entuzjazm rósł. Procesja przemieniała się w żywiołową manifestację. Właściwie już od razu przydałby Mu się ten osiołek, o którym mówiła Magdalena. Ale przepadło. Otrzymał go dopiero przy Betfage i dopiero wtedy przekonał się, jaki był to dobry pomysł. Był przez wszystkich widziany i On widział wszystkich.
 Jeszcze gdy szedł w pochodzie, ludzie towarzyszący Mu bezpośrednio zrywali gałęzie palmowe, by asystować Mu jak księciu, królowi. Teraz, gdy się ukazał nad ludzkimi głowami, masowo zaczęto podejmować ten pomysł.
 Wciąż pojawiali się znajomi, z którymi kiedyś miał bezpośredni kontakt, którzy teraz przyznawali się do Niego, przypominali się Mu, chcieli okazać swą wdzięczność, chcieli, by ich rozpoznał:
 – Tyś mnie uzdrowił!
 – Uratowałeś moje dziecko od śmierci!
 – Pamiętasz mnie, kiedyś zlitowałeś się nade mną. Żyję! Jestem wciąż zdrowy!
 Wobec tego witał się, przyjmował uściski, pocałunki, sam przytulał, całował, przygarniał, wypytywał.
 Ale nie ulegało wątpliwości, że ten ostatni cud: wskrzeszenie Łazarza był głównym powodem tej manifestacji. Mógł się o tym przekonać, wsłuchując się w tę burzę okrzyków. która Go otaczała. Patrzył po swoich chłopcach. Oni na początku również byli zaskoczeni zachowaniem się pielgrzymów. Potem dali się ponieść entuzjazmowi. Śpiewali, niektórzy też nieśli gałęzie palmowe.
 Obserwował Judasza. Na początku oklapł. Wyglądał na zdruzgotanego. Teraz się odnalazł. Przemienił się prawie w organizatora imprezy. Jakby to on był jej inspiratorem. Jakby to on ją wymyślił, a teraz był gospodarzem, kierownikiem, któremu wszyscy powinni się podporządkować. W chwili, gdy drogi się rozchodziły: albo na skróty przez górę Oliwną, a potem w dół do Cedronu i w górę do bramy zachodniej, albo główną drogą prowadzącą konsekwentnie do Portyku Królewskiego świątyni, Judasz, nie pytając nikogo, skierował Jego pochód tą właśnie dalszą drogą przez całe miasto – co było zresztą zgodne z Jego intencją. Rosły tłumy. To już nie była procesja, ale olbrzymia rzeka ludzi. Spieniona, niespokojna, pulsująca niepokojem, gniewem. Podrywały się wciąż okrzyki powtarzane, podejmowane przez tłum, skandowane:
 – Tyś Król Izra-e-la!
 – Tyś naj-wyż-szym ka-pła-nem!
 – Precz z He-ro-dem!
 – Precz z An-na-szem i Kaj-fa-szem!
 – Nie chce-my rzym-skich pa-rob-ków!
 – Niech ży-je nie-po-dle-gły Iz-ra-el!
 – O-ba-lić Pi-ła-ta, wy-rzu-cić oku-pan-tów rzym-skich!
 – Po-wy-wie-szać zdraj-ców!
 – Niech ży-je Je-zus Syn Da-wi-da!
 – Niech ży-je na-stę-pca Da-wi-da!
 Od czasu do czasu spoglądał na Judasza. Ten był w swoim żywiole. Jeżeli nawet nie inspirował tych okrzyków, to podtrzymywał je. Promieniał, chciał, by trwały.
 To był marsz na stolicę. Szedł na czele niezliczonego tłumu, gotowego na wszystko. W chwili, gdy zaczęły się przedmieścia, pochód został przyhamowany przez ciasnotę ulic, które nie były w stanie przyjąć ani przepuścić tego rozpędzonego morza ludzkiego. Stało się to, co się stać musiało. Tłum nie ograniczył się do jednej głównej drogi, ale rozpełzł się po wszystkich bocznych ulicach, uliczkach, przejściach, wyprzedził Go. Już nie był pierwszym, prowadzącym, ale został otoczony ze wszystkich stron. Również z przodu. Entuzjazm nie zmalał, ale wzrósł. Ludzie spontanicznie zdejmowali płaszcze, rozkładali na drodze, przykrywając kałuże, uliczny brud, żeby – przecież nie On sam – ale żeby osiołek Jego nie zanieczyścił się.
 Byli już w centrum Jerozolimy, gdy nagle poczuł szarpnięcie. To Piotr czegoś chciał od Niego:
 – Dokąd idziemy?
 – Do świątyni, modlić się.
 Nie było to przypadkowe pytanie. Teraz spostrzegł, co się dzieje. Zbliżali się do skrzyżowania wiodącego do Sanhedrynu. Judasz był przy uździe Jego osiołka i wyraźnie skierowywał go na lewo, w tamtą właśnie stronę. Piotr zatrzymał osiołka, zwracającego się już za Judaszem, i pociągnął go w główną ulicę. Judasz rzucił się do Piotra, odpychając go dwoma rękami:
 – Ja tu rządzę.
 Ale Piotr był przygotowany na ten atak. Pod wpływem uderzenia zachwiał się, lecz nie upadł.
 – Jezus tu rozkazuje. Nie ty – odpowiedział stanowczo.
 Judasz rzucił się ku Niemu, wrzeszcząc prosto w Jego twarz rozkazującym tonem, usiłując przekrzyczeć huczący tłum:
– Najpierw musimy rozpędzić Sanhedryn i obsadzić go naszymi ludźmi! Potem idziemy na pałac Kajfasza i zajmiemy go! Jezu! Słyszysz?!
 – Nie – odpowiedział mu. – Idziemy modlić się do świątyni.
 – Czyś Ty zwariował?! To jest Twoje być albo nie być. Jak ich dzisiaj nie rozpędzisz, jutro zawiśniesz na krzyżu. Idziemy na Sanhedryn! – wrzeszczał, ciągnąc za sobą osła.
 Piotr jakby ustępował pod naporem tego ataku. Włączył się wobec tego jeszcze raz w ten spór:
 – Nie! Idziemy do świątyni. My głosimy miłość, nie nienawiść. Pokój, nie wojnę – tłumaczył.
 – O czym Ty mówisz!? – twarz Judasza już nie była czerwona, a fioletowa z wściekłości, usta zabieliły się śliną. – Jeżeli dzisiaj nie zagarniesz władzy, jutro zniszczą nie tylko Ciebie, ale nas wszystkich i całą Twoją Ewangelię. Rozumiesz czy nie?! – krzyczał Mu prawie prosto w twarz.
 – Gdy Ewangelia wprowadzana będzie siłą, przestanie być Ewangelią – łagodnie wyjaśniał.
 – Co Ty bredzisz?! Nie rób z siebie głupca – Judasza ogarniało szaleństwo.
 – Dokąd idziemy? – zniecierpliwił się Piotr.
 – Do świątyni – powtórzył.
 – No to już – Piotr szarpnął osła w swoją stronę.
 – Bądź przeklęty, ty głupi Galilejczyku! Jutro przestaniesz istnieć! – Judasz wrzasnął schrypłym głosem i utonął w tłumie.
 W nieustannie trwającym huraganie głosów, w śpiewach, skandowaniu, oklaskach, wiwatach niewielu takich było, którzy zauważyli ten incydent, a jeszcze mniej takich, którzy usłyszeli to, co zostało powiedziane.
 Potem wszystko przebiegło zgodnie z planem. Przy wejściu do świątyni został ściągnięty z osła i wniesiony na ramionach swoich entuzjastów. Świątynię zalały tłumy Jego zwolenników. Jeszcze jakiś czas trwały wiwaty: „Hosanna Synowi Dawidowemu! Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie”, aż dobrnął do schodów wiodących na Dziedziniec Izraela. Wyszedł na sam ich szczyt. Gdy Go zobaczono, wybuchnął śpiew z nową siłą. Nie spieszył się. Pozwolił się ludziom wykrzyczeć, wyśpiewać, nacieszyć. Pozdrawiał ich wyciągniętymi rękami, błogosławił, uśmiechał się, śpiewał z nimi. Niespodziewanie, jak jakieś nieporozumienie, pomyłka, wyłoniła się obok Niego z tej ludzkiej rozentuzjazmowanej, radosnej topieli, grupka uczonych w Piśmie z paroma kapłanami.
 – Kto by pomyślał do niedawna, że tak się potrafią zaprzyjaźnić odwieczni wrogowie – usłyszał ironiczne westchnienie Tomasza.
 A ci, nieprzemakalni, jakby nie widzieli, nie słyszeli tego, co się wokół nich dzieje, zaatakowali Go:
 – Słyszysz, co o Tobie mówią?
 W pierwszej chwili nie zrozumiał, jakie zdania ich uraziły, co chcą zakwestionować. „Czego oni jeszcze mogą chcieć. Czy oni nie zdają sobie sprawy z sytuacji, w jakiej się znaleźli”. Widać spostrzegli Jego niepewność, bo przystąpili do wyjaśniania:
 – „Hosanna Synowi Dawidowemu” odnosi się do Mesjasza! – wykrzykiwali zgorszeni.
 – Jeżeliby oni nie wołali, kamienie wołać będą – odpowiedział dobitnie, nie wdając się w dalszą dyskusję.
 Dopiero gdy uznał, że tłumy już są przygotowane na słowo, wtedy wyciągnął rękę – jeszcze wcześniej upewnił się, czy Jego chłopcy rozstawili się, gotowi do powtarzania Jego zdań – i gdy się uciszyło, zaczął wołać:
 – Ten, kto wierzy we mnie, wierzy nie we mnie, lecz w Tego, który mnie posłał.
 Przerwał – przerwać musiał, bo zagłuszył Go grzmot oklasków. Dopiero gdy te ucichły, podjął swoje słowa:
 – A kto mnie widzi, widzi Tego, który mnie posłał.
 Znowu oklaski uniemożliwiły Mu kontynuację przemówienia.
 – Ja przyszedłem na świat – mówił po chwili – jako światło, aby każdy, kto we mnie wierzy, nie pozostawał w ciemności.
 Znowu musiał przerwać z powodu oklasków.
 – A jeżeli ktoś posłyszy słowa moje, ale ich nie zachowa, to ja go nie sądzę – to dodał jako aluzję do zachowania się faryzeuszów i saduceuszów.
 I chyba tak to odebrały tłumy, które widziały interwencję faryzeuszów i saduceuszów, bo zabrzmiały wzmożone oklaski i okrzyki.
 Wypowiadał – wykrzykiwał tak głośno, na ile tylko gardło potrafiło wytrzymać, zdanie po zdaniu, wyraźnie, dobitnie. Budował je krótkie, żeby Jego chłopcy – powtarzacze nie mieli kłopotu z zapamiętywaniem. Czekał cierpliwie, aż ostatni „powtarzacz”, którego ledwie widział w tym morzu ludzkim, przekaże Jego słowa najdalej stojącym. Nie lubił tego sposobu przemawiania. Wymagał innego myślenia, innej techniki budowania zdań: bardziej zdań-haseł niż narracji. Ale nie było wyjścia. Największą satysfakcję miał z tego, że ludzie tolerowali tę konwencję i z uwagą słuchali, starali się zrozumieć, o co Mu chodzi.
 – Nie przyszedłem bowiem po to, aby świat sądzić, ale aby świat zbawić. Kto gardzi mną i nie przyjmuje słów moich, ten ma swego sędziego. Słowo, które powiedziałem, ono to będzie go sądzić w dniu ostatecznym. Nie mówiłem bowiem sam od siebie. Ten, który mnie posłał, Ojciec, On mi nakazał, co mam powiedzieć i oznajmić. A wiem, że przykazanie Jego jest życiem wiecznym.
 To było ostatnie zdanie i tak zrozumiały je tłumy, dziękując za nie aplauzem.
 Zdecydował się na przypowieść. Stanowiło to niejakie ryzyko, ale spróbował, przyrzekając sobie, że będzie zwięzły i bardzo obrazowy. Zaczął mówić:
 – Pewien człowiek założył winnicę.
 Już po tym pierwszym zdaniu wyczuł, że słuchacze przyjęli Jego zamiar z radością.
 – Otoczył ją murem, wykopał tłocznię i zbudował wieżę.
 To oni, faryzeusze i uczeni w Piśmie, którzy Go zaatakowali przed chwilą, spowodowali, że zdecydował się ten temat poruszyć.
 – W końcu oddał ją w dzierżawę rolnikom i wyjechał. W odpowiedniej porze posłał do rolników sługę, by odebrał od nich część należną z plonów winnicy. Ci chwycili go, obili i odesłali z niczym.
 Wyczuwał rosnące zainteresowanie przedstawianą opowieścią.
 – Wtedy posłał do nich drugiego sługę, lecz i tego zranili w głowę i znieważyli. Posłał jeszcze jednego, tego zabili. I posłał wielu innych, z których jednego obili, drugich pozabijali.
 – To o prorokach mowa! – posłyszał okrzyk kogoś, kto nie wytrzymał, żeby się nie podzielić swoim odkryciem.
 – Miał jeszcze jednego ukochanego syna. Posłał go jako ostatniego do nich, bo sobie mówił: „Uszanują mojego syna”.
 Tak, chyba teraz dla wszystkich dramaturgia tego opowiadania stała się zupełnie przejrzysta. Mógłby już chyba nie kończyć. Ale przecież należało dopowiedzieć wszystko:
 – Lecz owi rolnicy mówili nawzajem do siebie: „To jest dziedzic. Chodźcie, zabijmy go, a dziedzictwo będzie nasze”.
 Zaczęło się robić niesamowicie. Wśród słuchających jakby zimny wiatr powiał – choć było gorąco. Jakby słońce zasnuły chmury – choć słońce świeciło. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że mówi o sobie, a ci rolnicy głupi i okrutni to rządcy ludu izraelskiego.
 A On prorokował dalej swój los:
 – I chwyciwszy, zabili go i wyrzucili z winnicy.
 Historia była skończona. Ale nie rozszumiały się oklaski, dziękujące za przypowieść. Trwała cisza, którą rozdzierał od czasu do czasu wrzask sępów czatujących na zdobycz przy ołtarzu ofiarnym na szczycie świątyni. Bo też On jeszcze nie skończył. Wytrzymał przerwę i postawił pytanie:
 – Cóż uczyni właściciel winnicy?
 Znowu zawiesił głos, jakby czekał na odpowiedź. Ale odpowiedzi nie usłyszał, bo nie mógł usłyszeć. Wobec tego wygłosił ją sam, bo chyba nikt by się nie odważył tego uczynić:
 – Przyjdzie i wytraci rolników, a winnicę odda innym.
 – Nie wytraci! – wystrzelił okrzyk. – To wyrwał się jakiś kapłan, tkwiący w tłumie. – Wytraci takich jak Ty, pomiocie szatański, który wciąż nam grozisz poganami! Takich wytraci, którzy się dali Tobie zwieść! A Izrael żyć będzie! Naród, który jest święty, bo wybrany przez Boga! – zacharczał już z tej wściekłości, miotając się cały.
 Nie przerywał mu. Odczekał do końca. Dopiero wtedy zamknął sprawę, zwracając się do niego:
 – Nie czytaliście tych słów w Piśmie: „Właśnie ten kamień, który odrzucili budujący, stał się głowicą węgła. Pan to sprawił i jest cudem w oczach naszych”.
 Zaintonował pieśń. Tłumy podjęły ją z ochotą.
 W grupie kapłanów, którzy przysłuchiwali się z oddali Jego przypowieści, zauważył poruszenie. Nie dolatywały do Niego żadne słowa, ale wystarczyło obserwować ich zachowanie, by odczytać, o co im chodzi. Wskazywali na Niego, wymachiwali rękami, grozili pięściami.
 Gdy skończyła się pieśń, zaczął znowu przemawiać. Zdecydował się iść za ciosem i zaczął opowiadać drugą przypowieść, jeszcze bardziej wprost do nich skierowaną. Od ostatniego spotkania z Zacheuszem, od dezaprobaty tłumów, że poszedł w gościnę do niego, kołatał się w Nim problem grzeszników, celników, pogan.
 – Co myślicie? – zaczął. – Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: „Synu, idź dzisiaj i pracuj w winnicy”. Ten odpowiedział: „Idę, panie”, lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: „Nie chcę”. Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca?
 Jego przeciwnicy zrozumieli dobrze, o co chodzi. Niektórzy odwrócili się ostentacyjnie tyłem do Niego. Od nich nie usłyszał odpowiedzi. Ale padły w dostatecznej ilości z tłumu, przysłuchującego się pilnie tej nowej opowieści:
 – Ten drugi, ten drugi! – zabrzmiały okrzyki.
 Wtedy, wciąż zwrócony do kapłanów, mówił dalej:
 – Zaprawdę, powiadam wam. Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego. Przyszedł bowiem Jan drogą sprawiedliwości, a wyście mu nie uwierzyli. Celnicy zaś i nierządnice uwierzyli mu. Wyście patrzyli na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć.
 Cały czas kontrolował zachowanie się grupy kapłanów. Czekał na jakiś odzew, odpowiedź, zajęcie stanowiska. Przecież musieli przekonać się, jakie miał możliwości, gdy wszedł z tym niezmierzonym tłumem do miasta: przekonać się o Jego dobrej woli, dobrej intencji. Przecież powinni docenić tę płaszczyznę ściśle religijną, na której się porusza i chce pozostać. Ale nic z tego. Zobaczył, jak ostentacyjnie zaczęli wychodzić ze świątyni.
 Gdy późnym wieczorem powrócił do obozu na górę Oliwną ze swoimi uczniami, byli zmęczeni ale i uradowani. Przywitały Go przestraszone kobiety.
 – Co się dzieje? – zapytał zaniepokojony.
 – Ludzie z sąsiedztwa mówią, że Sanhedryn wydał na Ciebie wyrok śmierci i polecił donieść o miejscu Twojego pobytu, aby Cię mogli aresztować.
 – My to znamy – zareagowali Jego chłopcy prawie z rozbawieniem. – Nic się nie martwcie, Jezus sobie z nimi poradzi.
 Wszyscy, oprócz Judasza. Ten się skurczył, podszedł do Niego i z twarzą ściągniętą złością powiedział półgłosem:
 – Widzisz, coś narobił. A mówiłem, trzeba iść na Sanhedryn. Teraz na wszystko za późno. – Nagle wybuchnął i tym samym stłumionym głosem wyszarpnął z siebie: – Ty się martwisz o swoją skórę i reszta Cię nie obchodzi. Oni chcą wykończyć nie tylko Ciebie, ale nas wszystkich.
 Aż się zdziwił, że Judasz się odkrył, powiedział to, co dotąd skrzętnie skrywał – o otrzymywaniu informacji od przeciwników. Choć nie to było teraz najważniejsze, ale jego strach. Strach, że i on zginie. Tak! Jedyny Judasz zdawał sobie sprawę ze wszystkiego do końca, a całą resztę apostołów uważał za głupców. Widać było, jak patrzy z pogardą na to, że przyjęli z niedowierzaniem, a nawet z pobłażaniem wiadomości od zdenerwowanych kobiet.
 Joanna podeszła do Niego i potwierdziła te ostrzeżenia:
 – Jeszcze dzisiaj możesz chyba tu przenocować. Ale jutro już nie. W ten sposób narażałbyś ludzi, którzy tu mieszkają.
 Zobaczył, że szaleństwo strachu narosło w Judaszu. Jak zwykle, był i teraz nadmiernie ruchliwy. Jego chłopcy mawiali: szukający wczorajszego dnia. Aż zniknął. „Też niedobrze” – pomyślał.
 Na drugi dzień wczesnym rankiem żegnał gościnnych Galilejczyków. Ale oni zrozumieli, o co chodzi, i zaprotestowali stanowczo:
 – Tu jest Twoje miejsce, dopóki tylko zechcesz – mówił starszy człowiek, którego ledwie znał – jak Ci się znudzi, znajdziesz coś lepszego – Twoja wola. Ale tutaj po Ciebie nie przyjdą. Musiałby Piłat całą kohortę przyprowadzić – mówił jowialnie – choć myślę, że nawet sześciuset żołnierzy nie poradziłoby sobie z nami. Więcej wojska w okolicy nie ma. A więc i Ty, i Twoi ludzie mogą się czuć u nas bezpiecznie. Tu Cię nikt nie zdradzi.
 Dziękował i jemu, i im wszystkim z rozczuleniem i obiecał nocować z nimi, jeżeli tylko uzna to za konieczne.
 Szedł z Góry Oliwnej wzruszony postawą Galilejczyków. Pogrążony w myślach natknął się na grupę uczniów, którzy, poprzedzając Go, teraz zgodnie ze zwyczajem praktykowanym również przez Niego, przystanęli w „swoim miejscu”, by spojrzeć na Jerozolimę. Zatrzymał się i On. Spojrzał na miasto, na świątynię, która znajdowała się prawie tuż tuż, na wyciągnięcie ręki, oddzielona od nich tylko rozpadliną Cedronu, wspaniała, lśniąca marmurami i złotem, wciąż dotąd bliska, teraz daleka, obca. „Nie uda mi się ciebie uratować, zginiesz ty, symbol Izraela, jak i całe miasto. A zdawało mi się, że odmienię bieg historii, że odmienię oblicze mego narodu, że zaszczepię miłość nawet do nieprzyjaciół, że usunę nienawiść do Rzymian. Może gdybym dłużej pożył. Ale zabrakło czasu”. Dochodziły do Niego głosy Jego uczniów – jak to zwykle było – pełne podziwu dla świątyni. Ktoś tam odkrywał, spostrzegał, co zostało zbudowane w ostatnim czasie, ktoś chwalił szybko postępujące roboty wykończeniowe, że jeszcze kilka, najwyżej kilkanaście lat, a świątynia będzie gotowa, a wtedy naprawdę będzie najpiękniejszą budowlą świata. Zaczął mówić – trochę do tego swojego miasta, trochę do siebie:
 – O, gdybyś i ty poznało w ten dzień to, co służy ku pokojowi! Ale teraz zostało zakryte przed twoimi oczami.
 Uciszyło się. Uczniowie zaczęli pilnie nadsłuchiwać tego, co mówi.
 A On, jakby tego nie spostrzegając, ciągnął dalej:
 – Bo przyjdą na ciebie dni, gdy twoi nieprzyjaciele otoczą cię wałem, oblegą cię i ścisną cię zewsząd.
 Poczuł, że dopiero to zdanie nimi wstrząsnęło. Ale mówił dalej:
 – Powalą na ziemię ciebie i twoje dzieci z tobą i nie zostawią w tobie kamienia na kamieniu, za to żeś nie rozpoznało czasu nawiedzenia twego.
 Przerwał. Nie mógł dalej mówić. Wizja, którą roztaczał przed swoimi słuchaczami, przejęła Go do głębi. Zupełnie niespodziewanie dla siebie stwierdził, że w gardle ma suchość, jakby od dawna nic nie pił, że po twarzy płyną Mu łzy. Roztarł je rękawem.
 – Ty płaczesz? – Janek wypowiedział prawie szeptem. – Jezu, Ty płaczesz? Nie płacz, nie płacz. Oni jeszcze może się poprawią i posłuchają Cię, nawrócą się do Ciebie. I nic a nic się nie stanie. Nikt nie zburzy Jerozolimy. Po cóż by kto burzył takie ładne miasto – mówił jak do dziecka czy swojego rówieśnika, przytulał się do Niego, głaskał Go po ramieniu.
 Ale już był obok Niego Szymek:
 – Rzeczywiście myślisz, że wybuchnie wojna? A nigdy dotąd o tym nie mówiłeś. I dojdzie do zniszczenia Jerozolimy? Nawet świątyni? – był wyraźnie wstrząśnięty. – I uważasz, że nas pokonają?
 – Kto, kto nas pokona? No powiedz – Janek domagał się wyjaśnień.
 Ale Szymek był nieczuły. Uratował sprawę, jak zwykle, Jakub:
 – Co głupio pytasz. Przecież nie Egipt, tylko Rzym.
 – Ale za co, za co?
 – Nie widzisz, co nasi dzielni zeloci wyrabiają? Kraj jest pełen partyzantów, którym się zdaje, że wystarczy zabić paru Rzymian i odzyskamy niepodległe państwo.
 Myślał, że dojdzie do awantury pomiędzy Szymkiem a Jakubem. Ale nieoczekiwanie Szymek zachował się ugodowo:
 – Przestań, Jakub. Nie dogryzaj mi. Nie wszyscy tak myślą. A poza tym: przecież dołączyłem do Jezusa i chcę pokoju, tak jak On. Jest tak?
 – Tak jest, przepraszam cię. Uważam, że główną winę ponoszą faryzeusze, bo ci nie mają nic lepszego do roboty, tylko judzą przeciwko Rzymianom, na wszelaki sposób pchają naród do wojny, a mówią, że są patriotami. Ale sprawa jest poważna, jeżeli Ty tak uważasz, Jezu. Powinieneś więcej na ten temat mówić – Jakub prawie Go strofował.
 – Co ty pleciesz, Jakubie – Kuba stanął w Jego obronie. – Przecież wszystko, czego Jezus naucza, dotyczy równjeż wymiaru pokojowej polityki. Uczy, że najważniejsza jest miłość?
 Jakub zamilkł.
 – No odpowiadaj: tak czy nie?
 – Masz rację.
 – Uczy, że poganie są takimi samymi ludźmi jak my?
 – Zostaw, nie znęcaj się nade mną. Już rozumiem… – Jakub przerwał ten wywód.

   W Portyku Salomona już czekały na Niego tłumy ludzi. Jak nigdy dotąd. Ale też się temu nie dziwił. Po tym, co się wczoraj działo, można się było spodziewać, że ludzie przyjdą. Gdy się tylko pojawił na podwyższeniu, powitano Go oklaskami, a potem „Jego” hymnem: Hosanna Synowi Dawidowemu. Zdecydował się zostać przy temacie Jerozolimy. „Trzeba dopowiadać sprawy do końca. Już mi niewiele czasu zostało”. Zaczął od razu:
 – Widzicie to wszystko – powiedział, ręką wskazując na kolumny marmurowe i na cedrowy strop, na ogromną płaszczyznę Dziedzińca Pogan, na schody wiodące w górę, do Dziedzińca Kobiet.
 Ludzie rozglądali się ciekawie, wodząc wzrokiem za Jego ręką, jakby po raz pierwszy widzieli wskazywane detale.
 – Zaprawdę, powiadam wam, nie zostanie kamień na kamieniu, który nie zostałby zwalony.
 Uderzenie było potężne. Nikt się nie spodziewał takiego oświadczenia z Jego ust. Ale nagle w tej ciszy, która zawisła, padło słowo:
 – Kłamiesz.
 To był kapłan, chyba ten sam co wczoraj, który dotąd wmieszany w tłum tkwił niepostrzeżenie. Teraz nie wytrzymał i ujawnił się. Wstał i wyprostowany, z podniesioną w górę ręką jak Mojżesz, powtórzył:
 – Kłamiesz podle. Ta świątynia nigdy nie będzie zburzona!
 Ludzie, sterroryzowani tym krzykiem, patrzyli na niego, czekając, co powie na swoje usprawiedliwienie. Śmiał Nauczycielowi z Nazaretu zarzucić kłamstwo.
 – Dlaczego rzucam Ci w twarz kłamstwo? – podjął kwestię kapłan, jakby domyślał się, czego wszyscy oczekują od niego. – Proszę bardzo, jestem gotów Ci odpowiedzieć: Nasza świątynia jest świątynią Boga Jedynego, gdzie w Przybytku On sam mieszka. Nie stoi w niej żaden posąg obcego bożka. Dzień i noc trwa służba Boża. Bez przerwy oddawana jest Jemu cześć – na ołtarzu płonie wieczny ogień, Bogu Jedynemu składane są nieustanne ofiary.
 Tu nie wytrzymał Tomasz. Wstał i ze swoim akcentem faryzeusza zaatakował mówcę:
 – Za kogo ty nas uważasz? Za ludzi, którzy nie znają historii swojego narodu, czy za starców, którzy o niej zapomnieli – tu przerwał i swoimi wybałuszonymi oczami wpatrywał się w przeciwnika, czekając na odpowiedź. Ale nie mógł się doczekać, więc po chwili mówił dalej: – A może jest odwrotnie, może to ty nie znasz historii naszego narodu albo też dotknął cię uwiąd starczy?
 Kapłan szarpnął się, jakby chciał wyjść z tłumu na znak, że został obrażony, ale Tomasz tym się nie przejął i, wskazując na święty Przybytek, górujący nad całą budowlą świątyni, zapytał:
 – A gdzie jest Arka Przymierza, a dlaczego ją Jeremiasz stąd wyniósł? Przecież w owym czasie też trwała – jak to nazywasz – służba Boża. Ale to dawne czasy. Może zapomniałeś. A przed stu laty – mniej więcej – kto zdobył Jerozolimę i wszedł do Świętego Świętych? Powinieneś pamiętać, bo ten człowiek został potem obwołany cesarzem rzymskim. Wtedy też trwała – jak to nazywasz – służba Boża. Za kogo ty masz Pana Boga, skoro uważasz, że Mu wystarczą ofiary z baranów, wołów czy pszenicy? Ciebie nie obchodzi to, że ludzie nienawidzą się nawzajem, że biedny jest uciskany, że starym, niedołężnym pogardzają, że o chorego nie ma kto zadbać, i jeszcze na dodatek głosicie triumfalnie, że dobrze mu tak, że Pan Bóg ukarał go za grzechy. Zresztą co was to obchodzi, byle wam przynosili roczny podatek na świątynię i składali przepisane ofiary. Wtedy Pan Bóg gwarantuje wam i całemu narodowi swoje błogosławieństwo – tu Tomasz podniósł głos. – Coście zrobili, żeby zbudować pokój w naszym narodzie? Uczycie tylko nienawiści do pogan i pogardy. Znasz to przysłowie: „Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”? Zrozumiałeś? Wystarczy? On jeden – tu Tomasz wskazał na Niego – jeden jedyny powiedział, że Bóg wszystkich kocha, a my powinniśmy się uważać za braci! Wszyscy! – Tomasz krzyczał, ile tylko sił miał w płucach. – Czy Żydzi, czy Samarytanie, czy poganie! I wtedy dopiero zapanuje pokój na ziemi. A wy Go chcecie za to zabić! Dobrze. Dalej róbcie to, co robicie. Ale skutki zobaczycie sami! On je przepowiada! A tobie się to nie podoba! Czy tak? – tu zatrzymał się i tylko patrzył na niego swoimi wyłupiastymi oczami. Ale ponieważ nie doczekał się odpowiedzi, zakończył krótko: – I ty Jezusowi zarzucasz kłamstwo?!
 Zaczął rozwijać dalszy ciąg swojej wizji:
 – Skoro ujrzycie ohydę spustoszenia, o której mówił prorok Daniel, zalegającą miejsce święte…
 Przerwał, bo poczuł, że to słowo „ohyda spustoszenia” zrobiło największe wrażenie. Zaczął podawać konkretne polecenia:
 – Wtedy ci, którzy będą w Judei, niech uciekają w góry; ci, którzy są w mieście, niech z niego uchodzą, a ci po wsiach, niech do niego nie wchodzą! Kto będzie na dachu, niech nie wchodzi do domu, żeby coś zabrać. A kto będzie na polu, niech nie wraca, żeby wziąć swój płaszcz. Będzie to bowiem dzień pomsty, aby się spełniło wszystko, co jest napisane. A módlcie się, żeby ucieczka wasza nie wypadła w zimie albo w szabat. A biada brzemiennym i karmiącym w one dni. Będzie bowiem wielki ucisk na ziemi, jakiego nie było od początku świata aż dotąd i nigdy nie będzie. Gdyby ów czas nie został skrócony, nikt by nie ocalał. Lecz z powodu wybranych, ów czas zostanie skrócony. Będzie bowiem wielki gniew na ten naród; jedni polegną od miecza, a drugich zapędzą w niewolę między wszystkie narody. A Jerozolima będzie deptana przez pogan aż czasy pogan przeminą.
 Przerwał znowu, żeby mogli ochłonąć.
 – I wtedy, jeśliby wam kto powiedział: oto tu jest Mesjasz, oto tam: nie wierzcie. Powstaną bowiem fałszywi mesjasze i fałszywi prorocy i czynić będą znaki i cuda, żeby wprowadzić w błąd, jeśli to możliwe, wybranych. Wy przeto uważajcie! Wszystko wam przepowiedziałem.
 Dopiero po chwili ktoś odezwał się zduszonym głosem:
 – Możesz nam powiedzieć, kiedy to się stanie?
 Co miał im odpowiedzieć? Znowu dał im radę. Ale tym razem w przypowieści:
 – Od drzewa figowego uczcie się, przez podobieństwo! Kiedy już jego gałąź nabiera soków i wypuszcza liście, poznajecie, że blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, że blisko jest, we drzwiach. Zaprawdę, powiadam wam, nie przeminie to pokolenie, aż się wszystko stanie. Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą.
 Ale nie chcieli pozostać przy przypowieści. Posypały się prośby:
 – Powiedz dokładnie – kiedy?
 – W którym roku? Jeszcze w tym roku czy w przyszłym? Powiedz dokładnie, prosimy.
 – Nie wiem. O dniu owym lub godzinie nikt nie wie. Ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec.
 Nie zdążył dokończyć, ponieważ zobaczył, że w Jego kierunku idzie córka Jaira. Nie widział jej już dawno, ale poznał natychmiast, choć się chyba nieco zmieniła, podrosła trochę, wypiękniała. Szła ubrana niby zwyczajnie, a równocześnie jakoś bardzo pięknie, z ogromnym naręczem żółtych irysów. Musiała Go widzieć od dawna. Szła dość szybko, zdecydowanym krokiem, bardzo poważna. Dopiero gdy zobaczyła, że On ją zauważył, uśmiechnęła się smutno.
 „Jak to być może, że ona przychodzi do mnie” – zaniepokoił się. – „Za ojca zgodą czy też bez? Co ją skierowało tutaj?” Wstawał, żeby ją przywitać. A ona była tuż tuż, rzuciła Mu się na szyję i z tym samym uśmiechem wyszeptała do ucha:
 – Judasz obiecał kapłanom wydać Ciebie, gdy tego zażądają. A kiedy, dam Ci znać.
 Oderwała się od Niego, jeszcze Go trzymała za dłonie, mówiła, że dopiero co dowiedziała się, że On jest w Jerozolimie i przyszła Go przywitać. Te słowa przelatywały przez Niego, jakby ich nie słyszał. Jakby to nie do Niego były skierowane. Tkwił jak sparaliżowany po tamtej wiadomości, wciąż nie chcąc w to uwierzyć, co usłyszał.
 „A więc Judasz”. Wiele pytań tłoczyło się w Jego głowie. Starał się logicznie myśleć, zbierał obrazy ostatnich dni. Sytuacje, rozmowy, jego słowa, zachowania się, narastający niepokój, strach. Tak, strach, chyba strach. „Ty dbasz o swoją skórę, a oni zabić chcą nie tylko Ciebie, ale i nas” – zabrzmiało Mu zdanie wypowiedziane wczoraj przez niego. A więc to chyba to: asekuranctwo, pilnowanie by przeżyć tę burzę, która już nad głowami. A gdy on doniesie, to będzie mógł się uratować. „Tak sobie to wymyślił. Chce sobie zapewnić ich akceptację. W razie gdy się uratują  – on i reszta Dwunastki – Judasz zajmie moje miejsce. I on będzie mistrzem, wodzem. Będzie chciał zmienić Ewangelię na swój sposób, może zgodnie z dyrektywami kapłanów czy faryzeuszy, którzy koło niego zawsze się kręcili. Szaleństwo: Ewangelia w wykonaniu Judasza!”
 Całe szczęście, że miał wciąż w ramionach ten ogromny bukiet irysów. Całe szczęście, że w nim miał ukrytą twarz i nikt nie zauważył, co się w tych kilku sekundach w Nim działo. Teraz już Piotr wyjmował z Jego rąk irysy, żartując:
 – Często Ci przynoszą kwiaty, ale dawno nikt Cię nie obdarował takim wielkim bukietem. No, ale teraz chyba zostawimy je w świątyni – dodał łagodnie.
 „Jedno w tym wszystkim pozytywne – pomyślał gorzko. – Że nie muszę się bać dzisiejszej nocy ani o siebie, ani o moich chłopców”.