Zdjęcie z krzyża
1. Annasz uciekał do lektyki prawie po omacku w panującej wciąż ciemności, zalewany potokami deszczu, przemoczony, zziębnięty do szpiku kości, wściekły jak rzadko kiedy na wszystko – na faryzeuszów, na kapłanów, na gapiów, ale najbardziej na Jezusa, że już skonał, że do końca nie złamał się, że jeszcze na dodatek obiecał Dobremu Łotrowi niebo. Wściekły na Kajfasza, na siebie. Kajfasz już siedział w lektyce – „młodszy to szybszy”.
Pojawiła się we wnętrzu twarz dowódcy tragarzy:
– Dokąd mamy zanieść wasze świątobliwości?
– Do domu – zapiszczał Kajfasz. – Jak najprędzej, bo się przeziębimy.
– Do Piłata – Annasz odpowiedział opanowanym głosem.
– Po co jeszcze do Piłata – zaprotestował Kajfasz. – Ja mam dość tego bandyty. Nie chcę go widzieć. Dawno mi tyle krwi nie napsuł. Do domu! – Kajfasz zakończył poleceniem.
– A więc dokąd? – dowódca czekał cierpliwie.
– Chyba słyszałeś, co powiedziałem – Annasz powtórzył. – Do Piłata.
Głowa znikła.
Kajfasz nie dawał za wygraną:
– Co cię giez ukąsił. Po co ci jeszcze Piłata widzieć?
– Bo chcę mieć spokojne święta – odpowiedział, siląc się na obojętność, jakby nie zwracając uwagi na awanturowanie się Kajfasza.
– A bez Piłata nie będziesz miał spokojnych świąt? – Kajfasz nagle ustatkował się, jak oblany zimną wodą.
– Wiesz, ilu Galilejczyków jest w Jerozolimie? – Annasz przepytywał Kajfasza, wciąż jeszcze na pozór spokojnie, jak rabin ucznia.
– Dużo – Kajfasz przygasł, jakby domyślając się dalszego ciągu.
– Oni jeszcze nic nie wiedzą. Nie wiedzą, że ich Mistrz z Nazaretu umarł na krzyżu. Ale jutro Go zobaczą. I będą Go widzieli przez całe osiem dni świąt.
Znowu zrobił małą pauzę, czekając na reakcję Kajfasza. Ale ten nie reagował.
– A On uzdrawiał ich chorych. Mówił do nich kazania, głosząc, że ubodzy i chorzy są równie kochani przez Boga jak bogaci i zdrowi. I może uwierzą w to, że Bóg Go ukarał. Albo nie uwierzą. Wtedy wymordują gołymi rękami tych, którzy doprowadzili do ukrzyżowania Go. A więc zamordują i ciebie, i mnie. Zrozumiałeś?
Dopiero teraz Kajfasz jakby obudził się i zapytał prawie szeptem:
– I co chcesz zrobić?
– Zdjąć ciała. Jego ciało i ciała pozostałych dwóch skazańców i wrzucić do dołu.
– Ale oni jeszcze żyją i będą wisieć tydzień albo dwa! – Kajfasz wywrzeszczał te słowa już w przerażeniu.
– Jest obyczaj, od dawna niepraktykowany, że można ukrzyżowanych dobić, rozbijając im pałkami golenie.
– I ty masz sumienie prosić o to Piłata?
Teraz już Annasz oszalał:
– Czy ja mam sumienie? Mam sumienie, bo inaczej całe Jeruzalem stanie w płomieniach i ludzie będą się zabijali na ulicach przez tydzień albo przez dwa, a Piłat będzie patrzył z twierdzy Antonia i będzie zacierał ręce! Zrozumiałeś?!
Tak jak obaj krzyczeli, teraz umilkli. Tylko Kajfasz wychylił się z lektyki i zawołał:
– Prędzej, prędzej!
2. Wciąż lał deszcz – istna ulewa. Od czasu do czasu ciemność rozrywały błyskawice i trzaskały grzmoty tuż nad głową. Nikodem szedł, prawie nic nie widząc. Z powodu ciemności, które tak niespodziewanie zapadły i z powodu deszczu, który mu zalewał oczy. Był przemoknięty do ostatniej nitki. Od czubka głowy aż po stopy, które zresztą coraz natrafiały na kałuże.
Szedł i klął. On, zawsze opanowany, ułożony, kulturalny, dobrze wychowany. Klął najgorszymi przekleństwami, których nigdy nie używał, których nie wyobrażał sobie, że może kiedykolwiek użyć. Klął na siebie, na faryzeuszów, saduceuszów, na cały Sanhedryn. Złość go roznosiła. Najbardziej na siebie – na swoją głupotę i bezradność, że dał się nabrać, że nie zapobiegł, że nic nie wymyślił, żeby Jezusa uratować.
Uciekł spod krzyża, bo nie mógł dłużej patrzeć na umierającego przyjaciela. Już nie wytrzymywał widoku tej podnoszonej gwałtownymi spazmami oddechów klatki piersiowej, tej podrywającej się od czasu do czasu głowy, która ukazywała zalaną krwią twarz z nieprzytomnymi od bólu oczami. Już nie potrafił stać tak, bezczynny, gdy ta banda kapłanów i jego kolegów faryzeuszów wymyślała Jezusowi, złorzeczyła, naigrawała się z Niego i wyśmiewała. Uciekł. Gdyby był mocarzem, to by roztrącił tę opętaną hołotę, zdjął Go z krzyża jak najczulsza matka, opatrzył rany i przywrócił do zdrowia, jak ten Samarytanin z Jego przypowieści. Ale mocarzem nie był, wobec tego uciekł, żeby nie oszaleć z rozpaczy, ze wściekłości, z bezsilności.
Nie wyobrażał sobie, że wróci na to wzgórze. A przecież wracał. Nie mógł nie wrócić. Nie mógł Go zostawić samego z Jego nieszczęściem i cierpieniem. Wobec tego wracał. On, nazywany najchętniej przez swoich przyjaciół arbiter elegantiarum, brnął utytłany w błocie. On, który – jak mówiono – nie umiał się inaczej poruszać po mieście tylko lektyką, szedł szybkim marszem wytrawnego piechura. On, który tak szanował swoje zdrowie, nie zwracał uwagi na to, że jest przemoknięty i zmarznięty.
Ulewa i burza, która tak nagle wybuchła, zganiała teraz z Golgoty gawiedź miejską i kapłanów, faryzeuszów i wieśniaków. Zbiegali z góry trochę przestraszeni, trochę rozbawieni ciemnością, która ogarnęła miasto. Przepychał się pod ten prąd z uporem chłopa, narażając się na potrącenia, szturchańce – on, esteta, który chętnie powtarzał werset Horacego: Odi profanum vulgus et arceo.
Zdawało mu się, że końca tego nie będzie. Ale tak jak nagle zaczęła się toczyć ta lawina ludzka, tak i zamarła. Ostatecznie szedł zupełnie samotny. Ale krótko to trwało, bo wnet natknął się na inną kategorię wracających z Golgoty. To byli kapłani i faryzeusze, idący prawie wszyscy w milczeniu. Zaniepokoił się. Czyżby Jezus umarł? „Krzyżowani umierają przynajmniej kilka dni” – zabrzmiało mu w uszach zdanie, sam nie wiedział, przez kogo wypowiedziane. Zaczepił pierwszego lepszego faryzeusza:
– Czyżby Jezus już umarł?
– Umarł, umarł – ten nie rozpoznał go. – Możesz wracać do miasta – rozgadywał się. – Aleś dużo stracił, żeś nie był przy Jego śmierci. Ja czegoś takiego w życiu nie widziałem…
Jeszcze coś mówił, ale Nikodema już dawno przy nim nie było. Rzucił się w górę biegiem, na jaki go tylko było stać. Wpadał po ciemku w kałuże, potykał się o kamienie, rwał w górę, jakby chciał zapobiec śmierci, jakby mógł Go zatrzymać przy życiu, najgorszym, najokrutniejszym – ale przy życiu.
Wreszcie w którejś kolejnej błyskawicy zobaczył cel swojej wędrówki: krzyże na szczycie Golgoty. Jeszcze chwila. Ostatkiem sił, łapiąc powietrze jak ryba, otwartymi ustami, z sercem w gardle, podbiegł do środkowego krzyża. Nie mylił się. W świetle kolejnej błyskawicy zobaczył głowę w cierniowej koronie zwisającą w dół. Objął nogi Jezusa ramionami i przytulił do nich twarz. Jeszcze były ciepłe, ale już bezwładne. Trwał tak chwilę, wstrząsany falami płaczu. Potem oderwał się od krzyża i zataczając się jak pijany, natrafił na stojące kobiety. Wśród nich Matkę Jezusa, podtrzymywaną z jednej strony przez Magdalenę, z drugiej przez Joannę, osłaniane od wiatru przez Salome i Marię. Podszedł do Niej. Ujął Jej dłonie, przytulił do twarzy i całował:
– Przepraszam Cię, przepraszam.
– Za co przepraszasz? – odpowiedziała za którymś razem.
– Że nie uratowałem Twojego Syna od śmierci.
– Widać się nie dało. Widać się nie dało – powtarzała.
Jeszcze raz przytulił Jej ręce do swej twarzy. I odszedł.
Rozejrzał się wokół. Więcej ludzi chyba nie było. Burza spędziła wszystkich do miasta. W głębi jeszcze jacyś żołnierze.
– Gdzie Józef? – spytał Łazarza, który wyłonił się z ciemności.
– Rozmawia z setnikiem.
– O co chodzi? – zdenerwował się.
– Trzeba zdjąć Ciało i pochować – Łazarz spokojnie wyjaśniał.
– No to zdejmujemy – Nikodem nie widział przeszkód.
– Żołnierze się sprzeciwiają.
– Już idzie Józef – Nikodem oczekiwał kompetentnych informacji.
– To nie wina setnika – Józef tłumaczył – ani jego zła wola. Ciała mają wisieć tak długo, aż ostatni skazany skona. Taki jest zwyczaj. Na zdjęcie ciała Jezusa potrzeba zgody Piłata.
– No to chodźmy do niego – Nikodem się denerwował.
– Może ja pójdę i pogadam – Józef zaproponował. – Z nas wszystkich byłem z nim chyba najbliżej. Nie powinienem mieć trudności. Wy tu poczekajcie z kobietami.
– Niewiele nam czasu zostało do zachodu słońca – Nikodem przerwał. – Ja bym jeszcze zeszedł na dół na chwilę. Kupię trochę ziół, prześcieradło i taśmy na pochówek.
– Dobrze. To ja będę na miejscu – Łazarz zamknął sprawę. – Tylko nie odpowiedzieliśmy sobie na pytanie, co zrobimy z Ciałem – wskazał na kolejny problem. – Jeżeli pozwolisz – tu zwrócił się do Maryi – pochowajmy Go w Betanii, w moim grobie – w grobie, w którym ja leżałem. Gdy u nas zamieszkasz, będzie to dla Ciebie najwygodniej.
Ta, wpatrzona wciąż w bielejące w mroku ciało swego Syna, zwróciła się na wpół przytomna w stronę Łazarza i odpowiedziała prawie mechanicznie:
– Dobrze. Zgadzam się, cokolwiek postanowisz.
– Nie zdążymy – włączył się Józef. – Po prostu już jest za mało czasu do zachodu słońca. Betania to kawał drogi. Przecież jeszcze muszę z Piłatem załatwić sprawę.
– Co proponujesz? – Łazarz przerwał dalsze wyjaśnianie.
– Mój grób – odpowiedział mu. – Przecież on jest kilkadziesiąt kroków stąd. O tam – pokazał w dole białą plamę skały. – A potem możemy ciało Jezusa przenieść za pozwoleniem Świątyni do ciebie, do Betanii. Zgoda? Wezmę z domu konia, będę szybciej u Piłata.
– Dobrze – Łazarz przystał. – No to leć. Tylko nie rób mu awantury, bo może nie dać zezwolenia na zdjęcie albo wrzucą ciało Jezusa do wspólnego dołu złoczyńców.
– Nie martw się. Mam na niego swoje sposoby.
– On też potrafi być uparty – ostrzegał Łazarz.
Ale Józef już chyba tego nie dosłyszał, bo zniknął w ciemności.
3. Piłat wyszedł na taras. Zawsze tak robił, gdy nad miastem szalała burza. Wewnątrz pałacu huk piorunów był nieznośny. Od marmurowych ścian odbijał się ich trzask tak ostro, że zdawał się uszy rozrywać. „No, niby zapowiadało się na taką burzę. Było parno cały dzień” – powtarzał mechanicznie, nie wierząc w to, co wymawiał ustami. „Takie ciemności też, bywa, nadciągają”. Ale naprawdę, czegoś takiego nie przeżył w czasie pobytu w Palestynie. „Choć, ileż ja tu jestem. Dopiero kilka lat” – tłumaczył się przed sobą. I niespodziewanie zaczął mówić o Jezusie: „Przecież to nie dlatego ta burza, że On umarł. Chociaż… Głosił, że jest Synem Bożym. Czyżby Jego Bóg okazywał zagniewanie? Ale On jeszcze żyje. Ukrzyżowani wiszą przynajmniej kilka dni”. Cofnął się nieco, by uchronić się od zacinającego deszczu i wtedy zaskoczony natknął się na swoją żonę.
– A, to ty jesteś – wykrztusił.
Nie widział jej od rana. Spodziewał się, że obrażona – bo nie spełnił jej życzenia wyrażonego w liście – będzie go unikała, jak najdłużej się da. Odezwał się, patrząc na ogród w deszczu, właściwie wbrew swojemu zamiarowi. Chyba dlatego, bo bał się, że ona będzie mu czynić wyrzuty:
– Prosiłaś mnie o Niego. Ale ja nie mogłem inaczej postąpić. To sprawa polityczna. Ty tego nie rozumiesz – nie chcesz rozumieć. Ja mam dyrektywy z Rzymu, żeby Żydów ukrócić. Tak chce cesarz Tyberiusz. Tego sobie życzy jego prefekt Sejan. Muszę je realizować. Tak się złożyło, że On się pojawił. Nie można było tej okazji nie wykorzystać.
Wciąż mówił, ale uważał, by nie powiedzieć wszystkiego, żeby nie powiedzieć, że on liczył na to, że wybuchną rozruchy i sprawi krwawą jatkę Żydom w ich święta, że jeszcze się nic nie skończyło, że jeszcze wciąż tego się spodziewa. Aż poczuł, że Claudia przytuliła się do jego pleców i cicho coś szepcze. Dopiero po chwili zrozumiał jej słowa w szumiącym deszczu:
– Nie mów, już nie mów – powtarzała.
Wtedy przerwał, odwrócił się do niej, przytulił ją, a ona się rozpłakała. Stał tak przez chwilę, trzymając ją w ramionach, aż Claudia zaczęła mówić. Chyba dlatego, że wcześniej czy później musiała ten rozdział jakoś zamknąć, to wydarzenie jakoś określić, tę tragedię nazwać tragedią:
– Wydałeś wyrok śmierci na niewinnego człowieka. Najmądrzejszego, jakiego spotkałam na tej ziemi i najświętszego. I nie okłamuj się. Żadna polityka czy twoja, czy Rzymu nie usprawiedliwi tej zbrodni – teraz mówiła tak, jak potrafiła tylko ona: logiczna, chłodna aż do okrucieństwa, w niczym nieprzypominająca tej rozpłakanej przed chwilą istoty. – I jeżeli myślisz, żeś sprawę zakończył, to się grubo mylisz. On za dużo wielkich problemów ukazał. On za wiele ważnych prawd powiedział. Tego nikt już nie potrafi wymazać ani piaskiem przysypać. Musiałbyś wymordować wszystkich żyjących w Palestynie, którzy Go słyszeli. Ale i to by nie pomogło. Słowo jak ptak, już poleciało w świat. Przecież był u Samarytan, był u pogan: w Tyrze, w Sydonie, w Gergezie – tu przerwała, ale na moment. – Tylko nie powiedz o mnie: jeszcze jedna wariatka, Jego zwolenniczka. On nie jest wyłącznie Nauczycielem rolników, rybaków i bezrolnych, jak chętnie mówiłeś. Popatrz, co się zaczęło dziać z Sanhedrynem. Łazarz, Nikodem, Józef. I ani ja, ani ty, ani nikt nie wie, jak się wydarzenia dalej potoczą. Powiedział, że gdy zostanie zabity, to i tak zmartwychwstanie.
„Byłbym o tym zapomniał – wzdrygnął się. – Jak dobrze, że mi to przypomniała. Trzeba to wziąć pod uwagę”. Tymczasem Claudia mówiła dalej:
– A On nie kłamał. Nigdy nie kłamał. Co będzie, gdy stanie się, jak powiedział?
Przerwała. W pierwszej chwili nie bardzo wiedział z jakiego powodu, aż w trwającym wciąż mroku zobaczył żołnierza. Zatrząsł się, jakby ujrzał anioła zemsty.
– Z czym przychodzisz? – wydusił poprzez nagle zdrewniałe gardło.
– Najwyżsi kapłani Annasz i Kajfasz proszą o posłuchanie.
– Czego chcą ode mnie?
– Nie śmiałem pytać, przecież to najwyżsi kapłani.
– Idź i spytaj, o co im chodzi.
Gdy żołnierz odszedł, powiedział do żony:
– Tak to jest, gdy braknie choćby na parę godzin setnika. Czego oni jeszcze mogą chcieć ode mnie? Na pewno nie przychodzą z prezentem dziękczynnym – uśmiechnął się ironicznie.
Za chwilę żołnierz był z powrotem:
– Chcą cię prosić, panie, byś zgodził się zdjąć ciała skazańców z krzyży, ze względu na ośmiodniowe święto Paschy.
– Czyżby już umarli? – Piłat się zdumiał.
– Tylko Król Żydowski. Pozostali żyją.
– Niech poczekają w sali przyjęć. Zaraz tam będę.
Już miał zamiar powiedzieć do Claudii: „Nie zezwolę. Niech wiszą tak długo, aż skonają wszyscy, do ostatniego. I będę czekał, kiedy wybuchną rozruchy zwolenników Jezusa”. Ale się opanował. Tym bardziej, że poczuł, jak przywarła do jego ramienia, jak szarpnął nią spazm płaczu. Nie odchodził, dopóki trwała przy nim tak przytulona. Wreszcie z jej strony padło pytanie:
– Zezwolisz na zdjęcie z krzyża Jezusa? Bo to chyba o Niego im chodzi.
– No, zobaczymy – wymigiwał się. – Jest taki zwyczaj, że skazańców dotąd się nie zdejmuje, dopóki ostatni nie skona.
Odsunął jej ręce i odszedł.
4. Ujrzał ich – jak zmokłe dwie kury. Tak wyglądali w przylepionych ulewą do ciała szatach. Z rozwichrzonymi tylko brodami – jeden z białą, drugi z czarną – i oczami błyszczącymi w sterczącym zaroście.
– Z czym przychodzicie?
Jego pytanie zadziałało jak pociągnięcie za sznurek marionetki na świątecznym kramie. Wyrwał się Kajfasz i, machając rękami, zaczął wyrzucać z siebie bezładne słowa, zdania. Słuchając go, zawsze odnosił wrażenie, że on sam lepiej włada językiem aramejskim niż najwyższy kapłan.
– Jutro jest szabat. Jutro zaczynają się święta Paschy. Nie mogą ciała zbrodniarzy pozostać na święta. Święta trwają osiem dni. Nie wiadomo, co pomyślą ludzie. A ludzie mogą źle pomyśleć. Dlaczego oni mogą źle pomyśleć? Bo nad głową Jezusa wisi napis: „Jezus Nazareński Król Żydowski”. Myśmy ciebie prosili, żebyś napisał nie król żydowski, ale że On się podawał za króla żydowskiego. Ale przepadło, coś napisał, napisałeś. Tylko że ludzie mogą bardzo źle pomyśleć o Rzymianach i od myśli mogą przejść do słów, a od słów do czynów i tak dojdzie do awantur, a nie daj Boże do walk, a jeszcze co gorsza do powstania przeciw Rzymowi.
Annasz przysłuchiwał się temu skrzeczeniu Kajfasza i coraz bardziej go podziwiał. To był naprawdę cały Kajfasz. Zachowywał się czasem jak błazen, mówił jak idiota, a przecież na koniec z reguły wychodził na prostą i trafiał w dziesiątkę. Podobnie było i w tym wypadku. Przecież to był znowu majstersztyk. Jak znakomicie nawiązał do napisu na tablicy krzyżowej i przerzucił całą odpowiedzialność i całe niebezpieczeństwo na Rzymian. Ale Kajfasz jeszcze nie kończył.
– A ty nie masz wiele wojska w Jerozolimie, bo tylko jedną kohortę. Co to jest jedna kohorta. Jedna kohorta – Kajfasz dalej skrzeczał – to jest pięciuset, no, może sześciuset żołnierzy. A ilu jest dzisiaj Izraelitów? Izraelitów dzisiaj w Jerozolimie jest milion. Może sto tysięcy mniej, może sto tysięcy więcej, ale milion pielgrzymów.
Annasz przyglądał się Piłatowi, czekając na jego słowa. Chciał wywnioskować, co się w nim dzieje. Nie było łatwo. „Dobry gracz”. Piłat miał oczy spuszczone. Czasem je podnosił na moment i obojętnie wpatrywał się w Kajfasza, nie okazując nawet zniecierpliwienia, choć miałby po temu powody: Kajfasz już mówił zbyt długo. „Dobry gracz” – powtórzył w myślach Annasz.
– Co my radzimy? My prosimy, abyś kazał zdjąć skazańców przed zachodem słońca. I będzie po kłopocie.
Kajfasz przerwał. Skończył? Chyba tak. Piłat odczekał chwilę. Podniósł oczy na Kajfasza i powiedział spokojnie:
– Nie groź mi powstaniem. Nie strasz mnie, że mam niewiele wojska w Jerozolimie. Posiłki mogę natychmiast ściągnąć z Cezarei. W razie niepowodzenia mogę się zamknąć w twierdzy Antonia. I czekać aż przyjdzie pomoc. Siedzieć tam mogę nawet rok. Broni i żywności mam dostateczną ilość. Na północy, w Syrii, mam Witeliusza z jego armią.
„Dobry gracz – Annasz powtórzył w myślach po raz trzeci. – Nie dał się zastraszyć. Pokazał zęby. Ale na tym skończy”.
– Lepiej powiedz otwarcie, dlaczego zależy wam na zdjęciu skazanych z krzyży – Piłat uśmiechnął się ironicznie.
Kajfasz nie dał się powstrzymać, choć Annasz chwycił jego rękę:
– Ty znowu nam nie wierzysz. My nie mamy w tym żadnego interesu. To jest nasz wspólny interes, twój i mój: żebyśmy razem, i wy Rzymianie, i my, wasi zwolennicy, mogli spać spokojnie dzisiaj i jutro świętować Paschę. To tylko tyle.
A Annasz chciał powstrzymać go, bo zaczęły go ogarniać wątpliwości czy droga Kajfasza, którą się tak na początku zachwycał, nie jest błędna. Dopiero teraz sobie przypomniał moment, gdy żołnierz wyniósł przed orszak krzyżowy tablicę z napisem: „Jezus Nazareński Król Żydowski”. Moment, kiedy polecił Kajfaszowi zaprotestować u Piłata, ale to nie dało rezultatu. I wtedy właśnie zrozumiał, że Piłat nie ma zamiaru ukrywać śmierci Jezusa, ale chce jej rozgłosu, że chyba dąży do sprowokowania Galilejczyków do konfrontacji zbrojnej.
Tymczasem Piłat, wciąż uśmiechając się ironicznie, odpowiadał:
– Dziękuję ci za to, że wyraziłeś swoją lojalność wobec Rzymu.
I następnym zdaniem miało być: „Na zdjęcie z krzyża Jezusa nie zgadzam się. Będzie tam wisiał tak długo, aż skona ostatni skazaniec. To może potrwać tydzień albo nawet dwa. Nieważne”. Najchętniej powiedziałby jeszcze jedno zdanie: „Trup Jezusa będzie wisiał, a ja będę czekał, kiedy wybuchną rozruchy Galilejczyków, a wtedy sprawię i im, i wam krwawą łaźnię”.
Ale nie powiedział ani pierwszego zdania, ani drugiego, bo w tym momencie nachylił się nad nim żołnierz, którego wejścia nie zauważył, i wyszeptał mu do ucha:
– Józef z Arymatei, członek Sanhedrynu, chce pilnie z tobą mówić, panie.
Wobec tego wstał i już w drodze powiedział do swoich gości:
– Przepraszam was na chwilę.
Dopiero teraz Annasz do reszty oprzytomniał. Jakby mu całkowicie spadły łuski z oczu, jakby blask pioruna oświecił ciemności. Zrozumiał, że Piłat nie zgodzi się na zdjęcie ciała Jezusa z krzyża. „Co mnie tak zaślepiło – Annasz myślał gorączkowo. – Kajfasz się myli. I ja, stary wróbel, dałem się nabrać. On nie zdejmie ich z krzyży. On czeka, aż się opamiętają Galilejczycy, i będzie czekał cierpliwie, aż zacznie się piekło w Jerozolimie. Przecież on o niczym innym nie marzy, do niczego innego nie dąży, tylko do wybuchu rozruchów. Jak mogłem o tym zapomnieć. Przecież to już odkryłem na dziedzińcu Antonii. Muszę być bardzo zmęczony. Albo bardzo stary. Może jedno i drugie. Myśmy pod zły adres przyjechali”. Zamknął oczy z przerażenia, żeby żołnierze – dwaj żołnierze stojący nieruchomo przy drzwiach – nie odkryli, co się w nim dzieje, ale dopiero teraz poczuł, jak włosy stają mu dęba ze strachu. „Jeżeli, to prędzej trzeba było do Heroda”. Opamiętał się. „Bez sensu! Zaczynam szaleć. Herod nie poważy się. Co teraz robić, co robić?”
5. Piłat, zaskoczony niespodziewanym najściem Józefa, idąc na spotkanie z nim, myślał: „Zaczyna się cyrk. Pierwszymi drzwiami wchodzą jedno dostojnicy Sanhedrynu, drugimi wchodzą inni. Z tym, że Józef jest prawie przyjacielem domu. Tylko czy nie należy powiedzieć: »był« przyjacielem domu. Zaraz się okaże. Co on może ode mnie chcieć. Skąd ta nieoczekiwana wizyta?”
Zobaczył go bez zwyczajnego słońca na twarzy, bez śladu uśmiechu. Józef stał pod ścianą ze spuszczoną głową i z rękami na piersiach. Prawie że podbiegł do niego z otwartymi ramionami do objęcia, wołając.
– Józefie, jak się cieszę, że cię widzę!
Ale ujrzał, że Józef nie zmienia postawy, nawet nie podnosi głowy. Więc podszedł do niego z tymi rozwartymi szeroko ramionami, objął go – zwalisty słup, zimny, mokry od deszczu.
– Co cię przyprowadza do mnie o tak niezwykłej orze? – mówił, żeby coś mówić. – Widzę, że coś cię gnębi. Masz jakieś zmartwienie?
Te jego zabiegi nie odnosiły skutku. Józef nie dawał się rozruszać. Nie zmieniał postawy. Nie podnosił głowy. Jak dotąd, ani raz na niego nie spojrzał.
– Przyszedłem prosić cię o łaskę – zaczął z twarzą niecodziennie skupioną.
– Skąd ten ton. Mów, z czym przychodzisz, a nie opowiadaj mi o łasce – Piłat jowialnie przytulił go do siebie.
– Chciałem zdjąć z krzyża ciało Jezusa i pochować w moim grobowcu.
Piłat zesztywniał, jakby uderzony niespodziewanym atakiem paraliżu. Już pożałował swojej wylewności przy powitaniu i rozwartych ramion. Ale przepadło. Teraz tylko trzeba było z tego jakoś zgrabnie wyjść.
– Ty masz grobowiec? – usiłował zażartować i rozluźnić atmosferę.
Józef nie poszedł za jego sugestią:
– Tak – odpowiedział dalej poważnie, z marmurową twarzą. – Niedawno co go skończyłem, z myślą o sobie. Ale chętnie go oddam Jezusowi, którego uważałem zawsze i uważam za swego przyjaciela.
– Nigdyś mi o tym nie mówił – Piłat już potraktował to wyznanie jako powrót do normalnych form rozmowy.
– To prawda. Po pierwsze, może nie miałem powodów do takich zwierzeń, ale jest faktem, że choć byłem Nim i Jego nauką wzięty, to nie obnosiłem się z tym. Traktowałem to jako moją prywatną sprawę.
– Ze strachu? – Piłat zażartował, ale przecież zależało mu przede wszystkim na tym, aby jak najdłużej przeciągnąć rozmowę, żeby się mógł oswoić z tą wiadomością, którą Józef mu tak niespodziewanie przekazał.
– Czy mam rozumieć, że zgadzasz się na moją prośbę? – Józef zapytał, pomijając ostatnie pytanie.
– Myślisz o zdjęciu ciała Jezusa z krzyża i pochowaniu Go w twoim grobie, czy tak?
– Dokładnie tak – powiedział twardo Józef.
– Niestety, nie mogę się na to zgodzić – Piłat rozłożył ręce szeroko.
– Nie pytam dlaczego, choć się tego domyślam. Niemniej, proszę powtórnie, w imię naszej przyjaźni, o zgodę.
– Przepraszam, ale nie mogę ustąpić – uciął.
– Jestem Żydem – Józef zaczął powoli i stanowczo. – Dla mnie, Żyda, pozostawienie ciała zmarłego bez pochowania jest grzechem, jest przestępstwem. A gdy to chodzi o mojego przyjaciela, jak w tym wypadku, jest zbrodnią.
– Ja jestem Rzymianinem i w innych kategoriach myślę. Inne są też przesłanki, z powodu których muszę ci odmówić.
– Wobec tego – Józef zmienił ton głosu – przestaję się zwracać do ciebie jako do przyjaciela, ale jako do dłużnika. Żądam, żebyś mi zwrócił natychmiast pieniądze, z którymi zalegasz od dłuższego czasu. Czekałem cierpliwie jak przyjaciel. Teraz żądam ich jako wierzyciel.
– A jeżeli ci nie oddam i tak?
– Jestem i na taką ewentualność przygotowany. W najkrótszym z możliwych terminie zostanie przez moich ludzi w Rzymie o wszystkim poinformowany tak prefekt Sejan, jak cesarz Tyberiusz. Dokumenty są w rękach Agryppy, wnuka Heroda Wielkiego, z którym się przyjaźnię. Nie muszę mu wydawać żadnych poleceń. Będzie działał, gdy tylko się dowie, żeś mnie uwięził, zabił czy że „skryty zabójca” tego dokonał. Jak cię Agryppa nienawidzi, to wiesz dobrze. A co to oznacza, nie muszę cię objaśniać. Zostaniesz natychmiast zdjęty ze stanowiska namiestnika Judei i Samarii i postawiony przed sąd, w najlepszym wypadku zesłany na wygnanie.
Dobrze – a może szkoda – że Józef nie patrzył podczas wygłaszania tej długiej kwestii na twarz Piłata, bo wtedy by zobaczył, jak zmieniała się od wściekłości, szaleństwa w chytrą, lisią uprzejmość. Gdy tylko Józef zakończył, Piłat wybuchnął śmiechem, przytulił się do niego i zaczął wyrzucać z siebie urywki zdań:
– Aleś się dał nabrać. No to cię nabrałem. A tyś się wysypał jak małe dziecko. Wygadałeś się za darmo, czego by od ciebie nawet na mękach nie dowiedziano się. I kto się tak wyłożył? Wielki Józef z Arymatei, o którym się w Jerozolimie mówi, że nikt go jeszcze nie przechytrzył. A ja cię przechytrzyłem. Chciałem się dowiedzieć, kogo więcej kochasz, mnie czy Jezusa. No i okazało się, że On dla ciebie większym przyjacielem niż ja. Trudno. Przeżyję, choć ze smutkiem. Jedyna pociecha to to, że On już nie żyje, a ja zostaję na placu jako twój, teraz jedyny, prawdziwy przyjaciel – tu przerwał na chwilę. – A więc, żeby nie było wątpliwości: oddaję do twojej dyspozycji ciało Jezusa. Rób z nim, co chcesz, zdejmuj je z krzyża i pochowaj Go w swoim grobie. Jak bym ci tego mógł odmówić?
Weszła Claudia.
– Nie przeszkadzam? – rzuciła w stronę swojego męża.
Przystanęła w drzwiach, wyprostowana jak struna, z białą twarzą i szeroko rozwartymi oczami, wlepionymi w Józefa.
– Czy to prawda, Józefie, że Jezus nie żyje?
– Tak, zmarł przed chwilą. Idę właśnie stamtąd.
– Niech Bogu będą dzięki, że się dłużej nie męczył.
– Był wyczerpany przesłuchaniem i biciem w Sanhedrynie, a potem biczowaniem, cierniem koronowaniem w twierdzy Antonia.
„No, to powiedział wreszcie, co o mnie myśli” – Piłat już nie miał wątpliwości.
– Twój mąż – Józef mówił dalej – w imię naszej przyjaźni zgodził się, żebym Jego ciało zdjął z krzyża i pochował w swoim grobie.
– Tak. Zgadzam się. Możesz pochować ciało Jezusa w grobowcu – Piłat jeszcze raz potwierdził swoją decyzję.
– Dziękuję ci, Piłacie. Żegnaj, Claudio. Wiedzcie, że jesteście u mnie zawsze oczekiwanymi gośćmi – powiedział to, co dotąd zwykł był mówić.
„Przez pomyłkę, z przyzwyczajenia, złośliwie, czy może naprawdę – Piłat pomyślał zaskoczony. – Czy on się zorientował? Czy uwierzył w to, co mu opowiedziałem o tym nabieraniu go?”
Ale nie było możliwości, by się o tym przekonać, bo i jak. Trzasnął więc Józefa w potężne plecy i odprowadził do drzwi. Gdy ten zniknął, Piłat powiedział do siebie: „Nie myślałem, że mam takie mocne nerwy”. Potem zaklaskał w dłonie. Pojawił się żołnierz.
– Weź konia i szybko udaj się na Golgotę. Podobno jeden z ukrzyżowanych, Jezus – tak zwany Król Żydowski – już skonał. Powiedz setnikowi, żeby upewnił się, czy On naprawdę skonał. I słuchaj uważnie: niech przebije włócznią Jego serce. Zapamiętaj: setnik ma polecić, by któryś z żołnierzy przebił włócznią serce Jezusa z Nazaretu. I sprawdzić, że wypłynęła krew z przebitego serca. Zrozumiałeś? Powtórz.
Żołnierz powtórzył rozkaz. Wtedy oświadczył mu:
– Za wykonanie tego rozkazu odpowiadasz głową. – Jeszcze raz go przynaglił: – A teraz, co koń wyskoczy, jak najprędzej na Golgotę.
Gdy został sam, mruknął do siebie z uśmiechem:
– Może powinienem kazać, aby w to przebite serce wepchnęli kołek z osiki – no, ale już taki przesądny to ja znowu nie jestem. W wampiry nie wierzę.
6. Kajfasz nie wytrzymał, nie potrafił długo wysiedzieć w spokoju, pomimo że dwaj żołnierze stali przy drzwiach w odległości kilkunastu kroków, zaczął szeptać do Annasza:
– Czemuś taki zmartwiony?
Ale Annasz milczał. Kajfasz nie dawał za wygraną:
– No powiedz, co ci siedzi na żołądku?
Odszepnął cicho, jak tylko potrafił:
– Piłat nie zgodzi się na zdjęcie ciała Jezusa z krzyża.
– Co ty pleciesz. Dlaczego miałby się nie zgodzić?
Annasz nie chciał mówić, ale widział, że nie uspokoi inaczej swojego zięcia. Zdecydował podzielić się z nim swoim odkryciem:
– Bo Piłat chce rozruchów – powiedział na pozór obojętnie, jakby mówił o pogodzie.
Ale Kajfaszowi to wystarczyło. Popatrzył na niego wzrokiem zabijanego kurczęcia:
– I co wtedy?
Annasz w odpowiedzi tylko wzruszył bezradnie ramionami.
– Widziałeś Józefa z Arymatei, jak przechodził pod oknami?
– Widziałem – Annasz odrzekł bez entuzjazmu.
– Może on w tej samej sprawie? Może on załatwi?
Annasz znowu tylko wzruszył ramionami.
– No, nie martw się naprzód… – urwał, bo wszedł namiestnik.
„W dalszym ciągu dwie wystraszone, na wpół mokre od deszczu kury” – pomyślał Piłat. Przyglądnął się pilniej ich twarzom. „A więc odgadli mnie, są pewni, że nie zgodzę się na zdjęcie ciał. I dlaczego się nie zgodzę, też się chyba domyślili. No, to jeszcze chwila zabawy”.
– A więc, o co to wam chodzi? – powiedział, jakby sprawę zaczynał od początku.
– Przyszliśmy cię prosić – tym razem Annasz mówił – abyś zgodził się zdjąć ciała przestępców z krzyży jeszcze dzisiaj, przed naszymi świętami Paschy, które się zaczynają o zachodzie słońca – mówił zmęczonym, zrezygnowanym głosem, wyraźnie nie wierząc w sens przedkładanej prośby.
– Aha. Już pamiętam – Piłat udawał, że sobie z trudem przypomina. – Jako racje podawaliście, że w przeciwnym razie mogłoby dojść do rozruchów, a nawet do zamieszek ze strony awanturników galilejskich. I muszę wam powiedzieć, żeście mnie zaskoczyli, a nawet wzruszyli. Nie chcę wracać do przeszłości, ale trudno się od tego powstrzymać: wiele razy słaliście skargi na mnie do cesarza, nawet podczas procesu Jezusa zagroziliście mi tym. A w tym wypadku wykazaliście tyle troski o dobro wspólne, o pokój w tym kraju.
Mówił prawie same komplementy, a wciąż widział niedowierzającą minę Annasza, świadczącą, że on czeka na uderzenie, które zburzy ten kolorowy stos uprzejmości.
– I za to chcę wam podziękować. A gdy chodzi o usunięcie ciał z Golgoty jeszcze dzisiaj, oczywiście zgadzam się.
Jeszcze by mógł mówić w tym stylu długo, ale już miał dość gadaniny i tych dwóch ludzi przed sobą. Chciał odejść, aby strawić klęskę, jaką poniósł w rozmowie z Józefem. W momencie gdy powiedział słowo „zgadzam się”, zauważył nie radość, ale niebotyczne zdumienie na twarzy Annasza, które potwierdziło jego przekonanie, że Annasz był pewien odmowy.
Już wstał, żeby odejść, a oni wciąż jeszcze siedzieli. Właściwie siedział jeszcze wciąż Annasz, bo Kajfasz wyskoczył na te swoje kurze nóżki, popiskując:
– Bardzo ci dziękujemy. Bardzo ci dziękujemy.
Teraz Annasz dźwigał się powoli, upewniając się ostrożnie:
– To znaczy, ty powiedziałeś, że możemy zdjąć ciało Jezusa i pochować, pozostałych skazańców także zdjąć, dobić i pochować. Czy tak?
– Tak – odpowiedział Piłat i odszedł w stronę drzwi. Zatrzymał się jednak i, odwracając się do nich, dodał: – Wy się zajmiecie oboma skazańcami żyjącymi, bo ciałem Jezusa zajmie się Józef z Arymatei. Oddałem je do jego dyspozycji. Prosił o to.
7. Ale teraz jedziemy już do domu? – oświadczył Kajfasz, wchodząc do lektyki, choć przecież nie był tak całkiem pewny, co jeszcze usłyszy z ust teścia.
– Nie, teraz jedziemy…
Odsłona się uchyliła, błysnęła twarz dowódcy tragarzy:
– Dokąd życzą sobie wasze świątobliwości
– Na Golgotę z powrotem.
– Na jaką Golgotę? Po co na Golgotę. Ja już mam dość tej Golgoty i krzyży, i krwi! – Kajfasz wybuchnął.
Annasz pozwolił się wykrzyczeć Kajfaszowi, a potem zapytał krótko:
– Widziałeś Józefa z Arymatei jak przechodził pod oknami?
– Dlaczego miałem nie widzieć? Widziałem go znakomicie.
– I co? – Annasz pytał nieustępliwie. – Jak myślisz, zauważył nas?
– Dlaczego miał nie zauważyć? Przecież spojrzał do wnętrza.
– I co?
– I nic.
– Dobrześ odpowiedział: „i nic”. A on powinien do nas podejść, przywitać się, zapytać o twoje zdrowie, o moje zdrowie, pogratulować, że udało się nam: Sanhedrynowi, mnie, tobie i jemu doprowadzić do śmierci Jezusa na krzyżu. A nie podszedł.
– Co ty takie rzeczy opowiadasz – Kajfasz wreszcie nie wytrzymał. – Zapomniałeś na starość, jak on się zachował w czasie procesu Jezusa w Sanhedrynie.
Teraz wybuchnął Annasz:
– Ja nie zapomniałem, ale ty zapomniałeś. Jak myślisz, po co Józef przyszedł do Piłata?
– Teraz już wiem – zajmie się zdjęciem ciała Jezusa z krzyża – Kajfasz powtórzył słowa Piłata.
– A wiesz, co on z tym ciałem zrobi? – Annasz spytał.
– Skądże mogę wiedzieć. Ale jak ty wiesz, to mi powiedz.
– Ja też nie wiem, dlatego jedziemy na Golgotę.
– Tam się dowiemy?
– Jeżeli Józef prosił o ciało Jezusa, to na pewno nie po to, żeby je wrzucić do wspólnego dołu złoczyńców.
– A to mi nie przyszło do głowy – Kajfasz przyznał się z miną skarconego uczniaka.
– Pochowa je w jakimś grobie, tylko nie wiem jakim.
– Podobno u siebie w ogrodzie dochodzącym do Golgoty wybudował sobie grób.
– Może u siebie, może nie u siebie. On nie działa tylko w swoim imieniu. Widziałeś, jak stali na Golgocie razem: Józef, Łazarz, Nikodem. A więc pochowa ciało albo u siebie, albo u Łazarza, albo u Nikodema, albo jeszcze gdzie indziej. A lepiej nie przypuszczać, tylko wiedzieć na pewno.
Kajfasz nie odpowiedział, dopiero po chwili rzekł:
– Ale ty masz zdrowie. Ja przy tobie wysiadam.
Annasz chyba tego nie usłyszał, bo wychylony z lektyki przywoływał kierownika tragarzy. Gdy ten nadszedł, polecił:
– Nie spieszymy się.
Zanim dotarli do Golgoty, przed wzniesieniem Annasz polecił zejść z drogi, zatrzymać się. Zwrócił się do dowódcy tragarzy:
– Znasz Józefa z Arymatei, radcę Sanhedrynu?
– Kto by go nie znał, wasza świątobliwość.
– Idź na górę. On tam już powinien być. Dowiedz się, gdzie pochowają ciało Jezusa.
Cierpliwie czekali. Deszcz ustawał. Powoli się rozwidniało. Annasz z przymkniętymi oczami zdawał się drzemać. Kajfasz nie odważał się przeszkadzać mu, choć miał pełne usta pytań. Ale nie trwało to długo, bo pojawił się z powrotem posłaniec:
– Józef zdecydował, aby pochować Jezusa w swoim grobie.
– Gdzie on się znajduje?
– To jest grób, który Józef przygotował co dopiero dla siebie – posłaniec był, widać, dokładny.
– Ale gdzie jest ten grób? – Annasz zdenerwował się.
– O tam. Całkiem w pobliżu Golgoty – pokazał ręką w ciemność. – W dawnym wyrobisku kamienia. Ale już na terenie ogrodu Józefa.
– W porządku. Zanieś nas do domu.
– Opłaciło się tu przyjeżdżać, żeby się tego dowiedzieć? – spytał Kajfasz Annasza na wpół ciekawie, na wpół złośliwie.
– Jeszcze nie rozumiesz? – Annasz zapytał ze zdziwieniem.
– Nic a nic – Kajfasz odpowiedział prawie rozbawiony.
– Czy ty sobie zdajesz z tego sprawę, co to znaczy, gdy ciało Jezusa zostanie złożone w osobnym grobie i to jeszcze na terenie ogrodu Józefa?
– Nie widzę problemu.
– Pamiętasz, co ci powiedział jeszcze wtedy, gdy wypędzał bydło ze świątyni, z Dziedzińca Pogan?
– Pamiętam, pamiętam i będę pamiętał aż do śmierci. „Zburzcie ten przybytek, a ja w trzy dni go odbuduję”. I na procesie Józef czy Nikodem twierdził, że to chodzi o Jego ciało, a nie o świątynię. W porządku. Nieważne, tylko powiedz, co z tego.
– To z tego, że On w ciągu tych trzech lat nauczania jeszcze parę razy to powtórzył, że zmartwychwstanie.
– I co z tego. Niechby mówił.
– Przyjdą w nocy uczniowie Jezusa, wyjmą ciało z grobu, pochowają bądź gdzie, a światu rozgłoszą, że Jezus zmartwychwstał – Annasz wybijał słowo po słowie.
– Nie rozumiem ciebie. Czego się boisz?
– Powiedziałem przecież.
– No i co z tego, że ciało wyniosą. Ale jak zmartwychwstał, to będą Go ludzie widzieli. To ktoś musi rozmawiać z Nim, spotykać Go! – Kajfasz wrzeszczał.
– Mówisz, jakbyś nie znał ludzi – Annasz odpowiedział spokojnie. – Dla niektórych nie potrzeba nic więcej. Wystarczy pusty grób. I zrobi się hałas na cały kraj. Możesz polegać na moim wyczuciu.
– Odkąd ty tak na zimne dmuchasz? – Kajfasz jeszcze się bronił.
– Całe życie, całe życie. Dowodem Jezus na krzyżu.
– Tylko tak się śmiesznie składa, że w twoim rozumowaniu, świetnie i logicznie zbudowanym – Kajfasz zaakcentował te ostatnie słowa – brakuje pierwszego przęsła, stąd całość wisi w próżni.
– Co masz na myśli? – Annasz spytał wyczekująco.
– Nie ma tych uczniów, którzy by chcieli ciało Jezusa wynieść z grobu. Wszyscy się rozbiegli. I dlatego możemy spokojnie wracać do domu – zakończył z triumfem w głosie.
8. Czekali cierpliwie na powrót Józefa z Arymatei i na wynik jego rozmowy z Piłatem. Panował jeszcze mrok, choć to już nie była ta ciemność co w czasie konania Jezusa. Wciąż jeszcze padał deszcz, niebo rozdzierały białe błyskawice i rozlegały się grzmoty oddalającej się burzy. Stuleni w ciasną grupę, żeby się osłonić choć trochę od zimnego wiatru i deszczu, podobnie jak żołnierze, czekali na dalsze wydarzenia. Wreszcie usłyszeli tętent konia.
– Czyżby Józef? – usiłowali domyślać się.
Ale to nie był Józef. Pojawił się żołnierz, jak się okazało, wysłannik od Piłata. Zeskoczył z konia, zbliżył się do setnika i przekazywał mu jakieś polecenia. Setnik zwrócił się do żołnierzy, wydając rozkaz. I tak dokonał się kolejny akt tragedii Golgoty. Stało się to prawie błyskawicznie. Żołnierze zdjęli z krzyży pozostałych dwóch skazanych, którzy – choć nie wiedzieli, co to ma znaczyć, do czego to prowadzi – zaczęli rozpaczliwie krzyczeć. Ale to krótko trwało. Zostali dobici pałkami, a ich ciała zawleczono na tyły wzgórza, gdzie znajdował się wspólny dół dla ukrzyżowanych.
Obserwowali, co będzie dalej. Z kolei jeden z żołnierzy podszedł z włócznią do ciała Jezusa i uderzył nią w Jego bok, na wysokości serca. Maryja krzyknęła i zemdlała. Uratowały Ją przed upadkiem Magdalena i Maria, matka Jakubowa. Cuciły, powtarzając:
– Przecież On już nie żyje. Już Go to nie boli.
Gdy podniosły głowy, zobaczyły strugę krwi i wody spływającą z rany.
– Ale po co? Po co jeszcze to? – mówiła Maryja z płaczem.
Podszedł do nich setnik i powiedział:
– Józef z Arymatei otrzymał ciało Jezusa od namiestnika i może je zdjąć z krzyża i pochować w swoim grobie.
Teraz już wszystko stało się jasne. Czekali tylko na Józefa, wiedząc, że udało mu się załatwić u Piłata to, o co prosił. Jeszcze chwila i przyszedł. Zmęczony i napięty oświadczył krótko, że Piłat przystał na jego prośbę. Ale szczegółów tej rozmowy nie przytaczał. Zresztą nie było na to czasu, trzeba było się śpieszyć.
Zdejmowali ciało Jezusa z krzyża. Deszcz przestał padać. Pojaśniało, choć jeszcze ciemne chmury groziły ponowną ulewą. Teraz dopiero było widać, jak na wzgórzu jest pusto. Zostało paru żołnierzy i najbliżsi Jezusa. I krzyż, na którym wciąż wisiało ciało w czerwieni krwi.
Jeszcze zastanawiali się chwilę, jak to zrobić najlepiej. Doradził żołnierz. Wciąż ten sam, który twierdził, że Jezus go uratował od śmierci w ciężkiej chorobie, gdy służył jeszcze w Kafarnaum:
– Spuśćcie Jego ciało w ten sam sposób, jak my. Patibulum zjedzie na dół po sznurze. Tylko wyrwijcie najpierw gwóźdź z nóg, wtedy łatwiej będzie można Go zsunąć.
Tak też zrobili. Wyrwali gwóźdź z nóg, a potem za pomocą sznura spuszczali powoli w dół belkę, do której były przybite dłonie. Dopiero gdy belka znalazła się na ziemi, uwolnili ręce Jezusa, wyrywając z nich gwoździe.
Rozwidniało się. Ciężkie chmury wciąż przeciągały jeszcze nisko nad ziemią, ale burza oddaliła się. Położyli ciało na rozścielonym prześcieradle i delikatnie zmywali mokrymi szmatami, jakby nie chcieli sprawiać Mu bólu. Myli je z krwi, która już zdołała częściowo zaschnąć i tworzyła grube skrzepy wszędzie – na twarzy, na włosach, na brodzie, na całym ciele poszarpanym biczowaniem. Zdejmowali koronę cierniową wplątaną we włosy, wbitą w skórę głowy jak potworna czapa czy hełm. Czynili to powoli, prawie tak, żeby Go nie urazić. Bo jak inaczej. Jak Go pochować z kolcami na głowie, w tej szacie krwi, która okryła całe Jego ciało? Wreszcie skończyli. Teraz trzeba było rozłożyć prześcieradło, przesypać je ziołami, które przydźwigał na górę subiekt sklepowy.
– Dajcie mi Go choćby na chwilę, zanim przygotujecie prześcieradła – usłyszeli prośbę Jego Matki.
Usiadła pod słupem, na którym jeszcze przed chwilą wisiał Jej Syn, i czekała na ostatnie pożegnanie. Tak też zrobili. Złożyli Jego ciało na Jej kolanach. A Ona je przygarnęła do siebie tak jak wtedy, gdy Go maleńkiego nosiła na rękach. „Gdyby nie te trzydzieści kilka lat, gdyby nie ten czas szalony, cudowny, jedyny, pełen lęków o Ciebie, pełen radości przez Ciebie – mój Synku – byłoby tak samo jak wtedy w Nazarecie. Przecież już wtedy wiedziałam, że przejdę przez życie jak żadna inna, jak nikt inny przejść nie może. Dziękuję Ci za ten dar, jakim mnie obdarzyłeś. Za siebie, który mi się dałeś”.
Gdy prześcieradło, obficie posypane ziołami, było już gotowe na przyjęcie ciała, wzięli je z Jej rąk i położyli na ziołach. Pozostałą częścią ziół przysypali Jego ciało. Owinęli mocno, ściągając z obu stron. Teraz z kolei taśma płócienna. Okręcali nią ciało zawinięte w prześcieradło silnie, twardo, dookoła, pas obok pasa, zgodnie z przepisami, zgodnie ze zwyczajem, jak kukłę, jak mumię egipską, od stóp aż po szyję. Żeby się nie ruszały nogi, żeby się nie ruszały ręce. Jeszcze na twarz położyli chustę i już można było nieść do grobu.
Był już czas. Bo już słońce, które przebijało się z trudem przez ciężkie zwały chmur, chyliło się ku zachodowi. Podnieśli i zaczęli znosić w dół. Prowadził Józef. To faktycznie okazało się blisko. Grób – wyrąbany w dawnym kamieniołomie – porządny, a nawet piękny, pachniał świeżym kamieniem, widać było, czuć było, że roboty kamieniarskie zostały co dopiero ukończone. Wygodny, obszerne wejście. Niewielki, ale dostateczny przedsionek, za nim sam grób: wysoka stosunkowo izba, w niej szeroka kamienna ława, na której położyli ciało Jezusa. Gdy mężczyźni zrobili to, co do nich należało, weszła Ona: Matka, z Magdaleną. W świetle kaganków, które słudzy Józefa przygotowali, skontrolowała gospodarskim, matczynym okiem czy wszystko jest tak, jak być powinno. Poprawiła chustę na twarzy, bo się nieco zsunęła. Pocałowała Go i powiedziała trochę do Niego, trochę do siebie:
– Przecież i tak zmartwychwstaniesz.
I wyszły.