Biblioteka


6. Emaus



 

Emaus

    1.  – No to, chłopcy, ja spadam – Kleofas niespodziewanie wyskoczył.
 – A ty dokąd? – Tadek go spytał.
 – Do chaty.
 – Czyś ty zgłupiał. Chcesz wracać do Galilei?
 – O, to, to. Dokładnie tak.
 – A dlaczego? – Tadek wciąż był przy głosie, reszta przysłuchiwała się milcząco.
 – Dlatego, że to jest dobry czas, aby zwiewać – Kleofas się droczył.
 – Ale ja ciebie pytam, dlaczego chcesz odchodzić?
 – A, tu cię boli – Kleofas się przekomarzał. – Myślałem, że jesteś na tyle inteligentny i nie potrzeba ci tłumaczyć. A więc z paru powodów. Po pierwsze, mam już dość tej zabawy. Dokładnie po same dziurki od nosa. A po drugie, stwierdzam, że nie udało się. Owszem, były szanse. Przecież szliśmy na Jerozolimę. Tak, to był prawdziwy marsz na Jerozolimę. I wszystko wskazywało na to, że się uda. Tylko trzeba było uderzyć na Sanhedryn.
 – Jak to „uderzyć na Sanhedryn”? – Filip zdziwił się. – Wymordować Sanhedryn? Przecież Jezus nauczał, że najważniejsza jest miłość, bo Bóg jest miłością.
 – Filipie, ty się nie zajmuj takimi sprawami, bo to nie na twoją głowę. A jak już, to ci powiem krótko: Trzeba wiedzieć, co się chce. Jeżeli się chce zbudować królestwo, czy Boże, czy nie Boże, to najpierw muszą być ofiary, a potem dopiero można mówić o miłości. Zrozumiałeś? Dlatego należało posłuchać Judasza. Tak! Judasza! Nie patrzcie na mnie jak na idiotę.
 – Judaszowi przyznajesz rację? – Filip nieśmiało wyjąkał.
 – A tak. On jeden dobrze wyczuwał, co należy robić. Jeżeli chce się nowego królestwa Izraela, to trzeba być konsekwentnym, a nie rozczulać się, jak tu obecny Piotr, który całą sprawę utrudnił, zablokował Judaszowi drogę. Ale nieważne. Co było, to było. Potem stało się to, co się stało i nie ma się temu co dziwić. Nasi przeciwnicy woleli drugi raz nie ryzykować i zamordowali Jezusa. W ten sposób sprawa jest definitywnie zakończona. Powtarzam: definitywnie.
 Wszyscy z uwagą, a niektórzy nawet z najwyższym napięciem słuchali tego, co tłumaczył Kleofas. Było oczywiste, że on mówił nie tylko za siebie, ale za każdego z nich. Każdy mniej lub więcej mógł się z nim utożsamiać. Każdy, mniej lub więcej, myślał podobnie jak on. Kleofas wskazywał im rozwiązanie, które należy podjąć, żeby się uratować – żeby uratować przynajmniej część tego, co zainwestowali w Jezusa. Teraz, gdy się okazało, że zbankrutował, że doszło do plajty, należy wycofać swój kapitał jak najprędzej i ile się tylko jeszcze da. A więc słuchali, przymierzając się do rozwiązania, które proponował Kleofas.
 – I co chcesz robić? – Filip zaczynał od początku.
 – Powiedziałem już: wracam do domu.
 – Mimo tego co mówiły Joanna, Maria i Magda? – dziwił się wciąż Filip.
 – Już mam dość tych bab, które opowiadają, że widziały aniołów czy nawet Jezusa. Piotr z Łazarzem tam był, ale aniołów nie widział. Ani tym bardziej Jezusa.
 – Ale widzieli chusty, które świadczą, że zmartwychwstał.
 – Jak zmartwychwstał? Wyszedł przez taśmy? Gdy Łazarz zmartwychwstał, to trzeba było odkręcać z niego taśmy, bo by się nie ruszył. A Jezus jak? Jak powietrze? Wyparował?
 – No to co myślisz? – Tadeusz nie rozumiał.
 – Nic nie myślę. Nie chcę myśleć. Ja nie od takich mistycznych spraw. Ja chciałem Mesjasza, króla! Nie, to nie, mówię przepraszam, dziękuję i do zobaczenia na rybach.
 Zapadła cisza. Nikt nie odważał się zabrać głosu. Dopiero po chwili Szymek, jąkając się jak to zwykle, gdy był zdenerwowany, twardo postawił sprawę:
 – A uważasz, że tam cię nie poszukają?
 Kleofas, dotąd „na fali”, teraz oklapnął:
 – Tuś mnie trafnie uderzył. Masz rację. Brałem i to pod uwagę. Ale może gdy zobaczą, że zająłem się swoją robotą, to zrezygnują ze mnie.
 – Może nawet nie zdążysz zacząć tej swojej roboty – Szymek zaśmiał się. – Może nawet nie zdążysz do niej dojść, a w drodze cię przycapią i nie zdążysz się nawet wytłumaczyć, że ty w drodze na ryby, i skrócą cię o głowę. Czekają na nas w bramach miast, na rogatkach, śledzą nas oczami celników ale i rabinów, i wszelakich przełożonych synagog. Gdy wylądujesz w Kafarnaum, to na drugi dzień będą o tym wiedzieli w Jerozolimie ci, którzy potrzebują to wiedzieć.
 Kleofas zaniepokoił się:
 – Co radzisz?
 – Siedź na czterech literach – tłumaczył Szymek. – Oni są bardzo zdenerwowani i mogą zrobić głupstwo. Trzeba się przyczaić, przywrzeć, nie pokazywać się. Święta się skończą za osiem dni, wtedy trzeba ze wszystkimi spłynąć do Galilei, a tam zobaczymy co dalej.
 Ale Kleofas już zdążył się pozbierać:
 – Nie, ja idę, a wy róbcie, co chcecie. Kto się do mnie dołączy, proszę bardzo.
 – Twoja wola – Szymek został przy swoim. – Twoja sprawa, twój interes, twoja głowa. Tylko nikogo nie namawiaj, bo to może być namawianie do samobójstwa.
 Kleofas już się kierował ku wyjściu, gdy zatrzymał go Tadeusz:
 – Kleo, nie obraź się. Chcę ci postawić ostatnie pytanie. I to przy wszystkich.
 – No słucham – odpowiedział jak to on, zadziornie. Ale jakaś obca nutka w głosie świadczyła, że boi się tego pytania. – Jedź śmiało.
 – Uważam, że ty odchodzisz nie dlatego, że nie wierzysz w Zmartwychwstałego, ale dlatego, że wierzysz z zmartwychwstanie Jezusa.
 – No to dlaczego bym odchodził? – Kleofas wyraźnie nadrabiał miną.
 W izbie panowała cisza, jakby wszyscy oczekiwali uderzenia pioruna. I to nastąpiło.
 – Bo się boisz – Tadek mówił powoli – że dopiero teraz może dojść do zawieruchy, w której polecą głowy. A ty po prostu nie chcesz stracić swojej.
 – A jakby to była prawda, to co? – Kleofas powiedział zaczepnie.
 – To nic – Tadek odparł pojednawczo. – Tylko myślę, że jesteśmy wciąż na tyle kolegami, że obowiązuje nas szczerość. Po co jakieś takie mydlenie oczu. Trzeba innym też tak ukazać sprawę, żeby wiedzieli, co ryzykują. A nie samemu uciekać, a inni niech pozostaną w nieświadomości.
 – Każdy ma swój rozum i wie, co robi. Każdy ma wolną wolę i może postąpić tak czy inaczej. – Kleofas usiłował się wymigać. Ale ani on w to nie wierzył, ani jego słuchacze. – Tak czy tak, ja odchodzę. Idzie ktoś ze mną? – tu Kleofas zwrócił się w stronę kolegów, dając do zrozumienia, że rozmowę zakończył.
 – Ja – odezwał się jeden głos. – Ja zawsze z tobą, teraz też.
 Z grona siedzących wysunął się Józef.
 – No to cieszę się, że nie będę sam! – wykrzyknął Kleofas ze sztuczną radością i przygarnął go ramieniem. – Jeszcze ktoś idzie? – Kleofas wypatrywał chętnego. Ale następnego nie było. – No to zostańcie w zdrowiu i do rychłego spotkania w Kafarnaum.
 – Niech was Bóg prowadzi – odezwało się parę głosów.

 2.  Gdy Kleofas z towarzyszem wyszli z izby, Andrzej zwrócił się do Tadka:
 – Bardzo ci dziękuję za twoje odezwanie się. To nam wszystkim otworzyło oczy na sprawę. Ja na to bym nie wpadł. Masz rację. Jeżeli Jezus zmartwychwstał, to może dojść do wszystkiego.
 – Do czego może dojść? No do czego?! Powiedz! – wołał zaniepokojony do najwyższego stopnia Janek.
 – Sam nie wiem. Może dojść do wszystkiego. To przekracza wszelkie wyobrażenie.
 – Ale co? No co? Hufce anielskie zstąpią z nieba, żeby obronić Jezusa?
 – Czyś ty oszalał?! – wykrzyknął Jakub.
 – A dlaczego nie? A dlaczego nie? Jak Go wskrzesił, to musi Go obronić – Janek się upierał.
 Jakub już chciał Janka zwymyślać, ale przeszkodził mu w tym Andrzej:
 – Janku, ty masz tu trochę racji, bo można być pewnym, że Jezus zostanie natychmiast zaaresztowany przez Sanhedryn i przekazany Piłatowi, aby ten wykonał powtórnie wyrok śmierci.
 – A widzisz – wykrzyknął Janek do Jakuba – że mam rację!
 I na pewno kłótnia obu braci trwałaby w nieskończoność, gdyby nie przeszkodził im Tomasz, najwyraźniej bardzo zdenerwowany:
 – Jeżeli się nadal chcecie kłócić, to wyjdźcie na zewnątrz i dopuśćcie innych do głosu.
 To poskutkowało. Sprzeczka ustała jak nożem uciął, a Tomasz kontynuował:
 – O ile rozumiem wasze myślenie, może w każdej chwili dojść do ataku na nas. I to albo żołnierzy Piłata, albo oddziałów Świątyni.
 – Jeżeli się potwierdzi fakt, że Jezus zmartwychwstał – uzupełnił Kuba.
– Załóżmy, że się potwierdzi. Wobec tego oświadczam wszystkim publicznie, żeby znowu nie było tak jak w wypadku Kleofasa, że ja nie mam ochoty czekać tutaj na żołnierzy jednych czy drugich i odchodzę.
– Dokąd? – Filip wyskoczył z pytaniem.
Ale Tomasz nawet nie raczył się zwrócić w jego stronę, tylko łypnął parę razy oczami i powiedział:
– Ja bym najchętniej poszedł z Kleofasem, ale to już nie te nogi. No i tam nie mam nikogo bliskiego, u kogo mógłbym spokojnie pomieszkać. Na szczęście tu w Jerozolimie jest paru moich znajomych, paru filozofów rzecz jasna – poprawił się – spróbuję u nich przeczekać. Trochę odpocząć – znowu się poprawił. – A potem zobaczymy, jak się sprawy potoczą.
Zgromadzeni słuchali tej wypowiedzi Tomasza jak sparaliżowani. Było oczywiste, że Tomasz ucieka i nieporadnie, bo spanikowany, usiłuje stworzyć jakieś pozory. Ale z żałosnym skutkiem.
 – Tylko radzę ci – Szymek zakończył to gadanie Tomasza – zastanów się dokładnie, którego ze znajomych, przepraszam: filozofów, wybierzesz. Bo możesz natrafić na takiego, jaki gdy ledwo do niego wejdziesz, to już pobiegnie do świątyni albo do Antonii z donosem, że u niego zamieszkał jeden z Dwunastu Jezusa.
 Tomasz nie zareagował na te słowa, w milczeniu zgarniał jakieś swoje rzeczy do torby podróżnej i już wychodził.
 – No to zostańcie z Bogiem.
 – Boże prowadź – odpowiedzieli niektórzy.
 Prawie wszyscy przyjęli to pożegnanie jako kolejny wyrok śmierci na siebie.

 3.  Ale gdy tylko Tomasz wyszedł, Szymek wstał, rozejrzał się po reszcie badawczo, wyszczerzył zęby, roześmiał się, zatarł ręce i powiedział, jak to on, zacinając się:
 – Z tonącego statku szczury uciekają. No, kto następny! – wykrzyknął i rozglądnął się po zgromadzonych. Ale nie było odpowiedzi. – Może jeszcze ktoś spróbuje wynieść łeb z tej pożogi? – Ale dalej cisza była mu odpowiedzią. – No to jak jesteśmy sami, powiem wam, co myślę na ten temat.
 – No powiedz, powiedz! – wykrzyknął Janek. – Bo ja się boję.
 – Już mówiłem. Chociażby do Tomasza. A więc jak nie masz pewnego człowieka w Jerozolimie, to nie szukaj u niego schronienia – mówił do Janka, a właściwie do każdego. – Ale to musi być naprawdę pewny człowiek. To jest takie trochę żołnierskie, trochę partyzanckie myślenie. Ale przecież nie na darmo Pan Bóg mnie tak pokierował, że byłem zelotą.
 – A dalej? – Janek nie mógł się doczekać.
 A po drugie. Jezus nam już przesłał wiadomość przez Joannę i Marię, że mamy uciekać do Galilei. Ale nie teraz! – wykrzyknął. – To samobójstwo. Teraz jest osiem dni świąt Paschy. I żaden normalny Izraelita nie wychodzi z Jerozolimy. Bo po to tu przyszedł, żeby świętować. A jak wychodzi, to takiego nawet nie potrzeba pytać, dlaczego wychodzi, tylko należy go zabić. Bo na pewno jest jakimś przestępcą. A więc pójdziemy do Kafarnaum za osiem dni. Albo za dziesięć. Ale na pewno z wszystkimi, którzy będą wracać do domu – tu przerwał. – Ja skończyłem pierwszą część. A jak chcecie, jak się zgadzacie z tym, to może być druga.
 – Mów, no mów drugą część! – Janek nie mógł wysiedzieć z niecierpliwości.
 – Jak się zgadzacie z pierwszą, to wam powiem drugą. Betania, tu gdzie jesteśmy, to jest dobre miejsce. Jest solidny dom, który ma parę wyjść. No i są okna. Jest ogród, dookoła niego solidny wysoki mur, porządna brama, boczna furtka, wokół pola, wzgórki, wąwozy, skałki – można się schować. Jest tylko niewygodny sąsiad, Szymon Trędowaty. No, ale zawsze musi być takie coś. Za to mamy gospodarza, na którym możemy polegać. Drugiego takiego jak Łazarz nie ma na świecie. A to jest najważniejsze.
 – Ale jak nas będą chcieli zgarnąć, to zgarną – Kuba miał swoje zastrzeżenia.
 – Gdybyśmy się rozeszli po Jerozolimie, to bez trudności – odpowiedział mu Szymek, jąkając się. – Każdego po kolei. I dlatego boję się o Tomasza. Ale po to, żeby nas tutaj zgarnąć, trzeba przeprowadzić prawdziwą akcję. Otoczyć całą posiadłość, wprowadzić do wnętrza dużą grupę żołnierzy. W końcu jesteśmy nie ułomki i za darmo skóry nie oddamy. Tego nie zrobią w czasie świąt. Spowodowałoby to zbyt wielkie zgorszenie. Ale oczywiście, na wszystko musimy być przygotowani.
 – A więc co? A więc co? – Janek chciał wszystko wiedzieć.
 – Brama stale zamknięta! Ktoś bez przerwy na straży! W razie czego uciekać w pola nie razem, tylko pojedynczo i tak dalej. To sobie omówimy i wytrenujemy. Zgoda?
 – Szymku! Jesteś wielki! – Janek wykrzyknął z zachwytem.
 – Nie taki wielki – odpowiedział, szczerząc zęby. – Tylko dwa metry wzrostu. Na szczęście bary szerokie.

 4.  – Wreszcie możemy zwolnić. Nic się nie dzieje. Szczęście od Boga, że wszystko dobrze poszło – mówił Kleofas do swego towarzysza.
 – Najwięcej się bałem, gdyśmy przechodzili przez Złotą Bramę – ten odpowiedział. – Jeden ze strażników tak na nas podejrzliwie popatrzył, że pomyślałem sobie: to koniec, wpadliśmy. Ale potem jakby zrezygnował czy też zajął się czym innym, no i przeszliśmy szczęśliwie. Ja tylko ze wszystkich sił pilnowałem się, żeby iść spokojnie, żeby nie rzucić się do ucieczki. Teraz już nam nic nie grozi, gdy mamy miasto daleko za sobą.
 – Obyś w złą godzinę tego nie powiedział – Kleofas nie był takim optymistą. – Stare przysłowie mówi: „Nie chwal dnia przed zachodem”, a do zachodu jeszcze trochę.
 Odwrócił się i zobaczył człowieka, który się do nich zbliżał.
 – A skądże On się tu wziął – powiedział szeptem do Józefa. – Ale ty teraz nie patrz w Jego stronę. Przecież przed chwilą, gdy się oglądałem, jeszcze Go nie było.
 A Nieznajomy już się zbliżył. Wysoki, szczupły, z okręconą szalem twarzą, zwyczajem pasterzy idumejskich, tak że w szparze pomiędzy zawojem na głowie a szalem tylko oczy pozostawały wolne.
 – Pokój wam – usłyszeli przytłumione szalem pozdrowienie.
 – Pokój, pokój.
 Choć nie zdradzali ochoty – ani Kleofas, ani jego towarzysz – żeby Nieznajomy dołączył do nich, ten jakby nie dostrzegał tej niechęci, niefrasobliwie zapytał ich:
– Cóż za rozmowy prowadzicie, że jesteście tacy smutni?
 Ale Kleofas nie zareagował na ten serdeczny, nawet przyjacielski ton, lecz prawie ze złością, trochę z ironią napadł Go:
 – Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało.
 Przybysz, niezrażony napastliwym tonem głosu, odpowiedział pytaniem:
 – Cóż takiego?
 Kleofas nagle jakby poczuł potrzebę opowiadania komuś o tym, co przeżył w ciągu tych ostatnich paru dni, zaczął opowiadać:
 – To, co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu.
 Tu Kleofas przerwał, wyczekując jakiejś reakcji ze strony Nieznajomego. Ale ze szpary pomiędzy zawojem a szalem patrzyły na niego oczy spokojne, jakby czekające na dalszy ciąg. Więc mówił dalej, na poły ze złością, na poły z żalem:
 – Jak arcykapłani i nasi przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali.
 Spodziewał się teraz jakiegoś odzewu i znowu zrobił przerwę. Ale nie doczekał się. Więc podjął dalej swoje zwierzenia:
 – A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izrael – zakończył z rozczarowaniem w głosie.
 – Czemu jesteście tacy naiwni, czemu wam się nie chce myśleć, czemu nie umiecie słuchać proroków? I wy mówicie, że czytacie Pismo Święte.
 Słuchali słów Nieznajomego na wpół zaskoczeni, zdziwieni, na wpół oburzeni, obrażeni. Jak On śmie się do nich tak zwracać. Kleofas, jak zwykle porywczy, popędliwy, już, już był bliski zwymyślania Go. Ale jeżeli coś go powstrzymywało, to ton, jakim te surowe słowa były wypowiadane. Ton ciepły, serdeczny, pełen miłości i troski o nich, o ich wiarę, która się załamała, a którą Kleofas wyraził słowami: „A myśmy się spodziewali, że On miał wyzwolić Izrael”. Więc słuchali tych słów nagany z opuszczonymi głowami.
 – Czyż Mesjasz nie miał cierpieć, a potem wejść do swojej chwały? Przecież Pismo Święte wszystko o Nim mówi, od przyjścia na świat aż do śmierci. Zapomnieliście, co pisze o Jego narodzeniu Izajasz w rozdziale siódmym: „Oto Panna pocznie i porodzi Syna, któremu nadadzą imię Emanuel”. A o miejscu narodzenia Micheasz w piątym rozdziale pisze: „A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela”. Z kolei o ucieczce do Egiptu przed gniewem Heroda Wielkiego: „Z Egiptu wezwałem Syna mego” – Ozeasz w jedenastym. Całe Jego życie jest zapowiedziane w Piśmie Świętym, tylko trzeba uważnie czytać. Nawet o Janie Chrzcicielu jest mowa: „Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, Jemu prostujcie ścieżki” – znowu Izajasz w czterdziestym. O nauczaniu Jezusa na terenie Galilei: „Ziemia Zabulona i ziemia Neftalego, droga morska, Zajordania, Galilea pogan. Lud, który siedział w ciemności, ujrzał światło wielkie i mieszkańcom cienistej krainy śmierci światło wzeszło” – u Izajasza w ósmym rozdziale.
 Mówił do nich cicho, półgłosem, ale przecież wyraźnie, że wszystko mogli słyszeć; spokojnie, nie przekonując, ale raczej wskazując. Uświadamiał im sprawy proste, oczywiste, tylko jakby dotąd przez nich niezauważane, pomijane, które dobrze znali, tylko dotąd jakoś ze sobą nie wiązali:
 – To On był taki, jak mówił prorok Izajasz w rozdziale czterdziestym drugim: „Oto mój sługa, którego wybrałem. Umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego w Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani lnu tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi. W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą”. Przecież nie mógłby być inny, jeżeli głosił, jeżeli miał głosić Boga, który jest Miłością. O Nim prorokował psalmista w Psalmie 118: „Właśnie ten kamień, który odrzucili budujący, stał się głowicą węgła. Pan to sprawił i jest cudem w naszych oczach”. I to już nie miał być prorok, nie mesjasz. To miał być i był ktoś, kogo nigdy dotąd nie było na ziemi ani nie będzie. Dla którego nie ma nazwy czy imienia. Syn Boży. O Nim pisał Dawid: „Rzekł Pan do Pana mego: Siądź po prawicy mojej, aż położę Twoich nieprzyjaciół pod stopy Twoje”, w Psalmie 110. O Nim pisał Daniel w rozdziale siódmym: „Ujrzycie Syna Człowieczego siedzącego po prawicy Wszechmogącego i nadchodzącego na obłokach niebieskich”.
 Zaskakiwał ich tą znajomością Pisma. Przecież już niejednego doktora spotkali w życiu, z niejednym rozmawiali. Byli tacy, którzy potrafili cytować z pamięci całe partie poszczególnych Ksiąg Mojżeszowego Prawa a nawet Proroków, nie mówiąc o Psalmach. Ale to było coś innego. Nieznajomy poruszał się po rozległych przestrzeniach Pisma Świętego z lekkością motyla. Trafiał za każdym razem w dziesiątkę. Wybierał tekst, który potrzebował, z absolutną znajomością rzeczy, a zarazem z pewnością siebie. Posługiwał się poszczególnymi tekstami Pisma Świętego jak najwyższej klasy artysta, dobierający kolejnych farb do budowania swojego arcydzieła malarskiego. Jak kompozytor, kształtujący z poszczególnych dźwięków, wątków melodycznych utwór muzyczny. Słuchali tego dzieła, które rozwijało się przed ich oczami, przed oczami ich duszy, a On mówił dalej:
 – W Piśmie Świętym zamieszczone są nawet szczegóły Jego dziejów. Prorocy wspominają o Jego zdrajcy. Jeremiasz mówi: „Wzięli trzydzieści srebrników, zapłatę za Tego, którego oszacowali synowie Izraela. I dali je za Pole Garncarza, jak im Pan rozkazał”. „W poczet złoczyńców został zaliczony”. To przepowiedział Izajasz w rozdziale pięćdziesiątym trzecim.
 Mijały minuty, kwadranse, godziny. Na drodze było pusto – ani nikogo przed nimi, ani nikogo za nimi. Bo przecież któż to wędruje w czasie świąt. Żar lał się z nieba potężny. Ale oni jakby go nie czuli. A On wciąż mówił. Nawet Kleofas – wszystko wiedzący lepiej, zadziorny, uparty, nieprzejednany – teraz prawie zaniemówił, zasłuchany w ten Jego wywód.
 – O Jego męce i śmierci oraz przebiegu tych wydarzeń mówi Psalm 16: „Nie połamali Mu kości”, pisze Księga Wyjścia w rozdziale dwunastym, „ale Go przebodli włócznią”, o czym już mówił prorok Zachariasz w dwunastym. Nawet o tym Dawid wyśpiewał, że o Jego suknię losy rzucali żołnierze: „Podzielili między siebie szaty, a los rzucili o moją suknię” – w Psalmie 22.
 Już przestali się dziwić, skąd u Niego taka znajomość tematu, taka duża wiedza i orientacja i dlaczego On im to mówi, co ma w tym za interes, a tylko słuchali, słuchali, słuchali. Wreszcie odezwał się Kleofas – nie Kleofas. On, a jakby nie on. Taki wyciszony, oczarowany, taki wychylony ku temu ich Towarzyszowi podróży:
 – Tak, to wszystko prawda. Ale dotąd nie powiedziałeś o najważniejszym, za co On zginął.
 – A zginął za to, że głosił prawdę o Bogu-Miłości – Nieznajomy krótko odpowiedział.
 – Podczas gdy faryzeusze, tym bardziej saduceusze nauczają, że Bóg jest sprawiedliwy – dodał Józef. – Czy tak?
 Nieznajomy, zachęcony tym pytaniem, podjął temat, jakby był do niego szczególnie przygotowany:
 – To zabrzmiało, jakby Jezus głosił naukę wymyśloną przez siebie samego.
 – Bo też Jezus faktycznie nauczał rzeczy – Józef zapalił się – z którymi nie mogli się zgodzić ani faryzeusze, ani saduceusze.
 – Jakie? Daj przykład.
 – Choćby to, że poganie są przez Boga traktowani tak jak Izraelici. I że po śmierci pójdą do nieba na równi z nami, gdy tylko na to zasłużą uczciwym życiem. Raz Go za to nawet chcieli w Nazarecie zrzucić ze skały w przepaść. Ale mimo to nie zrezygnował i później nieraz mówił, że poganie zasiądą w królestwie niebieskim z Abrahamem, Izaakiem i Jakubem, a nie wszyscy Izraelici się tam dostaną.
 Kleofas od dłuższej już chwili czuł uwieranie bukłaka na ramieniu i cichutkie bulgotanie w nim wody. Pomyślał: „Jak ją słyszę, jak go czuję, to wyraźny sygnał, że najwyższy czas na to, żebyśmy zrobili sobie jakąś małą przerwę w wędrówce”. Podniósł głowę w górę – słońce stało w zenicie. Wobec tego, nie przestając słuchać wywodów Nieznajomego, zaczął się rozglądać za jakimś cieniem. Ale nic takiego nie zauważył, co by się nadawało na krótki południowy odpoczynek. „A gdzieś tu powinna być już oaza, moja oaza, gdzie zwykle robię przystanek, żeby chwilę odpocząć od skwaru”. Dopiero za moment zauważył swoją kępę palm.
 – Może byśmy tak na chwilę przysiedli, żeby przeczekać ten największy upał? – zaproponował.
 – Najwyższy czas – przyznał Józef. – Tak zagadaliśmy się, że nawet nie zauważyłem, że południe minęło.
 – Przysiądziesz z nami? – Kleofas zwrócił się do Nieznajomego.
 – Z przyjemnością.
 Dotarli do zagajnika, który oprócz palm miał gęste poszycie. Ułożyli się z ulgą na trawie. Kleofas zdjął bukłak, wyciągnął zatyczkę i podał Nieznajomemu. Ale On podziękował. Wobec tego podał koledze. A gdy ten się napił, począł sam sączyć ciepławą wodę.
 – Przerwałem Ci. Proszę, mów dalej.
 Nieznajomy powrócił do zaczętego tematu:
 – Ale przecież to, co głosił Jezus, nie jest nauką przez Niego wymyśloną. Ona jest zawarta na kartach Pisma Świętego.
 – A gdzie? W którym miejscu? – napadli Go obaj, jakby Go przyłapali na kłamstwie.
 – Rozproszona w rozmaitych miejscach. Można je cytować bez końca.
 Uznali chyba, że się wykręca, bo z tym większym naleganiem natarli na Niego:
 – Prosimy bardzo. Cytuj.
 – Można zacząć od samego początku. Od stworzenia człowieka. Pan Bóg nie stworzył osobno Izraelitów, a osobno pogan. W Księdze Rodzaju w rozdziale pierwszym jest napisane: „Uczyńmy człowieka na nasz obraz, podobnego nam”. Jesteśmy stworzeni tak samo jak oni. Stworzył i błogosławił, jak jest napisano: „Poczem Bóg im błogosławił”. I ten rozdział kończy się stwierdzeniem: „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”.
 Kleofas, wciąż popijając wodę z bukłaka, przyglądał się Nieznajomemu. „Kto to może być?” Wybitnych, wielkich rabinów, takich jak chociażby Gamaliel, znał na pamięć. A Tego, którego niewątpliwie należało zaliczyć do największych, nie kojarzył z nikim. Zapraszając Nieznajomego do krótkiego południowego odpoczynku, liczył w głębi duszy na to, że odwinie On swój pustynny zawój i ukaże twarz. Ale tak się nie stało. Owszem, wiał wciąż silny, a nawet czasem bardzo silny, gorący, wysuszający wiatr. Ale przecież na tę chwilę odpoczynku można było odkręcić ten szal.
 – Tak, niemniej z narodem wybranym Bóg zawarł szczególne Przymierze – towarzysz Kleofasa poparł swego przyjaciela.
 – Bóg Przymierze zawarł z całą ludzkością.
 – Kiedy? – znowu Go chcieli przyłapać na potknięciu.
 – Księga Rodzaju mówi o tym w rozdziale dziewiątym, jak Bóg zawarł Przymierze z naszym praojcem Noem: „Ja zawieram przymierze z wami i z waszym potomstwem, które po was będzie, i wszelką istotą żywą, która jest z wami”.
 – Ale na górze Synaj zawarł Bóg Przymierze tylko z nami.
 – Zgoda, ale to nie znaczy, że pogan przeklął i odrzucił na potępienie.
 – Tak nauczają faryzeusze – upomniał Go Kleofas.
 – Ale Pismo Święte mówi w dziesiątkach miejsc z największym szacunkiem o poganach i o ich równości z Izraelitami.
 – Na przykład? – znowu Go łapali za słowo.
 – Choćby w Księdze Kapłańskiej w dziewiętnastym rozdziale: „Jeżeli w waszym kraju osiedli się przybysz, nie będziecie go uciskać. Przybysza, który się osiedlił wśród was, będziecie uważać za obywatela”. I dalej: „Będziesz go miłował jak siebie samego. Bo i wy byliście przybyszami w ziemi egipskiej”. Czy potrzeba jeszcze czegoś więcej?
 Wyraźnie zrobiło na nich duże wrażenie to zdanie: „Będziesz go miłował jak siebie samego”, bo przerwali i dopiero po chwili podjęli dialog:
 – Mówisz: w wielu miejscach. A możesz nam podać jeszcze inny tekst na dowód, że Bóg kocha pogan?
 Bardzo proszę, z Księgi Powtórzonego Prawa, z dziesiątego rozdziału: „On miłuje cudzoziemca, udzielając mu chleba i odzienia. I wy także miłujcie cudzoziemca, boście sami byli cudzoziemcami w ziemi egipskiej”.
 – Ale przecież nie mów tak, jakby Bóg na równi kochał pogan tak jak nas – obruszył się towarzysz Kleofasa. – To jest nasz Bóg, to jest Bóg Izraela. Nam się objawił.
 – Nie. Nie należy tak mówić „nasz Bóg” w sensie: Bóg jedynie Izraela. To Bóg wszystkich ludzi świata.
 – Udowodnij.
 – No na przykład: Pierwsza Księga Kapłańska zamieszcza modlitwę króla Salomona, jaką ten zanosi do Boga i w niej jest ten bardzo ważny tekst: „Również i cudzoziemca, który nie jest z tego ludu, z Izraela, gdy przyjdzie i będzie się modlić w tej świątyni, wysłuchaj i uczyń to wszystko, o co ten cudzoziemiec będzie do Ciebie wołać”.
 Kto to może być? Kleofas nie ustawał w szukaniu odpowiedzi na dręczące go pytanie. Patrzył na Niego opartego o pień palmy, przyglądał Mu się, lustrował każdy szczegół ubrania. Nic nie potrafiło ułatwić odpowiedzi na to pytanie. „Jakby nie stąd, nie z Jerozolimy, nie z Judei, nie z Galilei. Nawet nie z Palestyny. Ale również nie z zagranicy”. Spotykał w życiu tylu obcokrajowców. Nie byli mu dziwni. A jeżeli byli dziwni, to nie w ten sposób co On. „Jak z zaświata – pomyślał. – „Taki przy tym wyważony, spokojny, pełen jakiejś ciszy, wewnętrznej jasności. Jakie to szczęście, żeśmy Go spotkali”. Nawet nie chciał o tym myśleć, że wkrótce dojdzie do rozstania. Jakoś wydawało mu się, że On z nimi zostanie już na zawsze.
 Ogarniała go senność, Obrazy się rozmywały. Słowa, które wypowiadał Nieznajomy, były coraz cichsze, dochodziły jakby z coraz większej odległości, coraz mniej zrozumiałe, ginęły w graniu świerszczy. Jeszcze chwila i zasnął…
 Szedł z Jezusem i apostołami przez łan zboża wąską ścieżką, prawie gęsiego. Ciężkie, dojrzałe kłosy tłukły się o nich, rozgarniali je, żeby nie połamać, nie podeptać. Choć robił to prawie mechanicznie, bo z całą uwagą wsłuchiwał się w to, co mówił Jezus. Ale nie wszystko słyszał, bo Jezus był z przodu, dzieliło go od Niego kilka osób, a do tego wiatr zagarniał Jego słowa, a szum łanu zboża przytłumiał, mieszał się z nimi. A on tak bardzo chciał zrozumieć, bo był świadomy, że są to bardzo ważne słowa, bez których nie można żyć, bez których nic na świecie nie można zrozumieć. Wreszcie jakiś kłos palnął go wyraźnie w twarz – i zbudził się.
 Zdawało mu się, że nie spał długo, że to była krótka chwila, moment, mgnienie oka, choć obudził się trzeźwy, wyspany. Ale to tak wcale krótko nie było. Cień się wydłużył. Kleofas poczuł chłód na przylegającym do pleców mokrym placku sukni. Zdawało mu się, że jest sam. Rozglądnął się. Józef jeszcze spał. Nieznajomy siedział tak samo, oparty o pień palmy, z półprzymkniętymi oczami.
 – Przepraszam Cię – zwrócił się do Niego – my śpimy w najlepsze, a Tyś nawet oka nie zmrużył.
 Ale Ten tylko pokręcił głową, zaprzeczając:
 – To dobrze, żeście się trochę zdrzemnęli przed dalszą drogą.
 – Masz rację. Trzeba wstawać.
 Kleofas budził Józefa:
 – Dosyć tego dobrego. Przed nami jeszcze kilka godzin marszu. Chodźmy. Komu w drogę, temu czas.
Sam dźwigał się niechętnie na nogi, przerzucał przez plecy pustawy już bukłak i worek. Ruszył za nim jego towarzysz i Nieznajomy. Wyszli na drogę. Jakiś czas milczeli, aż Józef zagadnął Nieznajomego:
– Ty, jak widzę, dobrze znasz życie Jezusa. Co, Twoim zdaniem, jest ważne w Jego nauczaniu, gdy chodzi o temat, który poruszamy?
– Dla mnie może najpiękniejszą z historii Jezusa i najbardziej znamienną jest uzdrowienie sługi setnika rzymskiego. Uzdrowił poganina mocą Boga, jak wy mówicie: naszego Boga czy izraelskiego Boga. To uzdrowienie świadczy o tym, że ten Bóg „nasz”, Bóg izraelski kocha pogan na równi z nami, Izraelitami.
Słuchając Go, wsłuchując się w te słowa, Kleofas stwierdzał, że wywody Nieznajomego ukazywały im innego Jezusa – nie Jezusa ich pragnień, nie Jezusa władcę, dążącego do tronu, do panowania. Nie człowieka, który chce zniszczyć swoich przeciwników, zwyciężyć ich, pokonać, zapanować nad nimi, ale kogoś, kto chce ludziom ukazać prawdę Bożą, skrytą przed ich oczami, przywaloną przez nauczanie faryzeuszów, przywaloną przez zwyczaje, przepisy przez nich stworzone.
– A wróć do sprawy Nazaretu i próby zamordowania Jezusa – zagadnął Nieznajomego.
 – Jezus, przedstawiając w Nazarecie słuchaczom prawdę o miłości Boga do pogan, powoływał się na to, co jest napisane w siedemnastym rozdziale pierwszej Księgi Królewskiej, jak to Bóg posłał proroka Eliasza do poganki w Sarepcie Sydońskiej, aby ją uratował od śmierci głodowej, choć w tym czasie wielu Izraelitów umierało z głodu. I na drugi fakt, opisany w rozdziale piątym drugiej Księgi Królewskiej, jak to z polecenia Boga prorok Elizeusz oczyścił z trądu poganina Naamana, choć w tym samym czasie wielu Izraelitów chorowało na trąd. A jeden i drugi wypadek zdarzył się niewątpliwie po to, aby otworzyć Izraelitom oczy, aby wstrząsnąć nimi, aby przekonać ich, że Bóg kocha nie tylko ich, ale również pogan.
 – No, to nie bardzo rozumiem, dlaczego ludzie rzucili się na Jezusa.
 – Bo zaistniał groźny fakt – tłumaczył Nieznajomy. – Ludzie już bardziej wierzą w Talmud niż w Pismo Święte. Bardziej wierzą w interpretację faryzeuszów niż w samo Objawienie Boże.
 – Z tego wynikałoby – stwierdzał Kleofas z niejakim zaskoczeniem – że celem nauczania Jezusa było nawoływanie, by nasz naród powrócił do Pisma Świętego i odsunął się od Talmudu, który uczy pogardy dla pogan.
 – Nie tylko, nie tylko pogardy dla pogan – zaoponował stanowczo Nieznajomy.
 – A co byś jeszcze dodał? – spytał Kleofas.
 – Choćby – pogardy dla grzeszników. A Jezus uczył nie tylko słowami. Przecież rozmawiał z nimi, czego zakazują faryzeusze, zachodził do nich, czego tym bardziej zakazują faryzeusze, a nawet jadł z nimi, czego absolutnie zakazują faryzeusze.
 – Wszystko to drobiazg wobec uratowania od kamienowania jawnogrzesznicy – niespodziewanie Józef podjął nowy temat.
 – Bo to na dobrą sprawę nie chodziło o ukamienowanie tej cudzołożnicy, ale o Jezusa – tłumaczył Nieznajomy. – To był wstrząs dla całej opinii publicznej. Nikt nie pamięta, żeby ktoś stanął w obronie grzesznika, i to cudzołożnicy. A On się odważył, ryzykując własną śmierć. Chodziło Mu o zaufanie człowiekowi: że grzesznik może odwrócić się od grzechu i stać się uczciwym człowiekiem. Ale to nie koniec.
 – A mianowicie.
 – Że otoczenie może ustosunkować się do dawnego grzesznika, jakby w jego życiu nic złego się nie zdarzyło. Tutaj mam na myśli Jego słynną przypowieść o synu marnotrawnym, ukazującą jak ojciec, czyli Bóg, przebacza grzesznikowi. Ale to też praktykował.
 – O czym czy o kim myślisz? O Łazarzu i Magdalenie? – chciał się upewnić Kleofas.
 – Dokładnie tak. Stał się przyjacielem tego domu, tych ludzi, tej kobiety, narażając się na wszelkie zarzuty, a nawet podejrzenia i insynuacje.
 – Ale najbardziej odważną i rewolucyjną nauką było co innego: że Bóg nie karze za grzechy na tej ziemi – Józef wyskoczył z czymś nowym. – Bo nie jest tak? Przecież uczą nas faryzeusze w chederze, że Bóg za dobre wynagradza, a za złe karze, że za grzechy mści się aż do siódmego pokolenia.
 Kleofas jakby wreszcie rozszyfrował tego dziwnego Towarzysza. „On jest uczniem Jezusa”. No, była to niby oczywistość, a jednak sam był zaskoczony, że dopiero teraz zdobył się na to stwierdzenie. Już miał na końcu języka, żeby Mu to powiedzieć w oczy. Jeżeli się wstrzymał, to może dlatego, że liczył, iż sam jeszcze odkryje Jego imię. Inaczej zaryzykowałby i wykrzyknąłby: „Przecież ty jesteś drugi Łazarz” albo „drugi Józef z Arymatei”, albo „drugi Nikodem”. „Przyjaźnisz się z którymś z nich? Albo może nawet ze wszystkimi trzema? Czemuś nie powiedział tego od razu”.
 Dlaczego pomyślał o tych trzech? Ponieważ byli ludźmi najwyższej klasy – w sensie myślenia, ogólnej kultury, sposobu bycia, ale przede wszystkim podziwiał ich zawsze za to, że potrafią tak głęboko rozumieć Jezusa. Zwłaszcza dotyczyło to Łazarza. Choć jednak musiał przyznać, że żaden z nich nie dorównywał głębi tego Nieznajomego. Nawet Łazarz. Wobec tego przysłuchiwał Mu się nadal, jednocześnie szukając odpowiedzi na coraz bardziej intrygujące go pytanie, kto się kryje za tym pustynnym szalem. „I dlaczego zdecydował się iść z nami? Towarzyszyć nam, rozmawiać, poświęcać nam tyle czasu?” Bo już prawie nie miał wątpliwości, że to nie przypadek to dziwne spotkanie.
 – Pamiętacie, jak razu pewnego w świątyni Jezus ze swoimi uczniami spotkał niewidomego – przypomniał im Nieznajomy. – Jeden z apostołów zapytał Go: „Czy dlatego on jest niewidomy, że zgrzeszył, czy też że zgrzeszyli jego rodzice?” A Jezus odpowiedział: „Ani on, ani jego rodzice”. I uzdrowił go.
 – Ale za te uzdrowienia faryzeusze nazwali Jezusa synem Belzebuba. Że mocą szatańską uzdrawia.
 – Logiczne. Bo jeżeli Bóg kogoś ukarał chorobą, to nie po to, żeby nawet jakiś mesjasz mocą Bożą uwalniał ukaranego od choroby. Pozostaje tylko moc szatańska.
 Byli już zmęczeni. Przerwali więc ten dialog, aby złapać oddech. Choć słuchaliby tego bez końca, to zarazem wołaliby: „Dosyć, nie potrafimy więcej przyjąć. Jakoś to trzeba w sobie pomieścić, przemyśleć, przetrawić. Zachwycić się do reszty, żeby tego nie stracić, nie prześliznąć się po powierzchni a pojąć, ogarnąć, zrozumieć, przebudować, ułożyć na nowo »swoją Ewangelię«, uporządkować ją”. Bo to,. co dotąd przeżyli, stanowiło dla nich prawdziwą rewolucję. Byli zmęczeni. Ale równocześnie bali się, że jeszcze chwila, a On odejdzie tak jak przyszedł i tę jedyną szansę życiową, którą otrzymali, stracą. Wobec tego pytali dalej:
 – No powiedz, czy Pismo Święte mówi coś na ten temat? Czy mówi, że Bóg tu na ziemi nie karze człowieka za grzechy?
 – Jeżeli raz się stwierdzi, że Bóg jest miłością – Nieznajomy zaczął powoli i poważnie – to trzeba być konsekwentnym. Jeżeli raz się powie, że Bóg kocha człowieka, to kocha nie jakiegoś wyimaginowanego człowieka, ale takiego człowieka, jakim jest on naprawdę. A naprawdę człowiek jest grzeszny. Kiedyś Jezus powiedział, że nawet sprawiedliwy siedem razy upada na dzień. A więc Bóg kocha człowieka grzesznego. I wychodzi mu naprzeciw jak ojciec z przypowieści Jezusa o synu marnotrawnym. Przyjmuje go i przebacza, gdy ten żałuje.
 – No, to wtedy, kiedy człowiek złoży w świątyni przepisaną ofiarę.
 – Można składać i ofiarę. Ale przecież nie o nią chodzi – poprawił go Nieznajomy.
 – A o co?
 – O skruchę serca. O nawrócenie wewnętrzne. O wewnętrzną przemianę. O ustawiczne odwracanie się od grzechu, a zwracanie się ku Bogu. Od zła – ku dobru. Od nienawiści – ku miłosierdziu. Jezus uratowanej od ukamienowania jawnogrzesznicy nie polecił złożyć w świątyni ofiary, tylko powiedział: „Nie grzesz więcej”.
 – To powiedział Jezus. Zgoda. Ale mnie chodzi o Pismo Święte. Jest to gdzieś wyraźnie napisane?
 – Prorok Ozeasz wyraźnie powiedział w szóstym rozdziale: „Miłosierdzia chcę, a nie ofiary – mówi Pan”. Nic dodać, nic ująć. Jezus go nieraz cytował.
 – Ale my tu sobie mówimy o wielkich sprawach, a tymczasem trzeba powiedzieć, że najbardziej Jezus grał faryzeuszom na nerwach łamaniem szabatu – Kleofas przeskoczył na inny temat.
 – To nie było tak – zastrzegł się Nieznajomy. – Zdarzało się, że Jezus z ważnych powodów nie zachowywał przepisów szabatowych. Tak było na przykład wtedy, gdy głodni uczniowie zrywali kłosy, łuskali je w dłoniach i jedli, żeby nasycić się choć ziarnem. Kilka razy w szabat uczynił cud uzdrowienia chorych.
 – No, ale Pismo Święte zabrania łamania szabatu.
 – Nie bez wyjątków. Jezus wyraźnie powoływał się na Pismo Święte. Powiedział, że gdy Dawid był głodny, wziął chleby pokładne dla siebie i swoich towarzyszy, które Pismo pozwala jeść wyłącznie kapłanom. Jezus tłumaczył, że gdy w szabat zwierzę wpadnie do studni, to Pismo zezwala je wyciągnąć. Powołał się również na zasadę generalną: „Nie jest człowiek dla prawa, ale prawo dla człowieka”. Jest to zasada podstawowa dla tych zagadnień.
 Im dłużej Go słuchali, tym bardziej otwierały się im oczy na fakty znane, nieobce, słyszane nie po raz pierwszy w życiu, a przecież teraz jakby na nowo to usłyszeli. Już nie chodziło o to, czy Pisma zapowiadały, gdzie się Jezus urodzi i kiedy, jak będzie przebiegało Jego życie, ale Pisma świadczyły, że to, czego ich nauczał, że cała Jego Ewangelia jest zawarta w Piśmie Świętym.

 5.  Mijali osiedla, wioski, miasteczka. Słońce już stało nisko nad horyzontem, gdy doszli do Emaus. Tutaj Kleofas znał gospodę, gdzie można było przenocować.
– My tu zostajemy na noc – zachęcał towarzysza drogi. – Mam znajomego człowieka. Będzie wygodnie, swojsko, po domowemu. Zostań z nami, bo dzień się już nachylił i ma się ku zachodowi.
Nieznajomy jakby się wahał, więc Kleofas użył argumentu, który powinien przekonać tajemniczego pielgrzyma:
– Tu nie tylko dobrze dają jeść, ale gospodarz to swój człowiek. U niego naprawdę można przespać się spokojnie. W razie potrzeby ostrzeże, obudzi, wyprowadzi.
Nieznajomy – wciąż nie wiedzieli, jak On się nazywa – a przecież już taki bliski i znajomy, przystał na ich prośbę, choć nie wyglądał na zmęczonego i wydawało się, że mógłby całą noc wędrować, tym bardziej, że było widno. Jakby czekał na ich zaproszenie.
 Dobrnęli więc do zapowiadanej gospody, która mieściła się nieco w głębi, z dala od kurzu i zgiełku ulicy, mająca na zapleczu zieleń ogrodu. Weszli do wnętrza obszernego a przytulnego. Gospodarz przyjął Kleofasa jak starego przyjaciela:
 – Co za radość, że moje oczy ciebie oglądają! – wołał głośno. – Kopę lat się nie widzieliśmy! Co się z tobą działo? Czemuś tu nie zachodził? Już myślałem, że gdzieś wyjechałeś w dalekie strony albo, nie daj Boże, przytrafiła ci się jakaś przygoda. – Zdawało się, że nie będzie końca tym wykrzyknikom i pytaniom. – Ale co się dzieje, że ty już tu – mówił dalej, obejmując go. – Święta dopiero rozpoczęte, a ty wracasz. Umarł kto w domu, nie daj Boże, czy inne nieszczęście?
 – Najpierw musimy się umyć z drogi. I już szykuj jedzenie, bośmy głodni i spragnieni. A potem nam wskażesz miejsce na nocleg. Na końcu pogadamy.
 – Miejsca a miejsca. Gospoda pusta, wszyscy w Jerozolimie. Możecie wybierać jak w ulęgałkach, i ty, i twoi towarzysze.
 A więc najpierw wychlapali się przy studni do syta, a dopiero wtedy odświeżeni, ochłodzeni powrócili na posiłek.
 Gospodarz zaprowadził ich do wygodnego stołu w kącie sali, spodziewając się nowości od nich.
 -Tak się dużo zmieniło od ostatniego razu, gdyśmy się widzieli.
 – Ano zmieniło się, zmieniło – Kleofas nie był skory do rozmowy.
 Ale gospodarz tym się nie zrażał. Przygotowywał stół, ścierał go skrupulatnie i bez przerwy mówił:
 – No bo jak to jest do pomyślenia? To się w głowie nie może mieścić, że nasi ludzie, i to jacy ludzie – aż przystanął ze zdziwienia – sam Annasz i Kajfasz. Nie, nie tylko. Podobno cały Sanhedryn! Idą do poganina, żądając śmierci naszego człowieka – Żyda. – Gospodarz wycierał stół, na którym już nie było co ścierać. – I za co? Gdyby to był bandyta! Ja rozumiem. Ale wtedy i tak to nie byłaby sprawa Annasza, Kajfasza i naszego Sanhedrynu. A przecież On nie był bandytą. I oni idą z Nim do Piłata. Kto to jest Piłat, to każde dziecko wie. To ten, który nas prześladuje. Jak oni mogli iść do niego, prosząc o śmierć krzyżową dla Żyda? My wiemy, co to znaczy śmierć krzyżowa. To nasza już prawie narodowa hańba. Ilu Żydów ukrzyżowali Rzymianie? Dziesiątki? Setki? Tysiące! I prosić o jeszcze jednego…
 Kleofas usiłował przerwać ten wywód i zapytał:
 – Co dostaniemy do jedzenia?
 – A, do jedzenia. Jak pamiętasz, u mnie same dobre rzeczy, zaraz przynoszę. Ale jeszcze dwa słowa, bo widzę, że twój towarzysz może słyszy to po raz pierwszy. A więc faktycznie wszyscy mówią, że to można było bez trudu zauważyć, iż na końcu tym, który wygrał, nie był Sanhedryn, ale Piłat, który ich rękami załatwił własną sprawę.
 – My tacy głodni, a ty jeść nie dajesz – Kleofas się niecierpliwił.
 – Najmocniej przepraszam, że się rozgadałem, ale jak tu nie mówić, gdy widzę człowieka, który chętnie słucha.
 Nakrył do wieczerzy. Za chwilę był znowu ze stosem chlebów-placków, dzbanem wina i kubkami, obiecał, że wkrótce przyniesie kolację. W sali było już mroczno. Jeszcze wniósł kaganek oliwny, który również postawił na stole, i odszedł.
 Nieznajomy pierwszy wziął chleb i zaczął odmawiać błogosławieństwo:
 – Błogosławiony jesteś, Panie, Stwórco wszechświata, bo dzięki Twej hojności ofiarujemy Ci chleb, owoc ziemi oraz pracy rąk ludzkich, aby stał się dla nas chlebem życia.
 A potem, trzymając chleb już nad stołem, zaczął go łamać i rozdawać. A im nagle jakby dopiero teraz łuski spadły z oczu. Patrzyli na Jego ręce, słuchali Jego błogosławieństwa, ale wciąż jeszcze nie byli w stanie przyjąć tego, co widzieli. Nie mogło im się pomieścić w głowie, że ten Nieznajomy, z którym pół dnia byli w drodze, to ich Jezus. Że okazał im tyle miłości, tłumacząc cierpliwie i wyjaśniając jak najczulszy brat, jak najlepszy ojciec, jak najwierniejszy przyjaciel. Nie chciało się im wierzyć – a wierzyli, nie chciało się im w głowie pomieścić – a byli już pewni, że siedzi z nimi On – Jezus, umęczony i ukrzyżowany, a żyjący. Trzymali w dłoniach Jego Chleb i patrzyli oczarowani, że On, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co się w nich dzieje, odkręca spokojnie szal z twarzy, jakby dopiero teraz sobie uświadomił, że ma przystąpić do posiłku, a zapomniał twarz odsłonić. Zrobił jeden ruch dookoła głowy, nawijając szal na dłoń, jeszcze jeden ruch i nagle zobaczyli Jego oblicze pełne takiego blasku, takiej piękności, radości i czułości, że nie mogli wytrzymać tego nadmiaru. Odruchowo zasłonili oczy rękami. Gdy je odjęli od twarzy, Jego już nie było.
 Jeszcze coś do Niego mówili, jeszcze ręce wyciągali, żeby Go dotknąć, powitać, a On zniknął im sprzed oczu.

 6.  Przez chwilę macali w ciemności rozczapierzonymi dłońmi, czy nie natrafią na Niego. Jeszcze wstali od stołu i przeszukiwali kąt, w którym siedział, czy się gdzieś nie wtulił, ukrył. Aż wreszcie, prawie z rozpaczą, zrezygnowali.
 – Nie ma Go! – wykrzyknął roztrzęsiony Kleofas.
 – Odszedł – Józef potwierdził. – A ja ci powiem, mnie coś mówiło, że to On. Od samego początku. Odkąd tylko po raz pierwszy zwrócił się do nas – opowiadał dalej, prawie zanosząc się płaczem. – Ale nie chciało mi się wierzyć, skąd On, jak On, gdzieżby On, trzy dni temu przybity do krzyża i pochowany. No jak?
 – Ja się też dziwiłem, skąd On tak wszystko wie o Jezusie. Skąd On tak rozumie, lepiej od nas, czego Jezus nauczał, co chciał.
 Nie mogli się uspokoić. Mówili, mówili bez końca, jakby chcieli rozładować szok, który przeżyli, napięcie, które się w nich nagromadziło.
 – Ten szal nas zmylił. Bo to ani twarzy nie było dobrze widać, ani też głos nie mógł być ten sam.
 – Nie, nie tylko szal – zaprotestował Józef. – On w ogóle był trochę inny. Taki jakiś bardziej duchowy. Ten sam, a nie ten sam. Taki niby z tej ziemi, a nie z tej ziemi. Zwyczajny, a niezwyczajny…
 – Co robimy dalej? – Kleofas przerwał mu gwałtownie. – Bo ja już nie mam ochoty iść do Galilei. Po co tam? Żeby ryby łowić?
 – Oczywiście, że wracamy do naszych ludzi. Trzeba im przecież opowiedzieć, że widzieliśmy Jezusa.
 – I że nas zawrócił z drogi! No nie? – Kleofas dorzucił z nerwowym śmiechem.
 Nadszedł gospodarz z dymiącymi półmiskami. Ale oni już wstawali.
 – Nie, my nie będziemy jedli.
 – Jakże to – gospodarz się bronił, prawie obrażony.
 – Na nas czas. Musimy wracać do Jerozolimy – tłumaczył Kleofas.
 – A gdzie wasz gość? – gospodarz rozglądał się zaskoczony.
 – Już odszedł pierwszy. My musimy za Nim.
 – A przecież mieliście tu przenocować – gospodarz nie dawał za wygraną. – O co chodzi? Nic się przecież nie dzieje. Po co się śpieszyć? I tak gdzieś trzeba przenocować.
 – Taki mieliśmy zamiar. Ale się wszystko zmieniło. Płacimy i żegnamy się.
 – Ale tu naprawdę dom bezpieczny, nic wam u mnie nie grozi – gospodarz zapewniał. – Sam powiedz – zwrócił się do Kleofasa – czy kiedyś coś ci się u mnie przydarzyło?
 Kleofas rzucił pieniądze na stół, mówiąc:
 – Dziękujemy, przepraszamy, do następnego razu.
 I wypadł na dwór. Za nim Józef, pozostawiając osłupiałego gospodarza z rękami pełnymi naczyń.