Zmartwychwstały w Wieczerniku
1. – Wychodzisz? – zapytał Łazarz Piotra.
– Wnet wrócę – odpowiedział pospiesznie, nawet nie odwracając się.
Wyszedł, bo już nie wytrzymywał wszystkiego. Najpierw tego gadania, szumu, który mu wcześniej przecież nie przeszkadzał. A dalej – swoich ludzi, którzy przecież dotąd stanowili najlepsze środowisko, w którym czuł się jak w swoim żywiole. A teraz męczyli go niepomiernie, z narastającą siłą. Poszedł, gdzie go oczy niosły. Nie patrząc gdzie, byle dalej.
W miarę jak szedł, jak opadał z niego hałas, który jeszcze wciąż w sobie niósł, gwar rozmów, pytań, odpowiedzi, zdziwień, tłumaczeń, wykrzykników, śmiechów, gdy uspokajało się w nim to migotanie obrazów, doznań, które go tak umęczyło, dopiero teraz, w wolnej przestrzeni, w polu, w słońcu, w niebie, które go otoczyło, przyjęło – dopiero teraz siebie usłyszał: „Ja się boję spotkać Ciebie, Jezu”. Tu było źródło jego niepokoju, rozdrażnienia, zmęczenia.
Dopiero teraz sobie jakby na nowo uprzytomnił ten cały czas, jaki miał za sobą od chwili, gdy dobrnął w piątek w nocy do domu Łazarza, od zetknięcia się z Matką Jezusa, gdy Ta umyła mu nogi, aż po wiadomość, jaką przyniosła Magdalena, że wyniesiono ciało Jezusa z grobu i nie wiadomo, gdzie je ukryto. Potem jeszcze ten bieg na Golgotę z Łazarzem i widok pozostawionego zawoju grzebalnego na płycie grobu – dowód, że Jezus zmartwychwstał i jego, Piotra przerażenie, że to się naprawdę stało.
Tak. Teraz sobie to uświadomił. Teraz się do tego musiał przyznać, że był tym faktem przestraszony, że wolałby, żeby Jezus nie zmartwychwstał – żeby tamta karta zamknęła się definitywnie. Bo przecież co będzie, gdy Jezus przed nim stanie, co będzie, gdy on – Piotr stanie przed Jezusem. Jak stanąć, jak popatrzeć Mu w oczy. „Przecież powiedziałem, wyznałem, oświadczyłem pod Cezareą Filipową: »Tyś jest Mesjasz, Syn Boga Żywego«”. Pamięta tę chwilę, jakby to było wczoraj, kiedy Jezus zapytał: „A wy za kogo mnie macie?” Te słowa dźwięczą mu jeszcze teraz w uszach. I jak zestawić je z dziedzińcem Annasza, czwartkową nocą, kiedy oświadczył: „Nie znam tego Człowieka”. Słyszy je. Czuje te słowa też na swoich ustach. Jakby je wypowiedział przed momentem. Wyparł się Jezusa przed służącą, wobec ludzi tam zgromadzonych. Śmieją się, zataczają się od śmiechu, pokazują go palcami. „Mowa twoja ciebie zdradza, żeś Galilejczyk”. A to nie był tylko strach. „Przecież nie mają mnie zamiaru schwytać, uwięzić, zabić, przecież się śmieją”. Aż przystanął, bo go ogłuszył ten śmiech.
Rozglądnął się, oprzytomniał. Słońce świeciło, niebo pozostawało niebieskie, cisza panowała na polach, ptaki śpiewały. Przetarł ręką czoło. „Szaleję, to zwidy”. Poszedł dalej. Ale znowu opętały go tamte obrazy, oplątały, skrępowały. Opadły go tamte wydarzenia. „On moje słowa słyszał. On to wszystko widział. Spojrzał na mnie! Odwrócił się na szczycie schodów przed wejściem w drzwi. Wie o wszystkim. Przestałem w Niego wierzyć. Bo to był ktoś inny. To już nie był Potężny Cudotwórca leczący chorych, wskrzeszający umarłych, rozmnażający chleb. To nie Nauczyciel wielki słowem. Ale schwytany szalbierz, zwodzący ludzi i naród. Oszust zgarnięty przez aparat władzy za swoje wykroczenia. Włóczęga zakłócający ustabilizowany rytm życia narodu – narodu, który ma swoje zwyczaje, obyczaje, wierzenia, tradycje, świętości, instytucje, choćby takie jak świątynia, synagoga, szabat, który ma kompetentnych ludzi, takich jak kapłanów i faryzeuszów, postawionych na to, aby ten porządek życia podtrzymywali, dbali, by nie był zakłócony.
Przestałem w Niego wierzyć. I w Jego naukę o Bogu-Miłości. Bo gdyby Bóg był miłością, a nie sprawiedliwością i zemstą, czyżby dopuścił do tego, co się stało – tym bardziej, jeżeli to miałby być Jego Syn. Czyżby dozwolił, żeby został schwytany, skrępowany, wleczony przez ciemne miasto, osądzony. A jeżeli doszło do tego, do czego doszło, to znaczy, że ta nowa nauka o Bogu-Miłości, w którą i on – naiwny Piotr i oni – naiwni apostołowie zdołali uwierzyć, to ta nauka jest niczym innym jak tylko jedną wielką bzdurą, wymyśloną przez na wpół obłąkanego cieślę. To jedna wielka bajka opowiedziana przez zwariowanego poetę. Stało się. Teraz należy ratować skórę. Powrócić do swoich ryb.
Aż ten pusty grób. Aż ta Magdalena. Aż te niewiasty – Joanna i Maria. A w nim rosło przerażenie. Nadrabiał miną. Panował nad strachem. Poszedł z Łazarzem do Józefa z Arymatei i zapytał dzielnie: »Czy był u ciebie Jezus?« – a naprawdę drżał z obawy, że usłyszy potwierdzenie tego pytania. Jakże zazdrościł Kleofasowi, że ten odważył się powiedzieć wobec wszystkich apostołów to, co powiedział. Jakże zazdrościł mu odwagi, że odszedł do Galilei, że nie dał się powstrzymać ani Szymkowi, ani Tadkowi, ani Filipowi. Tak by najchętniej teraz, natychmiast ptakiem odleciał do swojego ukochanego Kafarnaum, do zapachu wody i ryb, do plusku fal liżących burtę jego łodzi i do swojej roboty, na której się zna, do której jest stworzony i którą lubi – żeby zapomnieć o tym trzyletnim incydencie, jak o przerwie w życiorysie.
I w tym prawie momencie podniósł oczy i zobaczył Jezusa tuż przed sobą – przepięknego, najlepszego, najcudowniejszego – za kim kiedyś poszedł bez chwili wahania. I najszczęśliwszy, jak nikt na świecie, wpadł w Jego ramiona.
– Piotrze, bracie – usłyszał.
Już więcej nic nie chciał słyszeć. Nie potrzebował, to mu wystarczało – na teraz, na dalsze życie – aż do śmierci. Jeszcze zdołał wykrztusić:
– Przebacz.
Ale to nie było potrzebne, prawie niezauważone. Tylko to było ważne, to „bracie” i ten uścisk ramion trwający chwilę, wieczność, życie całe.
Potem jeszcze doszło do niego polecenie:
– Wracaj do swoich, bo tam cię potrzebują. A po świętach idźcie do Galilei. Tam się znowu spotkamy.
Wobec tego spełnił to posłanie, pomimo że chciałby choć jeszcze chwilę przy Nim trwać. Odwrócił się i zaczął iść, biec przez pola i łąki, wołając nieprzytomny ze szczęścia do siebie, do słońca, do powietrza, do ziemi:
– Widziałem Go! Widziałem Go! I powiedział do mnie „bracie”!
2. Najpierw nie mogli się dostać do ogrodu. Brama była zabarykadowana. Odźwierny dopiero po dłuższej chwili pojawił się, i to w otoczeniu dwóch sług. Tłumaczył, że czas zrobił się niepewny, a do tego już późna noc. Potem długo się dobijali do drzwi, za którymi wrzało a potem ucichło, dochodziły tylko stłumione głosy.
– Kto tam? – rozległo się wreszcie.
– Kleofas! – wrzasnął z wściekłością.
– Kleofas? On poszedł do Galilei.
– Nie poszedł, nie poszedł! Wróciłem z Emaus. Nie poznajesz mnie po głosie?
Drzwi się niepewnie otworzyły. Pokazała się głowa Tadka.
– Czyście pogłupieli. Co tu się dzieje. Czemu pozamykaliście się tak, jak w jakiej twierdzy? – Kleofas się pieklił.
– A ty czemuś wrócił? – dziwił się Tadek.
– Jezus zmartwychwstał. Szedł z nami aż do Emaus.
Myślał, że przynajmniej się zdziwią. Ale nie zrobiło to na Tadku zbyt wielkiego wrażenia.
– Tobie też?
– Jak to „też”, a komu jeszcze? – Kleofas poczuł się zaskoczony.
– No, Piotrowi.
– Jak, gdzie, kiedy?
– To pytaj jego.
– Ale dlaczego, powtarzam, wy się tak boicie. Zamiast się cieszyć?
– No bo pada podejrzenie, a nawet nie podejrzenie tylko pewność, że On jest między nami, że my Go ukrywamy, że my Go nie wydajemy, chociaż jest taki rozkaz Sanhedrynu. Czy rozumiesz wreszcie? Co cię tak przyćmiło?
– A jak ty myślisz. Po co Jezus zmartwychwstał, żeby zbudować królestwo Izraela?
– No, a po co?
– Zostaw na kiedy indziej. Widzę, że my sobie teraz nie pogadamy – Kleofas zrezygnował.
Zresztą i z innego powodu dał spokój rozmowie. Gwar był taki, że ledwo siebie słyszeli. Jak w chederze.
– Ale przynajmniej dobrze trafiliście – dosłyszał pocieszenie Jakuba.
– A to niby dlaczego? – Kleofas nie wiedział, o co chodzi.
– Bo zaraz zacznie się wieczerza.
– Wieczerza? W środku nocy? – Kleofas się zdumiał.
– Wyobraź sobie, że dotąd nie było na nic czasu. Ale lepiej później niż wcale.
Zaczął się przepychać do przodu, żeby dobrnąć do Piotra, który był dosłownie oblegany. Ale do niego nie zdążył. Właśnie wszedł Łazarz wraz z Matką Jezusa, Magdą i Martą. Posadził Maryję obok siebie na centralnym miejscu. Wobec tego do niego Kleofas zwrócił się z wyjaśnieniem:
– Spotkaliśmy Jezusa po drodze do Galilei. I dlatego wróciłem.
Zobaczył jakby łunę radości na twarzy Łazarza, ale tylko tyle. Bo zapanował nad sobą i powiedział spokojnie:
– Opowiesz to nam. Dobrze?
Następnie, klaskaniem uciszywszy rozgadaną salę, zaprosił wszystkich do zajęcia miejsc, aby spożyć bardzo opóźnioną kolację, za co przeprosił. Gwar zmienił się. Ludzie zasiadali przy stołach ustawionych w podkowę. Już służba wnosiła półmiski, stosy placków, dzbany z winem i z wodą. Jeszcze trwał hałas. Łazarz czekał aż się uciszy. Potem poprosił Piotra, żeby przewodniczył wieczerzy. Ten z kolei, zwracając się do Kleofasa, powiedział:
– Nasz brat doznał łaski od Jezusa. Prosimy, abyś nam o tym opowiedział.
Wobec tego Kleofas, w sposób jak tylko potrafił najprostszy, zaczął przedstawiać całe wydarzenie drogi do Emaus z Józefem i z Nieznajomym, którym się okazał Jezus. Na początku zdawało mu się, że mówi rzecz oczywistą, że wszyscy już zdążyli się zapoznać z tą historią, ale szybko się przekonał, że tak nie jest. Bo siedzący byli w niego zapatrzeni jak w proroka, oczekując nowych rewelacji. To go zachęciło do tego, by jak najbardziej barwnie i plastycznie ukazać całe wydarzenie i swoją refleksję, jaką z nim związał.
I tu nagle przekonał się, że nie potrafi. To, co było oczywiste, łatwe, proste, teraz okazało się nieprzekazywalne. Bo jak oddać klimat tego spotkania, tej drogi razem przebytej. Miał w pamięci cytaty z Pisma Świętego, jakimi Jezus ich obdarował – to słowo „obdarował” byłoby chyba najtrafniejsze. Ale jak oddać tę jasność, która w nim rosła przez te słowa Jezusa. Jak wyrazić to zrozumienie, które w nim się przez nie rozbudowywało. Jak oddać tę akceptację, która w nim się stała. Więc coś mówił, wiedząc, że to nie to, więc coś opowiadał, wstydząc się za siebie, więc przekonywał, będąc pewny, że to plewy a nie ziarno, że to naprawdę pusta słoma. Choć przekazywał ważne sprawy, bo mówił o tym, co było dla niego istotne, bo odkrył tak jakby po raz pierwszy, że Bóg jest miłością.
Poczuł, że mówi za długo, że powinien przestać, bo to już głęboka noc. Więc przerwał, rozejrzał się po zasłuchanych twarzach, zakończył swoje sprawozdanie wyznaniem:
– Tego również ja sam doświadczyłem na sobie, bo ta moja kolejna ucieczka do Galilei dzięki Jezusowi skończyła się w Emaus.
Jeszcze chwilę trwała cisza. Potem usiadł, a Piotr podniósł w górę talerz, na którym leżał stos placków i zaczął odmawiać błogosławieństwo:
– Błogosławiony jesteś, Panie, Stwórco wszechświata, bo dzięki Twej hojności otrzymaliśmy chleb, owoc ziemi oraz pracy rąk ludzkich, aby stał się dla nas chlebem życia.
Niektórzy wyczuli intencję Piotra. A ten faktycznie wziął pierwszy placek do ręki i jakby referując tamten bieg wydarzeń, zaczął mówić dalej:
– On bowiem tej nocy, w której był wydany, wziął chleb i dzięki Tobie czyniąc, łamał go i rozdawał swoim uczniom, mówiąc: „To jest Ciało moje, które za was będzie wydane. To czyńcie na moją pamiątkę”.
I w tej ciszy, która zapanowała przy stole, „jak makiem siał”, Piotr łamał na części placek za plackiem i podawał je po kolei siedzącym przy stole. Trwała nabożna cisza. Aż skończył, aż rozdał wszystkim, co do jednego. Potem wrócił na miejsce, spożył swój Chleb wraz z innymi, którzy na niego czekali. Trwał chwilę w skupieniu. Potem Łazarz, skinąwszy na służbę, polecił, by podawała kolację. Nie padło żadne słowo objaśnienia. A przecież zgromadzeni dokładnie zdawali sobie sprawę z tego, co zaszło – co Piotr robi. I choć wieczerza się rozkręcała, i choć narastał gwar, wszyscy chyba jakoś czekali na to, co będzie na zakończenie. I nie pomylili się. Przy ostatnim kielichu wina Piotr znowu podniósł go w górę, odczekał aż się uciszyło, a potem odmówił powoli i wyraźnie błogosławieństwo:
– Błogosławiony jesteś, Boże, Ojcze wszechświata, bo dzięki Twej hojności otrzymaliśmy wino – owoc pracy rąk, aby stał się dla nas napojem życia. – Przerwał i za chwilę jakby ciągnął dalej rozpoczętą opowieść: – Podobnie po wieczerzy wziął kielich i dzięki Tobie składając, błogosławił i podał uczniom swoim, mówiąc: „To jest bowiem kielich Krwi mojej, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. To czyńcie na moją pamiątkę”.
I znowu w zupełnej ciszy, która zapanowała w sali, pili ten kielich Jezusa, zgodnie z tym jak polecił.
Nagle rozległy się słowa:
– Pokój wam.
Kleofas aż się zdziwił, że je usłyszał. Bo przecież nie były wypowiedziane głośno. Aż się zdziwił, że je inni usłyszeli. Odwrócił się. W półmroku, jaki panował dzięki kagankom rozwieszonym na ścianach, jaśniał na środku izby Jezus.
„Jak On się przedostał do wnętrza – myślał przez moment. – I tak od razu w środek pomiędzy nas?” Przyglądał się Jezusowi z radością, ze wzruszeniem, które dławiło mu gardło. Był inny niż Ten, który tak niedawno towarzyszył im w drodze do Emaus. Taki jak dawniej, w białej szacie, bez nakrycia na głowie. Był przepiękny. Był tak niesamowicie piękny, że Kleofasowi zdawało się, że nie potrafi uczynić kolejnego wdechu. W tej półmrocznej izbie wprost promieniał. Zdawał się świecić jakimś wewnętrznym światłem. Równocześnie był tak pełen siły i mocy, że prawie rozsadzał to przecież obszerne pomieszczenie, w którym się wszyscy zgromadzili. To było prawie tak, jakby jakiś ogromny orzeł wpadł do małej klatki, którą – jak tylko zechce – rozepchnie jednym otwarciem skrzydeł. Byłby aż groźny, gdyby się nie uśmiechał. Gdyby nie Jego rozwarte ramiona. Gdyby nie Jego słowa pełne miłości. Ale świadomy tego, kim jest, jakby rozglądał się i widział reakcję swoich chłopców. Wobec tego poruszał się powoli, zachowywał się jakoś delikatnie, bo nie chciał, żeby się Go przestraszyli, bo liczył na to, że się z Nim oswoją.
Kleofas rozglądnął się po zgromadzonych w sali i zobaczył przerażenie, strach, a przynajmniej konsternację swoich kolegów. Gdzieś po drodze mignęła mu twarz Janka z rozwartymi ustami i wybałuszonymi oczami. Szymek wpatrywał się z wysiłkiem, jakby wzrokiem chciał przebić na wylot postać Jezusa, aż mu żuchwy zbielały. Filip uśmiechał się nieśmiało. Kuba przecierał oczy niedowierzająco.
Wreszcie w tej ciszy, która przeciągała się w nieskończoność, Jezus przemówił spokojnym, pogodnym głosem, wymawiał powoli słowo po słowie:
– Czemu jesteście zmieszani? Dlaczego wątpliwości budzą się w sercach waszych? – przerwał, rozglądał się po swoich chłopcach.
W sali jakby pierwszy szok minął. Twarze apostołów przerażone, zaskoczone, niedowierzające, niepewne łagodniały, odprężały się. Tu i ówdzie pojawiał się uśmiech. Oczy jaśniały, wpatrywały się w Jezusa, czekając na jakiś ciąg dalszy.
Kleofas zabrałby głos. Ale uważał, że nie ma prawa. Ja mam spotkanie z Jezusem za sobą. Teraz na nich przyszła kolej. Oni muszą się znaleźć w tej nowej sytuacji. Zresztą na swoje potwierdzenie miał zachowanie się Piotra. On też milczał. Choć powinien się odezwać, ale milczał – „na pewno z tych samych powodów co i ja”.
A Jezus jakby uwyraźniał się. Jakby potężniał. Jakby już nie bał się, że ich przestraszy swoją mocą i dynamizmem, głosem i zachowaniem się.
– Popatrzcie na moje ręce i nogi.
W tym momencie wzniósł ramiona w górę. Szerokie rękawy zsunęły się, ukazując nagie ramiona i dłonie, na których widoczny był ślad ran po gwoździach.
– To ja jestem – Jezus po przerwie powiedział.
Kleofas prawie uśmiechał się, słysząc i widząc, jak Jezus usiłuje przełamać nieufność i niewiarę jego kolegów, i stwierdzał, że zaczyna to skutkować. Już się zaczęły pojawiać pierwsze tego oznaki. Coraz bardziej twarze się rozjaśniały, zastygłe postacie drgnęły, dały się słyszeć pierwsze głosy. Janek chyba wykrztusił:
– A nie mówiłem.
Rosło oczarowanie. A Jezus już szedł dalej:
– To właśnie znaczyły słowa, które mówiłem do was, gdy byłem jeszcze z wami: musi się wypełnić wszystko, co napisane jest o mnie w Prawie Mojżesza, u Proroków i w Psalmach.
Znowu przerwał, czekając na zrozumienie, na przypomnienie, aby kontynuować zaczętą myśl:
– Tak jest napisane: Mesjasz będzie cierpiał i trzeciego dnia zmartwychwstanie – zatrzymał się. Ale już za moment przekazywał im to najważniejsze: – W imię Jego głoszone będzie nawrócenie i odpuszczenie grzechów wszystkim narodom, począwszy od Jerozolimy.
To: „wszystkim narodom” zabrzmiało jak najważniejsze posłanie. I niespodziewanie odsłoniło przed nimi istotny cel przyjścia Jezusa. Oni się spodziewali, że teraz chyba zasiądzie z nimi przy stole, spyta, co u nich nowego. Z kolei oni zostaną dopuszczeni do głosu i będą mogli się spytać o wszystko, co zechcą, na co będą mieli ochotę, a On będzie odpowiadał szeroko i długo, ile tylko dusza zapragnie. Dlaczego nie ma żadnych śladów męki na Jego ciele oprócz tych jaśniejących otworów na rękach, nogach i w boku. Co robił przez ten czas po swojej śmierci. Czy spotkał się z Bogiem, swoim Ojcem i świętymi Pańskimi w niebie i jak niebo wygląda. Czy podobne do gajów palmowych, do Jeziora Genezaret. Ale już waliło się na ich głowę kolejne stwierdzenie:
– Wy jesteście świadkami tego.
Jezus wyciągnął nad nimi swoje ramiona. Głos Jego przybrał ton uroczysty:
– Jak Ojciec mnie posłał, tak i ja was posyłam. Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu.
Pochylili się w głębokim skłonie, przyjmując Jego posłanie i błogosławieństwo. Gdy się wyprostowali, już Go nie było. Najpierw w milczeniu jeszcze szukali Go wzrokiem w miejscu, gdzie stał jeszcze przed chwilką, rozglądali się w narastającym zdumieniu, wypatrywali Go po kątach izby, jakby tego, kto im się ukrył dla niespodzianki czy nawet żartu.
A potem zaczęli wrzeszczeć, jakby chcieli odreagować to napięcie, w którym zbyt długo trwali, to milczenie, które wytrzymywali – a naprawdę protestowali przeciwko Jego odejściu, zniknięciu. Przecież myśleli, że już Go mają na powrót, że jeszcze chwila a ruszą z Nim w drogę przez wioski i miasteczka, przez pola uprawne i pustynie i będą – tak jak to było w ciągu tych trzech lat – słuchali Jego nauk, będą organizowali Mu spotkania, porządkowali tłumy, przyprowadzali najbardziej potrzebujących pomocy czy rozmowy z Nim, kontaktów z Nim. Będą widzieli własnymi oczami, jak sparaliżowani wstają z noszy, jak otwierają się oczy niewidomym, zabliźniają się rany trędowatym. A On po prostu odszedł. Wrzeszczeli na znak protestu, że pozostawił ich z poleceniem, by szli na cały świat i nauczali wszystkie narody, gdy oni boją się wyjść z tej izby na ulicę, boją się ruszyć w podróż powrotną do swoich domów w Galilei.
3. Dopiero na ósmy dzień przyszedł Tomasz. Chyba po to, żeby pożegnać swoich kolegów odchodzących do Galilei. Swoim zwyczajem, nikomu się nie opowiadając, pojawił się, jak gdyby nigdy nic. Ale się nie spodziewał, że wchodzi w oko cyklonu. Zaraz już na wstępie, prawie przy drzwiach, rzucił mu się na szyję Janek:
– Tomaszu, Tomaszku, ojczulku, dziadziuniu najmilszy!
Tomasz zdziwiony, skąd taki przypływ serdeczności u jego młodego przyjaciela, przysłuchiwał się paplaninie. A ten nie przerywał:
– Jaka szkoda, że cię tu nie było – i zaczął opowiadać nowości, jak zwykle bojąc się, żeby go ktoś nie uprzedził: – Jak bardzo żałowałem, żeś był nieobecny. Ty nie masz pojęcia, co tutaj się wydarzyło, kto był u nas w gościnie!
Tomasz wytrzymał pierwszy atak czułości, ale korzystając z przerwy, jaką potrzebował Janek zrobić, żeby nabrać tchu, zapytał:
– A któż taki?
– Janek, jak zwykle, o wszystkim mówi, ale nie o tym, co trzeba – Jakub włączył się do rozmowy. – Przyszedł do nas…
– Nie, nie. To ja opowiadam, nie, ty nie przeszkadzaj. Był u nas Jezus! – Janek wykrzyknął i, odsuwając się od Tomasza na odległość wyciągniętych rąk, zawołał jeszcze raz: – Przyszedł do nas Jezus!
A jeżeli ponowił tę informację, to chyba dlatego, że zauważył, że nie zrobiła ona na Tomaszu żadnego wrażenia. Wprost przeciwnie: ten zesztywniał, jakby odsunął się wewnętrznie od uczestniczenia w entuzjazmie, który zdawał się Janka rozsadzać.
– A jak to było? – zapytał prawie wymijająco.
– Byliśmy wszyscy zgromadzeni w tej tu izbie.
– Nie wszyscy, nie wszyscy – Jakub sprostował.
– Nie przeszkadzaj – Janek się zdenerwował. – Oczywiście że nie wszyscy. Kto był, ten był. I opowiadamy sobie tak jak teraz. Akurat Kleofas wrócił z Emaus, dokąd dotarł z Józefem, idąc do Galilei, i przedstawił nam, jak to w drodze podszedł do nich Jezus i rozmawiał z nimi. A my jemu o tym, jak to Piotr spotkał Jezusa.
– O! To Kleofas też miał widzenie? – Tomasz mruknął. Ni to do Janka, ni to do siebie. – Kto by się tego po nim spodziewał.
Janek wychwycił ten sarkastyczny ton, bo na chwilę jakby zamarł, jednak zrezygnował z dopytywania się czegoś bliższego, na korzyść kontynuowania zaczętego opowiadania:
– I zaszli do gospody w Emaus. Zasiedli do kolacji.
– O, to Jezus jadł kolację? Tego jeszcześmy nie brali. – Tomasz wyraźnie ironizował.
– Nie jadł kolacji, tylko zasiadł do kolacji – Jakub znowu się włączył.
– To ja opowiadam, nie ty. Nie wtrącaj się – Janek zaczął się pieklić. – Jezus połamał chleb, jak to On zwykle czynił, i tak Go poznali.
– No dobrze, dobrze, ale co dalej. Najpierw Magdalena, potem niewiasty, po drodze gdzieś Piotr, niespodziewanie Kleofas i przed tygodniem, jak mówisz, wieczorem tutaj wy wszyscy zobaczyliście Jezusa – Tomasz znowu, swoim sposobem, mówił częściowo do Janka, częściowo do siebie. – Zobaczymy, kto następny „zobaczy” Jezusa – tu słowo „zobaczy” przeciągnął w pogardliwy sposób.
Janek, kolejny raz zganiony, przełknął i to. Ale już jakby innym głosem potwierdził:
– Tak, Jezus do nas przyszedł.
– To jak tu Jezus wszedł do tej izby? – Tomasz przeskoczył w inny temat. – Dobijał się tak jak ja do tej waszej oblężonej twierdzy i wołał, i tłumaczył się, kto On jest, żebyście Go wpuścili?
– Nie, Jezus się znalazł od razu między nami – oznajmił Janek z całą prostotą.
– Aha, od razu między wami. Ni z tego, ni z owego.
– Tak piękny jak był, w długiej szacie, jak zwykle z zaczesanymi włosami, spadającymi na ramiona…
– Przewiązany sznurem, z jaśniejącym obliczem – Tomasz kontynuował zamiast Janka.
– Tylko na rękach miał ślady ran i na nogach – tym razem Janek uzupełnił.
– A poza tym, był jak dawniej – Tomasz zakończył.
– A skąd wiesz, gdy ciebie tu nie było?
– Mogę się domyślić tego, co powiesz.
I wtedy Janek, jak to Janek, wypalił:
– A ty oczywiście w to nie wierzysz, że Jezus nas odwiedził.
Padło to zdanie tak niespodziewanie, że aż Tomasz poczuł się zaskoczony. Choć tylko na moment, bo już odzyskał równowagę i wpatrując się w Janka swoimi wyłupiastymi oczami, zbliżył twarz swoją do jego twarzy i zapytał, zaciągając jak faryzeusze, co mu się zdarzało zawsze, gdy był zdenerwowany:
– A co ty byś chciał? A ty byś chciał, żebym ja wierzył w to, że Jezus powstał z martwych?
– Oczywiście że tak.
– Ty widzisz Łazarza? – tu Tomasz wskazał ręką na gospodarza domu, siedzącego przy stole i rozmawiającego. – Czy on powstał z martwych? – Tomasz
prawie krzyczał.
Ale Janek, jakby obrażony, nic nie odpowiadał. Wobec tego Tomasz odpowiedział sam:
– Powstał. I jest tutaj między nami. – Znowu czekał na wypowiedź Janka, ale się nie doczekał, wobec tego znowu sam powiedział: – Jest i je, i rozmawia, i otwiera drzwi, żeby wejść do środka, i śpi, i idzie pieszo albo jedzie na koniu czy w lektyce. A Jezus? – Tomasz mówił dalej: – Raz jest tu, raz jest tam, przechodzi przez drzwi, potem znika.
– No i co z tego – na Janku nie zrobił ten wywód żadnego wrażenia.
– Jak to „co z tego” – Tomasz prawie się obraził. – To z tego, że Jezus wcale nie zmartwychwstał.
– Jak to nie zmartwychwstał. A widziałeś grób? – teraz Janek się wściekł. – A widziałeś chusty? Jak mógł się z nich ktoś wygrzebać? A słyszysz, co opowiadają żołnierze? Przecież widziały Go Magdalena, Joanna, Maria. Widzieli Go Piotr, Kleofas i Józef. Ja widziałem go i my wszyscy. Czyś ty zgłupiał na stare lata…
– Janek! – tu wrzasnął Jakub. – Jak ty się zachowujesz! Jak ty się odzywasz do Tomasza! Jeszcze takie słowo, a wezmę za łeb i wyrzucę na dwór!
Ale Janek się nie poddawał:
– A właśnie że nie! Gdyby o mnie chodziło, to mi wszystko jedno, to nie powiedziałbym słowa. Ale tu chodzi o Jezusa.
– To się zachowuj, jak przystało! To nie twój kolega. Mógłby być spokojnie twoim ojcem.
Janek się opamiętał:
– No przepraszam, przepraszam – przytulił się do Tomasza, głaskał go po ramieniu i po brodzie. – No to po co takie głupstwa, przepraszam, rzeczy mówisz. Jesteś taki mądry. Najmądrzejszy z nas.
Tomasz jeszcze fuczał. Ale, jak zwykle, łasy na komplementy, dał się udobruchać.
– Mądry, co tam mądry. Ja usiłuję być logiczny – bronił się. – No bo pomyśl sam: Jeżeliby Jezus, jak ty mówisz, zmartwychwstał, to siedziałby tu z nami, tak jak siaduje Łazarz. A Jego nie ma.
Rozmowa toczyła się wciąż między Jankiem i Tomaszem, ale naprawdę uczestniczyli w niej wszyscy, którzy byli w izbie. Przysłuchiwali się temu, co się działo, z najwyższą uwagą. Widać było, że to jest ich temat, ich dogłębnie życiowy, aktualny, dręczący ich problem.
– Teraz Go nie ma. Ale znowu przyjdzie – Janek tłumaczył.
– O właśnie. Co to znaczy przyjdzie. Nie przyjdzie, a pojawi się i zniknie. Jak duch.
– Jak to „jak duch”. Sam mówiłeś, że ducha nie widać. Tak jak Pana Boga.
– Punkt dla ciebie. Masz rację. Ale ja to powiedziałem w tym sensie, że Jezus nie przyszedł.
– Jak to nie przyszedł, przecież był – Janek się zdumiał.
– Wam się tylko zdawało.
– Zdawało? – zaskoczenie Janka było niebotyczne. – Jak to „zdawało się”?
– Ano oczekiwaliście, tęskniliście za Jezusem i „uwidziało się wam”, jak to się mówi na wsi.
– Gdzieśmy tęsknili? – Janek zaoponował. – Co ty takie rzeczy opowiadasz. Ja się przestraszyłem i widziałem po minach innych kolegów, że się przestraszyli. A z tym oczekiwaniem? Mam ci powiedzieć prawdę? Gdy Jezus umarł na krzyżu, ja sobie też pomyślałem, że Jezus został ukarany przez Boga za jakiś grzech, błąd, za jakąś fałszywą naukę. Po prostu przegrał. Bo Go Bóg skarał. I mamy z głowy. Teraz trzeba tylko ratować swoją skórę. Jezus, ucząc, że Bóg nie karze grzeszników, po prostu się pomylił.
– A mówiłeś inaczej. A broniłeś Piotra – Kuba rzucił się na Janka.
– A mówiłem, mówiłem. Ja niejedno mówię z przekory. Ale co sobie myślałem naprawdę, to sobie myślałem. Ja naprawdę na nic nie czekałem już więcej, tylko żeby stąd zwiać.
– Jak ty sobie to wyobrażasz – teraz Kuba zwrócił się do Tomasza – że wszystkim się nam zdawało. Gdyby to jednemu. Ale wszyscy widzieli takiego samego Jezusa. I co więcej: wszyscy słyszeli te same słowa. Przyznam się, że i we mnie takie podejrzenie powstało jak u ciebie. I sprawdzałem.
– Mówcie, co chcecie – Tomasz kończył. – Ja tylko oświadczam: Dopóki nie zobaczę Go sam na własne oczy, tak jak Łazarza…
– To nie jest przypadek Łazarza – powiedziała niespodziewanie Maryja, Matka Jezusa, zwracając się do Tomasza. – Myślałam dużo na ten temat, myślę bez przerwy.
– I do jakich wniosków doszłaś? – spytał Kuba.
– Że On już nie zostanie między nami w ciele człowieczym.
– Nie rozumiem! – wykrzyknął Bartłomiej. – To po co by zmartwychwstał?
– Rozmawiałam również z Magdą – Maryja, jak zwykle opanowana, wyjaśniała – dopytywałam się dokładnie. Wymagałam, by mi powtórzyła precyzyjnie, co Jezus do niej powiedział. I jej relacje potwierdzają to.
– No i co usłyszałaś? No i co? – Janek się niecierpliwił.
– Jezus jej powiedział wyraźnie: „Idę do Ojca mojego i Ojca waszego, Boga mojego i Boga waszego”. On idzie do nieba. A naprawdę – przynajmniej jak ja to rozumiem, On jest już w niebie, On do tego nieba już wstąpił.
– Jak to, z ciałem? Do nieba? – Tadek zaprotestował.
– Przecież wierzymy w zmartwychwstanie na końcu świata – tłumaczyła. – On jako pierwszy tak zmartwychwstał, w ciele uwielbionym, jak to się kiedyś stanie z nami.
– Jak Ty to mówisz? – Szymek nie zgadzał się.
– Dajcie Jej spokój, dajcie Jej spokój. Ja Cię już rozumiem – Kuba wziął Maryję w obronę. – Mów, proszę.
– To jakoś trzeba zrozumieć. No jak? Przecież ciało się rozkłada, rozsypują się kości, wchłania je wiatr, trawa, ziemia, zostaje garść popiołu, a na końcu nic. Co to znaczy „zmartwychwstanie ciał”? Przecież to nie znaczy, że w ziemskich ciałach będziemy w niebie. To stało się z ciałem Jezusa. Przeszło w przyśpieszonym tempie już wszystkie te etapy rozpadu. Ale jakoś będzie uratowany czy raczej uszanowany nasz kształt ziemski. W jakiej formie, w jaki sposób i na jakiej zasadzie, tego nie potrafimy sobie wyobrazić ani pomyśleć. Dlatego Jezus może być to tu, to tam, przenikać przez ściany. Ale równocześnie zachowuje kształt swojej dawnej postaci. Można Go widzieć i słyszeć. Dlatego źle, że określamy ten cud zmartwychwstania Jezusa tym samym słowem co wskrzeszenie Łazarza. To jest coś innego.
Słuchano Jej jak rzadko kiedy, nikt nie śmiał prawie drgnąć, oddychać, by tylko mówiła jak najdłużej. Czekali na takie słowo. Przyjmowali je jak głodujący – pokarm, jak spragniony – wodę.
– Myślę, że jak ludzkość długo trwa na ziemi, mamy w Jezusie pierwszy i chyba ostatni przypadek. Widzimy naszymi niegodnymi oczami Mesjasza, Syna Bożego, który przyszedł na ziemię, a teraz odchodzi do swojego Ojca.
Skończyła. Rozglądnęła się prawie nieobecnymi oczami po zgromadzonych, po twarzach w Nią wpatrzonych, po ich oczach w Nią wlepionych. Spuściła głowę. Ale nie dali Jej spokoju.
– Mów dalej! – wykrzyknął proszącym tonem Janek.
Jakub już chciał warknąć na niego. Ale nie zdążył, bo Maryja podjęła swój monolog – jakby czekała na tę prośbę:
– I zdaje mi się, że tak będzie z nami. Tak będzie z każdym człowiekiem. Na końcu świata wszyscy zmartwychwstaniemy, w takim kształcie jak ukazuje to Jezus. Tylko że On nas wyprzedza, bo jest Synem Bożym. Ale oprócz tego jest Człowiekiem i pod tym również względem stanowi dla nas wzorzec, przykład.
Teraz był to już koniec monologu Maryi. Tak to wszyscy odebrali. Janek też nie protestował, ale zwracając się do Tomasza, spytał:
– I co? I co ty na to?
Ale Tomasz siedział naburmuszony. Jakby miał pretensje do nich wszystkich, a zwłaszcza do Maryi, że Ona stała się centrum uwagi. I teraz, obudzony z tej swojej udawanej czy rzeczywistej półdrzemki, czy półnieobecności, odpowiedział, prawie ziewając:
– Dopóki nie zobaczę na Jego rękach śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego – nie uwierzę!
4. Piotr już miał dość tej dyskusji z Tomaszem. Uznał, że należy po prostu zmienić temat. Zabrał głos:
– Za parę dni, gdy tylko Galilejczycy ruszą, wychodzimy i my. Nie w grupie, a pojedynczo, po dwóch, po trzech najwyżej i nie kontaktujemy się aż do końca, aż będziemy na miejscu – Piotr skończył, po chwili dodał: – Są jakieś pytania?
Piotr rozglądał się po mrocznej sali, rozjaśnionej tylko nielicznymi kagankami zawieszonymi na ścianach. Kaganki dotąd rozstawione na stołach zostały usunięte przez służbę wraz z nakryciem.
Podniosła się jakaś ręka:
– Ja tylko z ciekawości: dlaczego wciąż taka ostrożność? Masz jakieś podstawy ku temu? – pytał Kuba.
– Tak – Piotr odpowiadał jak zwykle konkretnie. – Wciąż do nas dochodzą ostrzeżenia, że kapłani planują wymordowanie całej Dwunastki, jak oni to ironicznie nazywają – wszystkie książęta rodów izraelskich, a nawet całego Nowego Sanhedrynu, jak mówią o siedemdziesięciu dwóch uczniach. Ma ktoś jeszcze jakieś pytanie?
– Jeszcze raz ja – Kuba znowu się zgłosił. – Dlaczego się wciąż namyślają, a nie zamykają nas?
– Potrzebują zgody, zezwolenia Piłata, a nawet chcieliby, żeby Piłat przejął tę sprawę w swoje ręce. Jeżeli do tego nie doszło, myślę, że to zasługa żony Piłata.
– I co dalej?
– Nie wiadomo. Jak dotąd – cisza. Są pytania?
Podniosła się ręka. Tym razem to był Tomasz:
– Ja chciałem zawiadomić, że nie idę do Galilei – mówił tonem obojętnym. Tak obojętnym, że aż sztucznym. – Zostaję tutaj, w Jerozolimie. To tyle. Żebyście mnie nie szukali.
Cisza, która zapanował, świadczyła o tym, jak wielkie wrażenie wywarła ta informacja. Po chwili odezwał się zduszony głos Janka:
– Ale tu niebezpiecznie jest zostawać.
– Wszędzie jest niebezpiecznie – Tomasz odpowiedział lekceważąco. – Jak nas będą chcieli wyłapać, tak samo łatwo zrobią to tam, jak tu.
Znowu cisza zapadła.
– To już drugi – wyszeptał Filip do Bartka. – Pierwszy Judasz. Teraz odchodzi Tomasz. Kto by się jeszcze do niedawna tego spodziewał.
– A nie lepiej u swoich. Nie lepiej w Kafarnaum? – Janek się upierał.
– Ja nie pochodzę z Kafarnaum – Tomasz odpowiadał tym samym tonem co poprzednio. – W Jerozolimie mam dość znajomych.
– Ale co będziesz tu robił?
– Założę szkołę filozofów albo coś takiego. A może nic, będę odpoczywał. Jest po czym.
Widać było, że ten ton i te wiadomości doprowadzają Janka do rozpaczy. Ale nic więcej już nie powiedział.
Kolejną ciszę przerwał Łazarz:
– Ponieważ będę musiał na parę dni wyjechać, teraz zapraszam was na pożegnalną wieczerzę – ogłosił w miarę uroczyście, ale jak zwykle serdecznie.
– To ja już chyba pójdę. Nic tu po mnie – oświadczył Tomasz.
– Jak uważasz. Nikt cię do niczego nie ma zamiaru zmuszać – powiedział Łazarz uprzejmym tonem. – Ale byłoby mi bardzo miło, i mam nadzieję że nie tylko mnie, ale i wszystkim tu zebranym, gdybyś na tej pożegnalnej kolacji mógł zostać. Może to już ostatni raz spotykamy się w tym gronie.
– Jak ci na tym tak zależy, to mogę zostać – odpowiedział Tomasz łaskawie.
Łazarz bez słowa zaklaskał w dłonie. Weszła służba, niosąc nakrycie, chleb, wino. Piotr, zaproszony przez Łazarza, zajął centralne miejsce i gdy wyszła służba, zaczął modlitwy wstępne, a potem, tak jak poprzednio, Łazarz poprosił, by ktoś opowiedział o ostatnich odwiedzinach Jezusa w tej izbie.
Podjął się tego Janek. I inaczej niż zwykle, bo w formie bardzo uporządkowanej przedstawił całe wydarzenie. Pominął tylko upominanie Jezusa, że nie uwierzyli tym, którzy oznajmili im, że się ukazał na pewno. Chyba to zrobił ze względu na obecność Tomasza. Potem Piotr wziął przygotowany na talerzu chleb, odmówił błogosławieństwo i z kolei łamiąc go, zaczął wypowiadać słowa te same, co przed paroma dniami:
– Tej nocy, w której był wydany, Jezus wziął chleb w swoje ręce, łamał go i rozdawał, mówiąc: „To jest Ciało moje, które za was będzie wydane”.
Szok, który te słowa wywołały, nie był już taki jak poprzednim razem. Ale w sali panowało nie mniejsze przejęcie niż wtedy. Piotr powoli, nie spiesząc się, nachylając się nad każdym z kolegów, rozdawał poszczególne kawałki tego Chleba. Brali w skupieniu, zdając sobie z tego sprawę, że dokonuje się jakaś wielka, święta sprawa, w której oni uczestniczą całą swoją osobą, całym bytem, że w kształcie tego Chleba jest jakoś znowu wśród nich ten zamordowany i zmartwychwstały Jezus, że łączą się z Nim w sposób szczególny – z Nim samym, ze wszystkim czego nauczał, że wszystkim czym był, że należą przez ten obrzęd w sposób szczególny do Niego, że On przez tę wieczerzę w sposób szczególny należy do nich. Gdy już wszyscy mieli w rękach Chleb, a Piotr wrócił na swoje miejsce, zaczęli Go spożywać. Z wyjątkiem Tomasza. W tej ciszy, która trwała przy stole, jego głos zabrzmiał jak zgrzyt żelaza:
– To wy taki obrzęd wprowadziliście do wieczornych posiłków?
Zabolało wszystkich, że powiedział „wy”, że on z tym, co dzieje się przy stole, nie utożsamia się. Nie było odpowiedzi. Nikt nie chciał przerywać tego świętego milczenia. Dopiero po chwili odezwał się Kuba:
– Człowieku, zapomniałeś? A jak Jezus polecił w czasie Ostatniej Wieczerzy? „To czyńcie na moją pamiątkę” – ciepłym, serdecznym tonem tłumaczył.
– A rzeczywiście – Tomasz udawał zaskoczenie. – Tak to jakoś Jezus mówił. No to niech tak będzie. – I zaczął spożywać Chleb, który dotąd bezradnie trzymał w rękach.
Potem już wieczerza biegła jak zwykle. Służba wnosiła potrawy, rozkręciła się rozmowa. Mówiono przede wszystkim o czekającej ich drodze. Widać było, jak się cieszą, że wreszcie wydostaną się z tej klatki, w której byli uwięzieni, z tego miasta dotąd świętego, błogosławionego, teraz groźnego, niebezpiecznego, obcego. Że zobaczą znowu Jezusa.
Przy którymś kielichu zabrał głos Łazarz:
– Było dla mnie prawdziwą radością, że mogłem was gościć przez te święta u siebie. Jeżeli nie wszystko było po waszej myśli, to was serdecznie przepraszam.
Odezwały się głosy protestu, wreszcie Piotr sformułował swoje podziękowanie w imieniu całej społeczności zgromadzonych:
– Ty nam dziękujesz? Gdyby nie twój dom, gdyby nie twoja gościnność, twoja i twoich sióstr, wreszcie gdyby nie dobroć i wyrozumiałość Matki Jezusa, która tu znalazła swoją przystań, to ja sobie nie wyobrażam, jak przeżylibyśmy te ciężkie chwile, tragiczne dnie, które na szczęście zakończyły się zwycięstwem Jezusa. Wracamy do Galilei, bo tam nasze domy, ale i dlatego, że jak nam niewiasty powiedziały, tam na nas będzie czekał Jezus – tu odnotował, że Tomasz uśmiechnął się ironicznie i pokiwał z pobłażaniem głową. Więc dodał: – Mnie też to powiedział. Myślę, że odwiedzi ludzi bliskich sobie, również, mam nadzieję, moją teściową, którą zawsze bardzo cenił.
Gdy Piotr skończył, odezwał się Janek:
– Tomaszku, ojczulku, dziadziu najdroższy, chodź z nami do Galilei. Słyszysz, co Piotr i niewiasty nam przekazały: że tam Jezus przyjdzie. Nie jakieś zwariowane, ale Magda, którą zawsze szanowałeś, ale Joanna, której chyba nie podejrzewasz, że wierzy w baśnie. Chodź z nami, a spotkasz Jezusa.
– Ja szanuję Magdę, nigdy nie lekceważyłem Joanny, ale co ja myślę na temat tych aniołów, których spotkały, nie będę się powtarzał, bo to niegodne filozofa. Krótko mówiąc, nie wierzę, by kogokolwiek spotkały.
– Jak to, posądzasz je, że kłamały?
– Czy Piotr widział w grobie anioła czy anioły? Nie widział. Również Łazarz. A niewiasty widziały. Jedne jednego, drugie dwóch.
Odezwała się Matka Jezusa. Mówiła spokojnym, cichym głosem:
– Ja ci się nie dziwię. Nikomu się nie dziwię, kto podobnie reaguje jak ty. Czy mogłoby być inaczej? Zobaczyć Go, spotkać się z Nim, to sięgnąć innego wymiaru rzeczywistości. On przychodzi już z tamtego świata, tylko na to, żeby nas umocnić. Bośmy się nauczyli od faryzeuszów, że kto ginie, to Bóg go karze za grzechy. A kto ginie na krzyżu, to jest przez Boga skazany na potępienie.
Tomasz słuchał tego po swojemu: ze spuszczoną głową, kiwając się lekko na boki. Nie można było widzieć jego twarzy, pogrążonej w mroku, nie można było odgadnąć, co myśli, jak przyjmuje te wyznania Maryi. A Ta mówiła dalej:
– Uczynił was apostołami. Odkrył przed wami prawdę, że Bóg jest miłością, dał wam prawdziwe rozumienie Pisma Świętego. I to wystarczy. Teraz macie je głosić ludziom. Zupełnie niezależnie od tego czy zmartwychwstał, czy nie, czy się ukazuje, czy nie. Ale że my tacy ułomni, słabi, ograniczeni, to nam się ukazuje.
– Ale Tomasz chce założyć szkołę filozoficzną – Janek wypalił ni z tego, ni z owego.
– Tak słyszałam. I myślę, że nie zapomni w niej uczyć ani na moment tego, co nam przekazał Jezus.
Maryja skończyła. Tomasz nie kwapił się do odpowiedzi. Piotr trochę czekał, a potem zdecydował się kończyć:
– Już późno. Zabierajmy się na spoczynek. Ale najpierw zakończmy to nasze ucztowanie tak, jak nas nauczył Jezus.
Tu Piotr wziął w swoje ręce kielich stojący przed nim – ostatni kielich wieczerzy – mesjański i zaczął mówić:
– Błogosławiony jesteś, Boże, Stwórco wszechświata, bo dzięki Twej hojności otrzymaliśmy wino, owoc winnego krzewu oraz pracy rąk ludzkich, aby stał się dla nas napojem zbawienia. Jezus po wieczerzy wziął kielich i podobnie dzięki czyniąc, dawał swoim uczniom, mówiąc: „Oto kielich krwi mojej, która za was i za innych przelana będzie na odpuszczenie grzechów”.
Znowu cisza ogarnęła ich wszystkich. Wpatrzeni w kielich, słuchali tych słów, jakby to nie Piotr a sam Jezus je wymawiał. A potem jeden od drugiego brali kielich, podnosząc do ust, aby choć parę kropel przyjąć tego napoju, w którym Jezus wyrazić chciał swoją mękę i śmierć za prawdę głoszoną swoim życiem, sobą samym. Nagle rozległ się głos:
– Pokój wam.
W środku sali stał Jezus. Taki jak poprzednim razem, taki sam jak dawniej, gdy przebywał z nimi na co dzień. Był oszałamiająco piękny i pełen takiego pokoju, miłości, która zdawała się z Niego wprost promieniować. Ubrany w białą szatę, z włosami spływającymi na ramiona, z twarzą jasną, pogodną, lekko uśmiechniętą. Tomasz, siedzący tyłem do Niego, dotknięty ciszą, która tak nagle zapanowała w izbie, już się odwracał w Jego stronę, do tego głosu, który tę ciszę wywołał. I wreszcie natrafił wzrokiem na Niego. W pierwszej chwili jakby rażony piorunem zamarł, skurczył się, obwisł, ale jakby szarpnięty jakąś nadludzką siłą już wstał, jak wstawali wszyscy. Twarz mu się rozjaśniła prawie na podobieństwo blasku, który promieniował z twarzy Jezusa. Jeszcze próbował podnieść ręce do oczu, jakby chciał je przetrzeć, jakby wciąż jeszcze nie dowierzał temu, co widział. Ale w końcu z tego zrezygnował, bo Jezus już zbliżał się ku niemu, wyciągał ku niemu dłonie, mówiąc:
– Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje dłonie.
Podchodził już całkiem blisko. Odwiązywał pod szyją tasiemkę, odsuwał szatę na piersiach szeroko, w lewą stronę i wtedy ukazała się rana, ta uczyniona włócznią żołnierza.
– Podnieś rękę i włóż do mego boku. I nie bądź niewiernym, ale wiernym.
Wszyscy teraz patrzyli na Tomasza. Ten stał pochylony do przodu, wpatrzony swoimi wybałuszonymi oczami w Jezusa, a potem jak rażony piorunem padł na ziemię, mówiąc:
– Pan mój i Bóg mój.
A Jezus, pochylając się nad nim, mówił łagodnie, z wyrozumiałością i przebaczeniem:
– Iżeś mnie ujrzał, Tomaszu, uwierzyłeś. Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli.