Biblioteka


Wiara w Boga



 

WIARA  W  BOGA

 1.  Zaczniemy od pojęcia wiary w aspekcie egzystencjalnym, który ma dla nas zasadnicze znaczenie, a następnie wskażemy na jej intelektualne konkretyzacje.
 Aby zobaczyć strukturę wiary w wymiarach egzystencjalnych, trzeba najpierw określić człowieka w jego egzystencjalnych uwarunkowaniach, a tu przede wszystkim wymienić najważniejsze elementy ograniczające jego wolność.
 Tym, co w największym stopniu przeszkadza człowiekowi żyć w wolności, jest strach przed biologiczną śmiercią. Chociaż człowiek nie potrafi w pełni wyobrazić sobie swojej śmierci – nigdy nie jest w stanie przeżyć, co to znaczy „moja śmierć” – to jednak, ponieważ zdaje sobie z tego sprawę, że śmierć stanowi dla niego rzeczywistość najbardziej realną, nawet ograniczona świadomość Jej bliskości napawa go czasem przerażeniem albo wpędza w panikę, bo śmierć oznacza koniec jego świata, zniszczenie tego, co się nazywa „ja”. Na co dzień ta świadomość powoduje uczulenie na wszystko, co może zagrozić jego życiu.
 Najprostszym sposobem ucieczki przed śmiercią jest dla człowieka wtopienie się w masę ludzką. Przychodzi mu to tym łatwiej, że jest przecież istotą wrośniętą w świat, związaną z jego materią, przemianami biologicznymi, podległą prawom fizyki, żyjącą rytmem przyrody. Człowiek może być „wrośnięty w świat” nie tylko w sferze fizjologii. Również w dziedzinie aktów określanych jako najbardziej ludzkie: myślenia i działania, człowiek poddaje się bodźcom otoczenia, pozwala się przez nie kształtować, jest przez nie uwarunkowany: podlega środowisku, jego opiniom, kształtują go środki masowego przekazu. W tym właśnie sensie nawet to, co nazywamy myśleniem, może być tylko bytowaniem: bierną egzystencją.
 Taka postawa znajduje swój językowy kształt w bezosobowej formie. Tego typu zwroty, jak: „mówią”, „mówi się”, „twierdzi się”, „zrobi się”, „załatwi się” wyrażają ucieczkę w anonimowość, uchylanie się od odpowiedzialności, uzależnianie postępowania od tzw. okoliczności: od wielu czynników, a wcale albo prawie wcale od własnej decyzji – wyrażają życie jednostki roztopione w życiu masy. To wrośnięcie w otaczający świat, w społeczność, poddanie się odruchom, rytmowi zbiorowości stwarza pojedynczemu osobnikowi jakąś gwarancję bezpieczeństwa, nabiera znaczenia bariery ochronnej wobec możliwych zagrożeń. Masa ludzka ma swoje elementarne prawa. Należy do nich przede wszystkim utrzymywanie egzystencji, stąd człowiek z całym zaufaniem powierza masie swoje istnienie.
 Taka postawa, zwolnienie się od potrzeby decydowania, odpowiada jednostce również z innego powodu: decyzja wymaga wysiłku, co oznacza wydatkowanie energii. Każdy czyn – tak fizyczny jak duchowy, a przede wszystkim decydowanie, wybór – jest wysiłkiem, który pochłania energię w sposób nieodwracalny, z czego człowiek instynktownie, a w miarę upływu lat coraz bardziej świadomie, zdaje sobie sprawę. Ponieważ nie potrafi zatrzymać tego procesu, który jest niezależny od niego, to przynajmniej chce ograniczyć do minimum wyczerpanie wywołane wydatkowaniem energii przez wysiłek tak fizyczny, jak psychiczny. Wie, że kolejny odpoczynek, krótki czy nawet długi, nie przywróci stanu pierwotnego, każdy jest krokiem przybliżającym człowieka do wyczerpania: do śmierci, stąd też wypływa jego kupiecki stosunek do wszystkiego, co robi. Decyduje się tylko na taki trud, który służy zabezpieczeniu jego egzystencji: sprawia, że będzie mógł żyć dłużej albo bardziej wygodnie.
 Ta sama postawa charakteryzuje człowieka również w wypadku czynów podejmowanych dla bliźniego. To nie znaczy, że takie nastawienie wyklucza pomoc drugiemu człowiekowi. Ale jeżeli się na nią decyduje, to na zasadzie przeliczenia: do ut des – na zasadzie, że zostanie mu to oddane, że ten, kto teraz korzysta z jego pomocy, może się jeszcze przydać. W tym układzie nie ma miejsca na uczynek bezinteresowny, a można powiedzieć nawet coś więcej: taki uczynek miałby tu charakter samobójczy, bo byłby bezcelowym wydatkowaniem energii i czasu.

 2. 1.  Drugą ważną przeszkodą w tym, ażeby człowiek mógł działać w wolności, jest strach przed śmiercią osobową, która mu grozi ze strony otaczającego go społeczeństwa. Ten stan jest jakąś kontynuacją strachu przed śmiercią biologiczną.
 Każdy człowiek jest hermetycznie zamkniętym światem. To jest świat wyobrażeń, myśli, popędów, uczuć, najrozmaitszego typu przeżyć, decyzji. W tym świecie on rządzi, ustawia sobie ludzi i wydarzenia, wydaje wyroki, opinie, oceny. Decyduje. Z takim nastawieniem człowiek wchodzi w życie, mając przekonanie o swojej wielkości, z marzeniem, ażeby mieć należną pozycję. Przeważnie jednak dzieje się inaczej, niż sobie to wyobrażał. Ludzie nie chcą być tak posłuszni, jak posłuszne mu są jego własne myśli. Nie potrzebują go zupełnie, a jeżeli nawet, to w bardzo wąskim wymiarze. Przy tym okazuje się, że każde spotkanie z innym człowiekiem jest jakimś zderzeniem się z innym światem.
 Nie dość na tym: każdy człowiek grozi naruszeniem jego pewności siebie: ma swoje racje, argumenty, ułożone nieraz w zwarty system. Podcina jego autorytet w jego własnych oczach. I stąd płynie strach przed drugim człowiekiem: bo on może zagrozić, okaże się, że jest lepszy, wyraża nie tylko inne opinie, ale i mądrzejsze, decyduje trafniej. Tak pojawia się przed człowiekiem coraz wyraźniej pytanie o wartość swojej osoby.
 2. 2.  Istnieje parę możliwości rozwiązania tego problemu: człowiek może na przykład odrzucić wszystko i wszystkich, i stwierdzić, że wszyscy są niemądrzy, niewiele warci, a tylko on sam jest tym, który ma rację. Ludzie tego typu podobni są do kul szklanych. Te kule obijają się o siebie i żadna z nich nie chce zrezygnować ze swego zamknięcia. Obserwujemy to podczas niektórych dyskusji, gdzie każdy wyraża swoje opinie i do tego się ogranicza. Można powiedzieć, że ci ludzie wcale się nie słyszą, bo nie chcą siebie zrozumieć. Ta postawa nie jest łatwa do utrzymania. Oczywiście da się, w jakichś maksymalnie sprzyjających warunkach, żyć w takim przekonaniu, ale częściej można stać się odludkiem, neurastenikiem, a nawet popaść w chorobę psychiczną.
 2. 3.  Druga możliwość jest równie samobójcza jak pierwsza: gdy człowiek przekona się po którymś z kolei wypadku, że nie miał racji, albo przynajmniej, że trafniejsze rozwiązanie reprezentowali ludzie, z którymi miał kontakt, wtedy jego krytyczne spojrzenie na swoją osobę urośnie do monstrualnych wymiarów, człowiek straci zaufanie do siebie i zrezygnuje ze znalezienia własnego oblicza. To jest typ człowieka, który do śmierci uczy się, ale nigdy nie jest w stanie zabrać głosu, wyrazić swojej opinii. Potrafi tylko referować cudze poglądy i zachwycać się cudzymi osiągnięciami. Swoje marzenia o wielkości kwituje stwierdzeniem, że są nierealne i wobec tego trzeba z nich zrezygnować. Niekiedy usiłuje nieświadomie rekompensować je przez hobby. Będzie to np. kolekcjonowanie monet krajowych i zagranicznych, tytułów, znajomości lub urządzanie mieszkania. Czasem to hobby jest traktowane już nie jako rozrywka po pracy zawodowej, lecz jako rozbudowana specjalność, w której jego właściciel nie znajduje równego sobie przeciwnika. Taka realizacja marzenia o wielkości może mieć wtedy nawet posmak karykaturalny.
 2. 4.  Na co dzień strach przed śmiercią osobową jak i strach przed śmiercią biologiczną prowadzi do tego, że każda decyzja, którą człowiek podejmuje, ma tendencję „do siebie”: ma na celu poszukiwanie bezpieczeństwa, skłania go do tego, by dysponował oszczędnie swoimi siłami i zdrowiem aż do skąpstwa, aby nie dawał z siebie więcej niż potrzeba, aby pilnie uważał, by ktoś nie wzbogacił się jego doświadczeniami i nie wykorzystał ich przeciwko niemu, by nie zagroził jego stanowisku, jego osiągnięciom. Skutkiem takiej postawy jest nie tylko obojętność na cudze cierpienie, nieszczęście, ale i chłód w stosunkach z ludźmi. Płynie on z obawy, że ktoś może zająć zbyt dużo miejsca w życiu człowieka, w jego czasie, że może pochłonąć zbyt wiele jego energii, nawet czysto uczuciowej. W inny sposób traktowani są jedynie ludzie, którzy mogą mu się przydać: którymi chciałby się posłużyć.
 Wtedy już tylko krok dzieli od krzywdzenia drugiego. Dochodzi do czynów, które mają na celu utrącić konkurenta czy przeciwnika albo też zniszczyć tego, kto się nim ewentualnie może stać. Człowiek z takim nastawieniem potrafi użyć wszystkich sposobów: intrygi, kłamstwa, oszczerstwa, donosicielstwa, aby doprowadzić do zniszczenia tego drugiego. W kontakcie bezpośrednim maltretuje go, stara się zepchnąć go niżej, przekonać, że jest głupszy, słabszy – po to, aby nigdy nie stał się przeciwnikiem: by nie miał odwagi stanąć do walki z nim; albo też okłamuje go fałszywą przyjaźnią, by nim w ten sposób zawładnąć. Jak tylko może, wykorzystuje siły i zdolności innych ludzi, aby za niego pracowali i w ten sposób zaoszczędzali jego siły. Tu mają źródło zarówno małe nieuczciwości, jak i wielkie przestępstwa. I tak wyłania się nam sylwetka człowieka-egoisty, którego postępowanie oceniamy jako nieludzkie. W języku moralności chrześcijańskiej wszystkie tego rodzaju czyny nazywamy grzechem.

 3. 1.  Należy stwierdzić, że „postawa zamknięta” nie jest zgodna z naturą ludzką. Człowiek chce kochać. Dopiero kochając, staje się normalny. Skupienie się na sobie, troska o swoją przyszłość aż do skąpstwa, nieustanna obawa o swoje osiągnięcia, wyrachowanie w podejmowaniu wysiłków dla bliźnich, ukrywanie swoich wiadomości i doświadczeń w obawie, żeby ktoś z nich nie skorzystał, pozostawanie obojętnym wobec nieszczęścia, które stało się lub komuś grozi – to wszystko, co nazywamy „niemiłością” – określamy jako nieludzkie nie tylko ze względu na innych lecz również ze względu na tego, który nie kocha. Przez takie postępowanie skazuje się on na zupełne osamotnienie. Z drugiej strony egoizm prowadzi do izolacji również od strony otoczenia: człowieka, który nie chce nic dać z siebie, nikt nie pokocha, nikt się do niego nie przywiąże. Taki człowiek pozostaje więc sam z sobą. A w samotności staje oko w oko ze śmiercią, koncentruje się na sobie, na fakcie „wyciekania z niego życia”. Zamyka się nad nim coraz szczelniej krąg zagrożeń, rozciąga się coraz większa martwota.
 3. 2.  Druga droga jest diametralnie różna – to otworzenie się na świat: otworzenie się na każde dobro, na każde piękno, na każdą prawdę, z którą człowiek się zetknie. Takiego człowieka nie obchodzi – przestaje go obchodzić – co i ile wydatkuje. Nie przelicza, żyje tak: pracuje, poświęca się dla dobra samego. Nie obchodzi go, że upływa życie. Ledwie zauważa, gdy nadejdzie śmierć.
 Tylko „życie dla”, twórczość pozwala człowiekowi określić siebie, spełnić siebie. Inaczej pozostaje wciąż niedorozwiniętym, biorącym, uczniem. Do natury człowieka należy wyjść ze stanu potencjalności i przejść w akt. To oznacza: przestać tylko słuchać, brać; przestać być tylko dzieckiem, a stać się dojrzałym: dawać, służyć, tworzyć. Oczywiście nie chodzi tu o rezygnację z przyjmowania, utratę chłonności w ogóle. Ta „nauka” dokonuje się na innej zasadzie: człowiek wybiera z ogromnego, w nieskończoność rozrastającego się materiału to, co potrzebne mu jest dla własnego działania, i zużytkowuje to według własnych potrzeb. Dopiero w taki sposób się określa, staje się, tworzy się – objawia, kim jest: ukazuje się, daje się poznać tak sobie jak i innym.
 Człowiek jest w stanie wyzwolić się ze swoich obciążeń: pokonać strach przed śmiercią, zaryzykować swoją osobowość – zdobyć się na czyn, na życie bezinteresowne – gdy zobaczy sens tego, co robi. Inaczej mówiąc, człowiek musi być przekonany, że istnieje coś ważniejszego niż jego życie, że straty, jakie ewentualnie poniesie, nie mogą go powstrzymać od podjęcia ryzyka, na które się decyduje. To jest jakiś akt detronizacji jego własnej osoby. Jest on możliwy wtedy, gdy człowiek ujrzy taką wartość, która przewyższy wartość jego życia. Powiedzieliśmy „ujrzy”, ponieważ nie możemy tego określić jako zwyczajne przyjęcie do wiadomości, ale raczej jako zachwyt czy też mus, który spowoduje, że człowiek  z o s t a n i e   w y r w a n y  od siebie samego (a nie wyrwie się sam) i będzie w stanie zdecydować się na to, co nazywamy  c z y n e m   b e z i n t e r e s o w n y m  lub uczynkiem miłości.
 3. 3.  Trzeba postawić z kolei pytanie: jak to jest możliwe, żeby dla kogoś dostatecznym argumentem na detronizację wartości dobra najwyższego, jakim jest własne życie, był np. drugi człowiek. Dzieje się to na tej zasadzie, że człowiek poprzez pojedynczy wypadek sięga dobra absolutnego. Ta konkretna rzeczywistość, która jest egzemplifikacją dobra, „pochłania” człowieka i wyrywa go od siebie samego. Ale ostatecznym argumentem jest dobro absolutne, dla którego człowiek potrafi zdobyć się na to. Wtedy może zostać w nim uruchomiona egzystencjalna  s t r u k t u r a   w i a r y.  Oczywiście to jest  p r o c e s,  a nie jakaś nowa płaszczyzna, która oznaczałaby ustabilizowany stan posiadania; proces, w którym wiele się dzieje, w którym są zachwyty i upadki, rozterki, szukanie drogi, zniechęcenie, porywy, szarpanie się ze swoją małodusznością, lenistwem, głupotą, chęcią oszustwa, kłamstwa, wykręcania się łatwizną, wydobywanie z siebie więcej, niż człowieka w ogóle stać, usiłowanie, aby sprostać zadaniom, które w sposób niewspółmierny przekraczają możliwości człowieka.
 Dobro, które człowiek zobaczył, które swoją wartością przerasta go nieskończenie, może objawić się jako zadanie, jako sprawa, której warto się całkowicie oddać. Zwyczajni ludzie rzadko tylko dosięgają tych wyżyn. Albo niezaangażowani w życie nie są w stanie dojrzeć dobra we właściwych wymiarach, albo nie chcą go dojrzeć do końca, w obawie, by nie musieli zrezygnować z własnych interesów. Stąd też na co dzień poszczególne czyny ludzkie są mieszaniną, w której uczestniczy interesowność i bezinteresowność w rozmaitym procencie. Życie bezinteresowne jest wciąż ideałem, do którego dąży prawdziwy człowiek.
 3. 4.  Na koniec trzeba powiedzieć: łatwiej jest człowiekowi zdobyć się na postawę otwartości, gdy zostanie pokochany. Bo wtedy wie, że nie spotka się z zagrożeniem ze strony otoczenia. Łatwiej mu wykraczać ponad swój egoizm, kiedy się przekona, że oczekuje go życzliwość, pomoc, opieka. Człowiek czeka na zainteresowanie ze strony ludzi. Gdy ktoś go dostrzeże, komuś na nim zależy, ktoś idzie z nim, z nim się wiąże, bierze jego los w swoje ręce – lżej mu żyć: myśleć, działać, tworzyć; pod kochającym spojrzeniem drugiego człowieka zaczyna lepiej pracować jego świadomość, świadomość samego siebie; zaczyna on w większym stopniu zdawać sobie sprawę z wartości swojego życia, czynów, osoby; zaczyna się wyostrzać samokontrola; gdy człowiek wie, że się na niego liczy, potrafi dać z siebie wszystko, na co go stać; potrafi zdobyć się na bardzo wiele, gdy ktoś w nim takie możliwości dostrzega. Może być i tak, że dopinguje go nie miłość aktualnie posiadana, ale oczekiwanie jej, liczenie na nią – na akceptację jego życia, na to, że ktoś je uzna, oceni, że go pokocha.
 Oczywiście „kochać” i „być kochanym” to nie dwa kolejne etapy, ale proces postępujący dialektycznie, gdzie każdy wyraz miłości jednej strony powoduje wzrost uczucia u strony drugiej.

 4. 1.  Często struktura wiary powstaje bardzo powoli. Ażeby lepiej wyjaśnić naszą myśl, spróbujmy przeanalizować ten proces na przykładzie pracy.
 Bywa tak, że człowiek spełnia jakieś czynności z obowiązku lub po prostu dlatego, by zarobić na życie, i dopiero w czasie wykonywania funkcji może dojść do tego, co nazwaliśmy otwarciem się na dobro.
 Życie człowieka kształtuje się poprzez jego decyzje. W ogromnej większości związane są one z pracą zawodową jak i „domową”. Świat jest człowiekowi dany jako zadanie – do zorganizowania, urządzenia go sobie. Człowiek musi znaleźć swoje miejsce w tym świecie, w którym go umieszczono. Jest uwarunkowany społeczeństwem, jak i odwrotnie – inni ludzie są zależni od niego: od pracy jego rąk i pracy jego myśli, od jego woli. Nie chodzi więc o to, ażeby mechanicznie wykonywał jakieś funkcje, ale by zachowywał się twórczo. A więc, żeby posunął naprzód swoimi odkryciami i usprawnieniami życie całego społeczeństwa, do którego należy. Potrzeby społeczeństwa są dla niego wezwaniem, oddziałują na niego, a w zależności od tego, jak bardzo jest wrażliwy, odpowie na nie w pełni lub częściowo albo nie odpowie wcale.
 4. 2.  Z jednej strony prawdą jest, że nie wolno przypisywać człowieka do funkcji. Nie ma piłkarza, inżyniera drogowego czy księdza, ale jest  c z ł o w i e k  wykonujący jakąś funkcję. Faktem jest jednak i odwrotna prawda. Praca jest odpowiedzią na wezwanie, na powołanie do spełnienia zadania, które staje przed człowiekiem. Jeżeli jednak zaangażuje się on w wykonanie tego zadania, to nie tylko ono staje się dziełem tego człowieka, ale i odwrotnie: on w jakiś sposób należy do swojego dzieła. Innymi słowy: osobowość ludzka wyłania się w akcji. Wyłania się właśnie na styku podmiotu i przedmiotu: poprzez zaangażowanie się w rzecz. Praca to zanurzenie się w sprawę, to oddanie się jej. Wtedy ginie rozliczanie swojego czasu na życie prywatne i zawodowe; prawie zatraca się granica pomiędzy człowiekiem a przedmiotem. Oczywiście, to nie może być ślepe zaangażowanie się. Decyzja musi być uprzednio skontrolowana i rozważona. Poprzedza ją stwierdzenie, że sprawa, na którą się człowiek decyduje, jest naprawdę ważna i pożyteczna. Świadomość tego pogłębia się w miarę upływu czasu, gdy zaangażowanie się w pracę wzrasta coraz bardziej.
 Tak więc człowiek  s t a j e   s i ę  przez pracę, którą wykonuje: przez wielkość poświęcenia, zaangażowania, wkładanego trudu. W realizowaniu dzieła przeżywa w pełni swoje człowieczeństwo: swoje zachwyty, zwycięstwa, rozczarowania i klęski. Tu musi decydować czy odważy się na czyn, czy zrezygnuje. Czy potrafi pójść za dostrzeżonymi inspiracjami, dopracować do końca dane zagadnienie; czy odważy się – inwestując maksimum sił i czasu – wchodzić w nieznaną problematykę, która może się okazać mielizną, ślepą drogą, czy też przeciwnie: zechce skorzystać z jakiegoś łatwego rozwiązania, które na pewno zadowoli jego otoczenie, ale będzie powtórzeniem starych schematów. Te decyzje, te rozstrzygnięcia zapadają wciąż, co chwila. I takim się człowiek staje, jakie kolejne rozwiązania wybiera.
 4. 3.  Dopiero w takim myśleniu, w takich decyzjach realizuje się struktura wiary człowieka. Wtedy gdy podejmuje wezwanie, gdy staje przed jakimś rozstrzygnięciem i ryzykuje nazwiskiem, pieniędzmi, karierą, przyszłością swojego domu, ale jest przekonany, że inaczej nie może postąpić, bo będzie winny czyjejś krzywdy, czy też – przejdzie obok wielkiego dobra. Albo wtedy, gdy postawi zagadnienie i rozwiąże je, gdy w dużym trudzie znajdzie nowe wyjście, ujęcie, pomysł, świeże opracowanie starego problemu, gdy da nową odpowiedź, odkrywczą w stosunku do dotychczasowych, realizuje plan po dyskusjach, rozmowach, zabiegach, replikach. Gdy stara się sprostać konkretnej sytuacji, w jakiej się znalazł, gdy idzie wciąż naprzód, ufny i w pełni oddany temu wezwaniu, które uznał za swoje powołanie – chociażby chodziło nie o epokowe odkrycia czy rozstrzygnięcia decydujące o losie wielu ludzi, ale o odkrycia na miarę zwyczajnej pracy zawodowej, rozstrzygnięcia w wypadkach dziejących się we własnej rodzinie. Gdy zdobył się na zaufanie dobru, które mu było dane zobaczyć. Wtedy możemy mówić o istnieniu w człowieku egzystencjalnej struktury wiary. W tej koncentracji osobowości, we wzrastającej wciąż wolności, w pełnej świadomości staje się on tym, co określamy słowem: osoba. Wtedy przeżyje zachwyt. Zachwyt prawdą, która się objawiła, wolnością, którą uzyskał – człowieczeństwem.
 To nie ma nic wspólnego z samouwielbieniem. Wtedy człowiek ma świadomość, że to nie on  j e s t  wspaniały, ale że mu  d a n o.  Dano dojrzeć prawdę, dano odwagę do zrealizowania jej. Została mu dana łaska przełamania swojego egoizmu, strachu przed samozniszczeniem, otworzenia się na prawdę i dobro(4) . Została mu dana łaska spotkania dobra w człowieku – nie w kim innym, ale w sobie samym. Bo wtedy właśnie, w tym czystym akcie myśli, który nazywa odkryciem, wynalazkiem, olśnieniem, zrozumieniem, i w akcie decyzji w imię sprawiedliwości i miłości, wtedy staje się człowiek słowem Prawdy, słowem Dobra. On, który jest człowiekiem, istotą myślącą i chcącą, odpowiedzialną za świat i społeczność, znajdującą się w określonej sytuacji przestrzenno-czasowej, wyraża na sposób człowieczy Prawdę,
Dobro(5) .
 W tych kategoriach oceniamy ludzi wybitnych. Znaleźli się oni wobec sytuacji, którą uznali za zadanie do spełnienia. I aby sprostać temu zadaniu, zaryzykowali całym swoim życiem. Zaangażowali się całkowicie w rozwiązanie tego konkretnego zagadnienia, bolączki, pytania, przed którym ludzkość, nauka czy grupa społeczna, w jakiej żyli, stanęła i przez które nie była zdolna przejść. I chociaż biografowie tych postaci mogą ukazać obok ogromu ich poświęcenia, trudu, samozaparcia także ich słabości, śmieszności, to jedno jest pewne, że takie indywidualności są dla ludzi jakimś wielkim przykładem człowieczeństwa.
 4. 4.  Struktura wiary nie jest jednak – jak już mówiliśmy – czymś stabilnym. Jest ona wciąż zagrożona przez strukturę egoizmu. Dlatego może stać się również tak, że człowiek, który rozpoczyna pracę ożywiony najwyższymi ideałami, po pewnym czasie – na skutek napotykanych przeszkód – obojętnieje, zamyka się na sobie, odrywa się od rzeczywistości, którą chciał realizować.
 Z drugiej strony, mimo że struktura wiary nie jest zajęciem stanowiska, które można ustalić na początku życia i które nie zmieni się już nigdy – bo człowiek realizuje się w każdej swojej decyzji i w każdej swojej decyzji albo jest wierzący, albo niewierzący – nie można sobie jednak wyobrażać, że każda kolejna decyzja jest zaczynaniem wszystkiego od początku. Z biegiem czasu, dzięki pozytywnym rozstrzygnięciom człowiek nabiera jakiejś sprawności, jakiejś łatwości działania: struktura wiary coraz bardziej się uwyraźnia – staje się tym, co nazywano dawniej cnotą wiary.

 5. 1.  Sformułowanie: „wierzę w coś” nie znaczy tylko: „przyjmuję do wiadomości”, „dowiaduję się”, ale przede wszystkim: „zdecydowałem się rozszerzyć krąg mojego istnienia o rzeczywistość, którą tuż obok siebie spostrzegłem. Zainteresowałem się nią: stwierdziłem, że moja egzystencja jest z nią związana”. Na dowód weźmy chociażby takie sformułowania, jak np. wierzę w to, co tu napisane, wierzę w to, co mówisz: w twoją uczciwość, prawdomówność, sprawiedliwość, wierzę tobie (ja ci wierzę), wierzę w dobroć matczyną, wierzę w sprawiedliwość na świecie.
 Należy zwrócić uwagę, że jest jakaś gradacja: są stopnie natężenia zafascynowania się rzeczywistością, która pojawiła się przed człowiekiem, jak i są stopnie wielkości tych rzeczywistości. Podajemy dla przykładu takie ciągi: „Wierzę, że ten człowiek jest uczciwy, wierzę, że są ludzie uczciwi, wierzę w uczciwość ludzi; wierzę, że życie moje ma sens, że istnienie świata ma swój sens – wierzę w sens świata; wierzę, że ten człowiek mnie kocha, wierzę w ludzką miłość, wierzę w miłość”.
 Powstaje kolejne pytanie: dlaczego człowiek potrafi zdobyć się na ryzyko wiary. Odpowiedź brzmi: bo się przekonał o istnieniu dobra. Choć może w wymiarach bardzo ograniczonych, ale już go doświadczył. Można te doświadczenia sformułować w takich zdaniach, jak np.: „Wierzę, że ten chłopiec wyrośnie na uczciwego człowieka, bo jego uczciwości już doświadczyłem na sobie. Wierzę w sprawiedliwość na świecie, bo mam na to przykłady w swoim życiu czy w zdarzeniach, które się obok mnie rozgrywają”.
 I w tym sensie nie ma wiary „na ślepo”. Nawet zdanie: „Wierzę, że tak jest, bo ty tak mówisz”, wbrew pozorom też jest aktem uczestnictwa w jakiejś rzeczywistości poza mną, chociaż poprzez człowieka, któremu wierzę, w którego wierzę.
 Jeżeli wierzenie jest przede wszystkim sposobem bycia, aktem egzystencjalnym, obowiązuje tu sprzężenie zwrotne: to oznacza, że tym bardziej człowiek wierzy w sprawiedliwość, im bardziej postępuje sprawiedliwie. Akt wiary weryfikowany jest życiem. Po drugie: odwrócenie tego zdania jeszcze wyraźniej ukazuje zawartą w nim prawdę: im bardziej człowiek postępuje sprawiedliwie, tym bardziej wierzy w sprawiedliwość. Innymi słowy: życie w sprawiedliwości – radość stąd płynąca, „namacalne” sprawdzanie się zasad – pogłębia przekonanie o ich słuszności.
 Gdybyśmy chcieli ukazać na konkretnych przykładach to, o czym mówiliśmy poprzednio, trzeba stwierdzić, że rangę najwyższą posiadają takie czyny, jak ratowanie ludzi z płonącego budynku, wyciąganie tonącego, obrona napadniętego czy skrzywdzonego, dzielenie się albo nawet oddawanie swojej głodowej porcji potrzebującemu. Te czyny mają pełny wymiar zwłaszcza wtedy, gdy poszkodowany jest człowiekiem nieznanym albo takim, który nie gwarantuje rewanżu – czyli jeżeli czyn jest całkowicie bezinteresowny.
 Przy interpretacji tego rodzaju czynu stwierdzamy, że człowiek, który decyduje się na to mimo iż wie, że może zginąć, postępuje tak dlatego, ponieważ uważa, iż nad najwyższą wartość, jaka dla niego istnieje: nad jego życie, jest wartość większa, dla której swoje życie trzeba położyć. Może on to nazywa wolnością, może sprawiedliwością, w każdym razie dla tej najwyższej, absolutnej wartości kładzie swoją osobistą najwyższą wartość – swoje życie.
 Ale nie potrzeba traktować tej sprawy w wymiarach aż tak tragicznych. Możemy wziąć pod uwagę normalne życie ludzkie podejmowane w pełni świadomie, z poczuciem odpowiedzialności: uczciwą pracę ludzi wykonujących rozmaite funkcje w społeczeństwie. Wtedy, choć to nie jest akt jednorazowy, heroiczny – jak w tamtych przypadkach – to jednak jest to składanie swojego życia dzień za dniem w walce o sprawiedliwość, w przekonaniu, że należy realizować sprawiedliwość na świecie.
 Dla człowieka, który wierzy, sprawiedliwość to nie idea wymyślona przez filozofów. Ten, kto decyduje się na ryzyko śmierci, jak i ten, który z pełną świadomością tego, co robi, dzień za dniem stara się wykonywać jak najbardziej uczciwie swoje obowiązki, ten wierzy nie tylko, że słusznie robi, ale wierzy również, że go ta sprawa nie zawiedzie. Człowiek podejmujący taką decyzję odkrywa sens świata, w którym zbiegają się i tłumaczą się wszystkie pytania i wszystkie odpowiedzi: od tego punktu one zależą i do niego zmierzają. Gdyby więc ten człowiek został pokonany i musiał zginąć – gdyby jego postępowanie sprawiedliwe nie znalazło uznania, a nawet zostało potępione – nie zmieni to jego przeświadczenia, że wybrał najbardziej sensowną drogę z wszystkich możliwych. Dla niego ta rzeczywistość jest nie tylko warta każdej ofiary, ale jest równocześnie gwarantem takiego kroku. Oczywiście wielkość tego przeżycia zależy od sytuacji, która je wywołała.
 5. 2.  Na podstawie tego, co tu powiedzieliśmy, coraz wyraźniej rysuje się nam obraz, jak pomiędzy człowiekiem a tą rzeczywistością wolności i sprawiedliwości, której on oddaje siebie, nawiązuje się forma osobowego stosunku. Powiedzmy wyraźniej: im bardziej sytuacja jest krańcowa, krytyczna, a z drugiej strony im bardziej człowiek wierzy, angażuje swoje życie w realizację sprawiedliwości czy prawdy, tym bardziej uprzytamnia sobie, że ta rzeczywistość, to jest KTOŚ. Ktoś najbliższy – bliższy mu niż on sam sobie.
 Obok zachwytu, o którym mówiliśmy powyżej, najbardziej charakterystyczną cechą egzystencjalnej struktury wiary jest akt zaufania, który możemy przybliżyć przez takie określenia, jak przylgnięcie, oddanie się, pójście za tą rzeczywistością, którą było dane człowiekowi zobaczyć. Ten akt jest „przekraczaniem siebie”: swojej ludzkiej kondycji, co można z kolei zinterpretować takimi słowami, jak: poświęcać się, ufać, żyć dla, być wiernym, pracować dla czegoś, dla jakiejś wartości, którą człowiek ocenia jako ważniejszą niż on sam, niż to, co on ma najdroższego: własne życie.
 Z drugiej strony człowiek tak oddany dobru doświadcza tego, że jest przyjęty.
 W oparciu o powyżej opisane przeżycia człowiek dochodzi do coraz głębszej świadomości, że to dobro absolutne ma charakter  o s o b o w y.
 Tego typu doświadczenia otwierania się na dobro przychodzące do człowieka w konkretnych sytuacjach życiowych, rozsiane w całym jego osobistym jak i społecznym życiu, „łączą się”, dając coraz bardziej uwyraźniający się kształt Tego, kogo nazywa się Bogiem. Pomiędzy człowiekiem a Nim powstaje związek na kształt ludzkiej przyjaźni, przewyższający ją w sposób absolutny.
 I tak to ryzyko, na jakie człowiek decyduje się, podejmując czyn bezinteresowny – ryzyko tak wielkie, że nazwaliśmy je aktem samobójczym – przekształca się w przeżycie radosne o charakterze bardzo intymnym, osobowym.
 Należy dodać, że w procesie kształtowania się w człowieku pojęcia „Bóg” ma znaczenie poszukiwanie przez niego pierwszej przyczyny świata, pierwszego motoru, rozumu, na który wskazuje zarówno istnienie, jak i celowość świata. Te wszystkie przesłanki uświadamiają człowiekowi, że ta rzeczywistość, mająca takie wielorakie aspekty, jest Osobą.

 6. 1.  W oparciu o proces tworzenia się egzystencjalnej struktury wiary powstaje intelektualna struktura wiary. Na podstawie egzystencjalnego doświadczenia Boga człowiek buduje pojęcie Boga. Usiłuje nazwać to, czego doświadcza, wypowiedzieć słowami swoje przeżycie Boga. W tej pracy intelektualnej zapożycza pojęcia z innych, czysto ludzkich rzeczywistości, które są jakoś podobne, zbliżone do tego, co nazywa Bogiem.
 Oczywiście słowo „Osoba” nie oddaje istoty Boga. Nie jest ono adekwatne do rzeczywistości Bożej. Jest tak dlatego, że rzeczywistość Boża przerasta nas w sposób totalny. My w ogóle nie mamy słów, które by mogły opisać Boga w sposób wyczerpujący. Wszystkie słowa, którymi się posługujemy, tak w życiu religijnym jak w teologii, tak w modlitwie jak w sformułowaniach dogmatycznych, są wzięte z naszego codziennego ludzkiego życia, bo po prostu nie mamy innych – nie mamy skąd wziąć innych. Boga jesteśmy w stanie opisywać tylko w oparciu o zasadę analogii.
 Z drugiej strony, chociaż zgodzić się musimy, iż ujęliśmy w jakichś pospolitych i małych słowach Tego, kto jest największą świętością, to fakt, że w ogóle to się udało, jest sukcesem i zdobyczą ludzkości. Choć określenie „Osoba” wywoływało – i do dziś wywołuje – wiele nieporozumień, równocześnie stwierdzamy, że nie ma lepszego słowa, że ludzkość do niego doszła po bardzo wielu poszukiwaniach i stanowi ono najwyższe osiągnięcie myśli ludzkiej. Choć więc człowiek zdaje sobie sprawę z absolutnej nieadekwatności wszystkich określeń używanych w stosunku do Boga, to nie może z nich zrezygnować: bo jest człowiekiem i nie może nie uzewnętrznić tego, co nosi w sobie – tak dla samego siebie jak i dla komunikowania swoich przeżyć innym ludziom. W ten sposób: na drodze obiektywizacji słownej człowiek potrafi przekazać otoczeniu to, co sam dojrzał. – Ci, którzy zrozumieją jego słowa i przyjmą je, są w stanie przeżyć to samo co on: obudzić w sobie egzystencjalną strukturę wiary.
 6. 2.  Ten schemat funkcjonuje dotąd, dopóki egzystencjalna struktura wiary jest żywa: dopóki na zapleczu sformułowań słownych określających Boga wciąż znajduje się autentyczne przeżycie Boga. Ale, jak wykazuje historia religii, bardzo łatwo dochodzi do utraty równowagi pomiędzy strukturą intelektualną i egzystencjalną wiary. Bardzo często struktura intelektualna odrywa się od egzystencjalnej, z której wyrosła, i zaczyna żyć własnym życiem, jako samodzielna. Wtedy sprawia wrażenie, jakoby ona była istotna i jakoby od niej wszystko zależało. Możemy to obserwować na przykładach rozmaitych szkół teologicznych, które początkowo trafnie formalizują doświadczenia religijne. W miarę jednak gdy odrywają się od rzeczywistości i wdają się w teoretyczne dywagacje, stają się bezużytecznym balastem, nikomu nieprzydatnym, który trzeba odrzucić, ponieważ już nic realnego nie opisuje, ani nie jest w stanie nic odbiorcom przekazać.
 To samo niebezpieczeństwo zagraża zwyczajnym ludziom. Przyjmują warstwę intelektualną, bo im w jakiś sposób racjonalnie odpowiada i do tego się ograniczają: nic z tego nie wynika w ich codziennym życiu. Nie można takich ludzi uważać za wierzących, a przynajmniej nie za wierzących w pełni.
 6. 3.  Możemy więc mówić o dwóch etapach przeżycia wiary. Rozdziela je wydarzenie, które nazwiemy progiem religijnym. Pierwszy etap dotyczy okresu, kiedy człowiek żyje uczciwie, ale swoje postępowanie określa tylko jako zgodne z własnym sumieniem czy nakazem wewnętrznym – stwierdzając, że „tak trzeba” – jako życie w służbie sprawiedliwości. Żyje on jak gdyby nieświadomy swej bliskości z Bogiem, w ogóle nie nazywa swojego życia życiem dla Boga – nie zdaje sobie sprawy w pełni z Jego transcendencji. Aż wreszcie zdarza się taki moment, kiedy człowiek dochodzi do odkrycia istnienia Boga transcendentnego i oddaje Bogu cześć jako Osobie. To jest ten drugi etap. Wtedy zaczyna się w życiu człowieka religia: modlitwa, ofiara, obrzędy liturgiczne. Wtedy pada po raz pierwszy słowo: Bóg. Wtedy również zaczyna się teologia: próba określenia słownego i pojęciowego tych przeżyć i próba ich jakiejś systematyzacji.
 I tak powstaje zamknięty układ: religia służy uczciwemu życiu, tak jak uczciwe życie służy religii. Z jednej strony modlitwa czy jakikolwiek akt liturgiczny stymuluje człowieka do uczciwego życia. Człowiek modli się, składa Bogu ofiary, umieszcza Go w swoim światopoglądzie jako wartość najwyższą, ufa Mu – Jego opatrzności, Jego potędze i Jego dobroci, opiera na Nim swoją przyszłość tu na ziemi i po śmierci. Uważa Go nie tylko za wyraźny cel swojego życia, ale uzyskuje osobistą relację jako do Kogoś najbliższego na świecie. Temu człowiekowi nie tylko wyjaśnia się całe życie, ale Bóg staje się dla niego darem. Człowiek ośmiela się nazywać Boga Ojcem. Wtedy na zupełnie nowych zasadach układają się tak czyny egoistyczne, jak również inaczej jest nazywany obszar życia bezinteresownego; to jest po prostu wierność Bogu, tak jak czyn egoistyczny jest zdradą Boga, odejściem od Boga.
 Z drugiej strony uczciwe życie codzienne napełnia treścią modlitwy i ofiary – sprawia, że ofiara jest ofiarą życia człowieka, a modlitwa jest rozmową z Tym, który interesuje się w pełni jego życiem.
 Niestety istnieje możliwość rozszczepienia pomiędzy życiem na co dzień a liturgią. Może dojść do tego, że liturgia zaczyna żyć życiem dla siebie bez powiązania z życiem „świeckim”: codziennym; wtedy nie jest ona traktowana jako wynik i wyraz służby dla najwyższego dobra – nie ma wpływu na życie uczciwe. Człowiek zaczyna traktować liturgię magicznie: ofiara sama jako taka oddaje Bogu należną chwałę, modlitwa jako taka wystarcza do zbawienia. Wtedy rozbudowuje się do nienaturalnych rozmiarów kult: urasta on do najważniejszej funkcji człowieka. Równocześnie zarysowuje się coraz wyraźniej podział życia człowieka na profanum i sacrum. Tworzą się obszary słów, rzeczy i instytucji „świętych”, które wyrastają ponad słowa, rzeczy i instytucje powszednie czy zwyczajne. Te ostatnie, zdeprecjonowane, zdają się służyć jedynie temu, by mogły egzystować te pierwsze.
 6. 4.  Należy zaznaczyć, że tak jak i w innych dziedzinach, tak i gdy chodzi o proces kształtowania się religii, człowiek historyczny zastaje gotowe formy, które stworzyły pokolenia przed nim: słowa, rzeczy, instytucje i albo wcale, albo też w niewielkim stopniu ma możliwość tworzenia nowych form czy też ich przekształcania.
 Człowiek dzisiejszy, tak jak i dawny, nie rozwija się w życiu „chronologicznie”: zanim dziecko będzie w stanie zdobyć się na czyn bezinteresowny, zanim w ogóle stać je na to, aby zdobyć się na czyn świadomy i dobrowolny, uczą je modlitwy do Boga i prawd wiary, przykazań Bożych i wydarzeń z życia Pana Jezusa. Zanim dziecko doświadczy Boga w sobie, dowiaduje się o Jego istnieniu na zasadzie informacji i zaczyna Go nazywać. Z kolei stwierdzamy, że niepostrzeżenie nawet w codziennych kontaktach międzyludzkich dochodzi do nieporozumień w tym względzie. Gdy ktoś mówi, że  u z n a j e   i s t n i e n i e  Boga, dla słuchaczy jest to równoznaczne z oświadczeniem, że  w i e r z y  w Boga. A przecież to nie jest to samo. Jesteśmy skomplikowanymi istotami i łatwo dokonuje się rozszczepienie naszej osobowości pomiędzy intelektualnymi stwierdzeniami a przeżyciami. Te dwie płaszczyzny: intelektualna i życia codziennego – egzystencjalna – mogą istnieć obok siebie mimo zupełnej pomiędzy nimi sprzeczności.
 Stąd też i obraz społeczeństwa jest bardzo złożony. Obok siebie żyją ludzie, którzy chodzą do kościoła i ludzie, którzy nie praktykują. Tacy, którzy podkreślają swoją religijność i ci, którzy podkreślają na każdym kroku swój laicyzm. Z drugiej strony tacy, którzy poświęcają swój czas i wysiłek w służbie bezinteresownej drugiemu człowiekowi i tacy, którzy sobie za najmniejszy drobiazg i przysługę każą płacić. Obraz jest jeszcze mniej jasny przez to, że motywacja ludzkich czynów jest bardzo złożona: trudno ocenić, kiedy ktoś jest interesowny, a kiedy bezinteresowny.

 7. 1.  Przy założeniu, że w strukturze wiary można rozróżnić warstwę egzystencjalną i intelektualną, zupełnie inaczej przedstawia się sprawa deklarowania swojej wiary. Nie da się tego zagadnienia ujmować w sensie statystycznym. Bo wtedy znowu wracamy na stanowisko racjonalne: Wierzący to ten, który „przyjął za prawdę”, który „wie”, przy czym sformułowania „przyjął za prawdę” używamy w znaczeniu: przyjął informację. A to – jak już powiedzieliśmy – jeszcze nie stanowi o żywej wierze. Dlatego możemy sobie wyobrazić, przynajmniej teoretycznie,, tego rodzaju sytuację: ktoś twierdzi, że wierzy w Boga i faktycznie uczestniczy w obrzędach liturgicznych, bierze udział w życiu organizacyjnym społeczności religijnej, a równocześnie jest złym człowiekiem: jest chciwy, złośliwy, egoista, dba tylko o siebie i swój interes, jest zawistny, nieprzebaczający, oszust, leniwiec, dorabia się majątku wszystkimi sposobami – nie posiada egzystencjalnej struktury wiary. Z drugiej strony mogą być ludzie, którzy twierdzą, że nie wierzą w Boga, a równocześnie pracują uczciwie, pomagają innym, bronią skrzywdzonych, narażają się swoim władzom zwierzchnim, krytykując ich nieuczciwość: ten czas i te siły, które mogliby zachować dla siebie, dla przedłużenia swojego życia, oddają innym ludziom. Nie chcą pozostać bierni wobec sytuacji, z którą się nie godzą. Nazywają to porządkiem, ładem, sprawiedliwością i dla niej się poświęcają. Choć nie mają dokładnie sprecyzowanej intelektualnej struktury wiary, nie wolno nam powiedzieć, że nie wierzą. Z pewnością nie mają pełnego obrazu Boga, ale nie należy zaliczać ich do grupy niewierzących, posługując się doskonałym pojęciem Boga, które posiadamy dzięki Objawieniu.
 Odchodzenie od Boga, utrata wiary dokonuje się, po pierwsze, w konkretnych decyzjach człowieka. Niewiara to jest coraz większe zamykanie się w sobie, drżenie o swoje sprawy, o swoje życie, strach przed śmiercią. Człowiek nie chce widzieć krzywdy ludzkiej, nie chce słyszeć o biedzie, chorobie, smutku, nieporadności, żeby w nim się coś jeszcze nie odezwało, żeby nie zaczął znowu tracić energii, czasu, siły, pieniędzy dla innych. Wreszcie dojdzie do wniosku, że był naiwny, pracując czy poświęcając się dla ludzi. Jego otoczenie stwierdzi, że stał się cyniczny, że zmienił się. A on – choć może nawet jeszcze będzie twierdzić, że jest wierzący – w rzeczywistości już nim nie będzie. Światło, które kiedyś w nim świeciło, zgaśnie. Argumenty za istnieniem Boga czy przeciwko Jego istnieniu nie będą go obchodzić, staną się dla niego nieważne. Po drugie, utrata wiary może się rozpocząć od załamania się struktury intelektualnej wiary. Najczęściej bywa tak, że rozwój ogólnointelektualny człowieka jest niewspółmierny do jego wiadomości na temat wiary. Powstaje w jego teologii coraz więcej braków i luk, człowiek ma coraz mniejsze przekonanie do niej, aż wreszcie kiedyś przychodzi kolejna trudność, która dokona ostatecznego zburzenia jego światopoglądu religijnego. Konsekwencją takiego procesu jest stopniowe – a po ostatecznym załamaniu się całkowite – skoncentrowanie się na samym sobie, na życiu interesownym.
 W takim ujęciu wiara nie jest czymś dodatkowym do tego, co nazywamy człowieczeństwem, czymś nieistotnym – co może być albo nie być, bez czego człowiek i tak pozostanie człowiekiem. Wprost przeciwnie, ażeby człowiek był pełnym człowiekiem, musi wierzyć, że Dobro istnieje, zaufać mu. Tylko wtedy będzie zdolny do czynu miłości, który pozwoli mu wyjść ze stanu potencjalności, zaprzestać wyłącznie brać, a stać się dojrzałym – tworzyć.
 

PRZYPISY:

(4)  Tylko nie należy sobie wyobrażać, że to, co określiliśmy jako „otwarcie się” na Rzeczywistość, na Prawdę, Dobro, Piękno, jest Czymś obcym, które „przychodzi” do człowieka, jeżeli on się otworzy. Ta Rzeczywistość, którą określamy jako Dobro, Sprawiedliwość, Prawo, jest zarówno na zewnątrz niego, jak i w nim samym. Stąd też „otwarcie się” jest niczym innym jak „wyrównaniem się poziomów w naczyniach połączonych”, uruchomieniem w człowieku struktury, która w nim tkwi, ale dotąd nie była aktualizowana albo z braku okazji do tego, albo z powodu świadomej kontrakcji tego człowieka.

(5)  Warto zauważyć, że Ewangeliści przytaczają potępianie przez Pana Jezusa obłudy faryzeuszów, którzy np. na rozstajnych drogach rozdawali jałmużnę, jak i ostrzeżenia, ażeby pokutując, poszcząc nie mieć twarzy smutnej. Konsekwentnie możemy obserwować, jak Kościół, zwłaszcza średniowieczny, eksponował tego typu uczynki, które maksymalnie eliminowały interesowność. Były to uczynki miłosierne wobec wdów, sierot, jak rónież post i jałmużna. Doszło nawet do przerysowania tej tendencji. Podkreślano w ascezie chrześcijańskiej nastawienie: wbrew samemu sobie. Czyli: „Najbardziej doskonały czyn jest wtedy, jeżeli człoweik nie odczuwa radości czy satysfakcji. Wtedy tym większa zasługa”. Akcentowano rolę woli, a eliminowano uczucie. Musimy jednak stwierdzić, że ta tendencja doprowadziła do fałszywych wręcz ujęć: zatraciła się wartość nadprzyrodzona zwyczajnej pracy człowieka. Doszło do podziału życia na święte i świeckie, gdzie to drugie spełniało rolę malum necessarium: miało służyć tylkio temu, aby człowiek mógł pełnić uczynki „zbawienne” typu: modlitwa.