Świętować przez malowanie.
Świętować przez malowanie. Malować. Dla siebie. Dla własnej satysfakcji. Z jakiejś wewnętrznej potrzeby. Pejzaż, kwiaty, drzewo, dom. Czyjś portret. Fantazje „z głowy”. Uczyć się malować jak samouk. Przypatrywać się swojemu malowaniu. Cieszyć się kolorami. Cieszyć się ostrą, wyraźną kreską. Uświadomić sobie wreszcie, że przecież to nie ma być fotografia, że to o coś innego chodzi, o coś ważnego, charakterystycznego, coś ty dostrzegł, zobaczył, odkrył. Uświadomić sobie wreszcie, że ty nawet malując zwykły dom właściwie malujesz wciąż jakoś siebie, że im bardziej wyzwalasz się z nauczonych czy narzuconych tobie schematów, im bardziej jesteś spontaniczny, wolny, tym więcej w obrazie ciebie samego. „Ukazywać” za pomocą kolorów i form to, co w tobie się dzieje. Wyrażać. To co widzisz, czujesz, przeżywasz, doznajesz, myślisz. Twoje zachwyty, podziwy, olśnienia, rozpacze, rozdarcia, niepokoje, smutki, tęsknoty, daremne wysiłki, ostrzeżenia, groźby, błagania, proszenia dla siebie, dla drugiego człowieka, dla ludzkości, dla zwierząt, dla drzew, kwiatów. Bunt przeciwko krzywdzonemu człowiekowi, protest przeciwko wszelakiej przemocy, wołanie o wolność, o tolerancję, o poszanowanie drugiego człowieka. Tęsknotę za ciszą, ukojeniem, pokojem, za dobrym człowiekiem, za miłością. Za pięknem. Za tym, co w tobie wciąż nie nazwane a co najprawdziwsze.
Świętować przez malarstwo. Iść na wystawę obrazów. Patrzeć na to, co się w nich dzieje. Nie pytać, co obraz przedstawia. Ale odbierać go takim, jakim jest: jego kolory – zestawy kolorów, kreskę – kompozycje kresek, jeżeli taką zawiera.
Nie usiłować go rozumieć. A nawet jeżeli, to już całkiem na końcu, to jako analiza przeżycia, które stało się w tobie. Stanąć przed portretem jakiegoś człowieka, zobaczyć twarz starą, pooraną, zmęczoną, zrezygnowaną, twarz skrzywdzonego dziecka. Skrzywdzonego przez świat i ludzi, skrzywdzonego przez siebie, który nagle widzi, że już się nic więcej w jego życiu nie stanie prócz cierpienia i śmierci, że już przeżył życie, że to już koniec drogi, a przecież zdaje mu się, że jeszcze jej porządnie nie rozpoczął. I patrząc w ten obraz zdajesz sobie sprawę, że to nie tylko tak jest z tym kimś nieznajomym, ale z każdym człowiekiem. To każdy człowiek jest tym dzieckiem skrzywdzonym, które już jest starym zanim naprawdę zaczęło żyć, zanim nauczyło się, jak należy żyć. Nagle odkryć, że to jest twój portret. Że przecież w nim zawarty jest twój los, ty sam, któremu życie przelatuje. Bo i ty jesteś tym skrzywdzonym dzieckiem. Skrzywdzonym przez ludzi jak i przez siebie samego. Odkryć, że każdy obraz, każde wielkie dzieło sztuki malarskiej – każde wielkie dzieło sztuki na tym polega, to ma w sobie, że ciebie wyraża, że ciebie zawiera, że wywołuje w tobie ten „wstrząs metafizyczny”, który pomaga ci zdać sobie sprawę, kim jesteś, w jakiej znajdujesz się sytuacji egzystencjalnej.
Świętować. Kupić sobie ulubiony obraz ulubionego malarza. Nie oryginał, bo cię na to nie stać – reprodukcję. Powiesić sobie na ścianie kawałek swojej radości, swojej wolności. Coś, co cię inspiruje na co dzień. Co pozwala ci mieć chwilę święta w twojej codzienności, wznosić się do poziomu najwyższego, na jaki cię stać, aby takim załatwiać sprawy dnia powszedniego, nie dając się do nich sprowadzić, nie rezygnując ze swojej wielkości.
Świętować. Powiesić sobie na ścianie wielkie wschody albo zachody słońca, wielkie drzewa albo morza, piękny secesyjny kwiat o wyraźnej linii. A gdy już ci się opatrzy, a gdy już się do niego przyzwyczaisz, powiesić na jego miejscu inny obraz, który cię teraz urzeka. Zawiesić sobie w mieszkaniu obrazy czy obrazki święte, które przywiozłeś z miejsc, dokąd pielgrzymowałeś. Mieć na ścianie ikony święte odziedziczone jeszcze po przodkach, sczerniałe od starości, od przejść niełatwych, od wojen przebytych. Wizerunki święte, przy których się chętnie modlisz, bo mają w sobie ten promień świętości, klimat świata nadprzyrodzonego, którego ci w duszy wciąż za mało, za którym tęsknisz w godzinach próby, w chwilach uniesień. Mieć spokojnego Jezusa lub Jego krzyż, ciepłą Madonnę albo świętego Franciszka z ptakami, albo świętą Teresę od Dzieciątka Jezus z różami. Mieć kawałek nieba w mieszkaniu, w sobie.