J
Kiedy on nie patrzy na mnie
szukam swojego odbicia
na ścianie. I widzę tylko
gwóźdź, z którego zdjęto obraz.
(Wisława Szymborska)
Przyszedł do mnie chłopiec i powiedział:
– Mam problem. Na ostatniej konferencji ksiądz użył słowa „zakochać się” i uparcie rozróżniał je ksiądz od sformułowania „pokochać”, ale nie wyjaśniając, w czym rzecz. Być może, że ksiądz omawiał to zagadnienie na którejś z wcześniejszych konferencji, na której nie byłem, ale dla mnie nie ma różnicy pomiędzy jednym a drugim.
Tak, jeżeli o tym nie mówiłem, to dlatego, że uważałem, że wszystko jest jasne. Jeżeli jednak tak nie jest, to spróbujmy to wyjaśnić. Zakochać się, to znaczy być olśnionym, zachwyconym. Pięknem zewnętrznym czy też wewnętrznym drugiego człowieka. Pozostawać pod jego urokiem. Bo go olśniła jej uroda, dziewczęcość, twarz, włosy, usta, sylwetka, takt, wdzięk, dobroć, mądrość, jej umiłowanie piękna. Bo ją ogarnął jego czar, chłopięcość, prostota, odwaga, zapał do życia, do działania, do twórczości, jego męska postawa, jego poglądy, sposób patrzenia na życie, jego zarys brody, piękne włosy, oczy. Bierność. O właśnie, może to słowo jest tu najbardziej potrzebne. „Tak chciałabym być w jego towarzystwie, tęsknię za nim, każda chwila bez niego zdaje się być stracona, marzę o tym, by znowu go spotkać. Chcę słyszeć jego głos, chcę wpatrywać się w każdy jego ruch, gest. Marzę o tym, by go dotknąć jak największej świętości. Pocałunek jest szczytem mych pragnień”. To jest z reguły miłość nastolatków, która trwa dwa tygodnie, albo do wakacji, albo przez wakacje, i kończy się tak szybko, jak się zaczęła, która przechodzi jak śnieg wiosenny. Nazywa się ją często „zieloną miłością” – i trafnie, bo ona jest jak niedojrzały owoc, który zanim dojrzeje, więdnie i spada. To jest miłość nastolatków do pana profesora, do pani profesorki, do aktorów, do śpiewaków, do jazzmanów, do kolegów i koleżanek klasowych. To jest typowe „chodzenie ze sobą”. Chodzą i gadają. Bez końca. Gdyby można było przysłuchać się tej gadaninie. Bardzo często jest to monologowanie. Każdy mówi swoje, o sobie. Gdy kończy, zaczyna partner. A właściwie nie partner. Bo trudno mówić w takim wypadku o partnerstwie. Ale tu ani jednemu, ani drugiemu nie przyjdzie do głowy, że można by się na przykład razem uczyć, choć jednemu z nich nauka idzie trudno, że można by razem np. malować mieszkanie, bo akurat jedno ma takie zadanie przed sobą.
Zakochanie się ma ten charakterystyczny element bierności. Jeszcze w początkowej fazie nie jest to egoizmem, ale istnieje niebezpieczeństwo, że gdy tak zostanie, przerodzi się w egoizm. Tymczasem taki zachwyt, który jest podstawowym elementem miłości, powinien być jej pierwszym etapem. Człowiek od zakochania się powinien przejść do pokochania. To nie jeden krok, ale to przepaść, którą trzeba przekroczyć. Bo miłość to bycie do dyspozycji, to gotowość do tego, by usłużyć, pomóc, przydać się, zaopiekować się. To chęć, by być potrzebnym.
Pokochanie nie jest obce oczarowaniu. Wprost przeciwnie. Człowiek zachwycony drugim człowiekiem, pozostający pod jego urokiem, prawdziwie za nim tęskniący, szukający jego towarzystwa, podświadomie wyczuwa, że nie można poprzestać na patrzeniu, na słuchaniu, że nie może wszystko skończyć się na biernej postawie brania, czerpania, chłonięcia, ale trzeba wejść w życie człowieka, w którym się zakochało, zbliżyć się do niego, złączyć się z nim, być razem. Świetnym sposobem bycia razem jest wspólna praca. Bo to nie tylko uczestniczenie w tym, co ukochana osoba robi, ale to uczestniczenie w jej życiu, w jej osobowości. Bywa tak, że tylko jedna strona przechodzi z etapu zakochania się na etap pokochania i stąd wynikają dziwne sytuacje, bo partner, który do tego kolejnego etapu nie dorósł, nie bardzo wie, o co chodzi, traktuje usiłowania drugiej strony jako wtrącanie się, ingerencję w jego sprawy. Ale bywa, że wreszcie zrozumie. Wtedy już będzie chciał, by wszystko było razem. Będzie się cieszył z każdej wspólnej pracy, z każdego wspólnego obcowania. Na tej linii leży małżeństwo. Właśnie, bo małżeństwo to nie tylko współżycie seksualne, to nie tylko dzieci, ale to właśnie przede wszystkim bycie razem również poprzez wspólną pracę, tę zwyczajną, domową, codzienną i jakąkolwiek, jaką tylko życie przyniesie. Jedną z form tego bycia razem jest współżycie seksualne. I cudownie, gdy się tak składa, że małżonkowie mają ten sam albo podobny zawód. Gdy mogą maksymalną ilość czasu spędzać ze sobą, gdy wciąż, bez przerwy prawie trwa to wzajemne współżycie, wzajemny dialog, wzajemne wpatrywanie się w siebie, wzajemne uzupełnianie się. A jeżeli tak nie składa się, to trzeba to uzupełnić, opowiadać sobie, jak dzień wyglądał, szukając potwierdzenia swoich decyzji, rozstrzygnięć, sądów, wyroków, opinii.
Ale, niestety, zdarza się, i to zdarza się częściej, niż sądzimy, że człowiek zatrzymuje się na zakochaniu się i taki właśnie – zupełnie nieprzygotowany – wchodzi w małżeństwo. Bywa, że potrafią – już w czasie trwania małżeństwa – oboje, albo przynajmniej jedna strona, naprawić ten układ i doróść do prawdziwej miłości. Ale bywa – i tak jest częściej – że nie potrafią. I dochodzi do tragedii. Ona była nastawiona na branie jego piękna, czaru, uroku, na jego męskie gesty, na jego stanowcze posunięcia. Ona czekała na jego działanie, na twórczość, na jego pracę dla niej. Ona chciała jego pocałunków, czekała na noszenie na rękach. Do głowy jej nie przyszło, że to ona w tym jego zmaganiu się z rzeczywistością powinna uczestniczyć, że to ona ma stanąć przy nim ramię w ramię i walczyć o nowy kształt wspólnej rzeczywistości. Nawet gdy przymuszona zacznie działać i pracować, to nie razem, ale samotnie – z ambicją albo chciwością, poświęceniem albo robieniem pieniędzy, z nienawiścią albo z chęcią pokazania, że ona też potrafi, ale nie na to, żeby się jednoczyć ze swoim mężem. Tego nie rozumie. Nie wie, o co chodzi. Dla niej słowo „miłość” co innego znaczy. Ona była zakochana. Teraz przestała się kochać, bo się rozczarowała. Jest w małżeństwie, bo jest. Ale kochać nie umie: nie umie być razem.
Jakie jest życie codzienne, takie i współżycie seksualne. Nastawionej biernie na branie – żeby jej było dobrze – na otrzymywanie, w ogóle nie przyjdzie do głowy, by zastanawiać się nad tym, co czuje jej partner. Tak jak w życiu, tak i w tej sytuacji nie rozumie, że powinna być razem, a na to trzeba odczuwać drugiego człowieka każdym nerwem. Że trzeba starać się, by on był szczęśliwym że jest tylko „razem”.
To samo, gdy chodzi o męża kochającego się w swojej żonie, żonie która miała być ozdobą jego życia, bukietem w jego solidnie urządzonym mieszkaniu, a która na co dzień inaczej zaczęła wyglądać, inaczej zachowywać się niż w czasach narzeczeńskich. Wobec tego on przychodzi z pracy, kładzie się na leżance, rozkłada gazetę i nic go więcej nie obchodzi. Uważa, że jego męski obowiązek dla domu jest skończony. Ma podzielony zakres obowiązków na swoje i żony. Do tamtych nawet nie zagląda – uważałby, że to poniżej jego godności. Robi to, co do niego należy i znika. Ma swoich kumpli, do których obowiązkowo musi iść, ma swoje interesy i przez myśl mu nie przejdzie, że mogłoby być inaczej: że treścią życia powinno być właśnie bycie razem przy każdej nadarzającej się okazji, jakakolwiek by była, choćby poprzez wspólną pracę domową. Ma dom i żonę, ale właśnie na zasadzie „mieć” a nie „być”. Ma żonę tak jak ma samochód, ale naprawdę to jest starym kawalerem. Nawet się tym szczyci, że, mimo iż jest żonaty, pozostał wolny.
Jak się nauczyć miłości. Gdzie się nauczyć miłości. Najprościej w domu. Przy rodzicach. Patrząc na rodziców. Jeżeli oni są w tym względzie przykładem. Gdy dziecko widzi, jak rodzice razem pracują, jak sobie wzajemnie pomagają, jak cieszą się sobą będąc razem, dzieląc się swoimi osiągnięciami, satysfakcjami, strapieniami, szukając u siebie pomocy, zrozumienia, zwierzając się sobie ze swoich kłopotów, będąc razem w pełni szczęśliwi.
A gdy w twoim domu jest źle? Powiem ci: na złych przykładach też się można uczyć – na zasadzie negacji. Kiedy stwierdzasz, że w twoim małżeństwie będzie przeciwnie.