8. TWOJE ŻYCIE WIECZNE
1. Powiedzieli: „Jedziemy do Wysockiego”. Jestem gościem, wobec tego co gospodarze wymyślili, należy respektować. Pojechaliśmy.
Jeden z cmentarzy moskiewskich, położony dość centralnie. Brama. Wchodzimy. Wysocki ma swój grób tuż przy wejściu, po prawej stronie. Posąg z brązu odlany temu największemu bardowi, poecie, wieszczowi ostatnich lat, pokazuje postać wychyloną do przodu, z przerzuconym płaszczem, układającym się jak gdyby z wiatrem. Przed postumentem kwiaty, świeże jeszcze, dzisiejsze, wczorajsze i grupa – zmieniająca się – ludzi. Żona dyrektora Instytutu Kultury Polskiej, która zastępuje męża, mówi mi po cichu: „Normalnie rano stoi tu herbata i leżą bułeczki. Ale przyjechaliśmy późno”.
W głębi cmentarza, w odległości kilkudziesięciu metrów – cerkiew. Nieduża, ale żyjąca. Z zewnątrz czysta. Tak odruchem serca, nie pytając się nikogo, idę ku małemu tłumkowi, który się tam porusza. Wchodzę do wnętrza, bo tam śpiew popów, bo tam jakieś kazanie czy przemowa, patetyczna, głośna, rozległa. Wewnątrz ciżba się kręci, kotłuje, jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Odczekują, powoli przeciskam się coraz bardziej do przodu, przy okazji po lewej stronie prawie że zawadzam o nieboszczyka, który leży na łąwie, w płytkiej rynience – to nie głęboka nasza trumna, tylko wprost przeciwnie, prawie deska i na niej położone jest ciało. To mnie zaskakuje, prawie że zamieram. Kobieta, ubrana w piękne szaty, twarz starej wieśniaczki, czoło przewiązane białą taśmą, jakiś napis – nie odczytam. Przyglądam się temu, co się dzieje. Ludzie przechodzą, nie zwracając prawie uwagi, traktują to jak codzienność. Wobec tego i ja usiłuję też potraktować to ciało jak codzienność. Idę do przodu, gdzie kadzidła, śpiew, światło, gdzie tłum najgęstszy. Dostrzegam jednego popa, drugiego, ubranych w złociste szaty, z kadzielnicami, z krzyżem, świecą woskową nad leżącym na marach nieboszczykiem, umieszczonym – tak jak poprzedni – w płytkiej rynience. Obrzęd się kończy. Będzie wychodzenie z cerkwi, wobec tego wycofuję się pierwszy. Jeszcze rzucam okiem na wnętrze – ściany zakryte pięknymi, starymi ikonami, wszystko w złotach, w ramach, w świecach, świeczkach, świeczusiach, które się palą przed poszczególnymi ikonami. Wychodzę na zewnątrz, a tu leży kolejny zmarły. Również, tak jak i poprzedni, prawie że na desce, czeka na swoją kolej. Ludzie przechodzą obok, nie zwracając prawie uwagi; ja też staram się prawie nie zwracać uwagi. Przyglądam się temu wszystkiemu spięty do niemożliwości. Podchodzę do moich ludzi. Szeptem objaśniają, coś mi tam tłumaczą, opowiadają. Nie wszystko rozumiem, nie wszystko zapamiętuję, tylko jakieś zdania – że jak Wielkanoc, to po nabożeństwie cerkiewnym rodziny mają pierwsze śniadanie na grobach – z tymi, którzy zmarli przed miesiącem, rokiem, dziesięcioma, stu laty; jedzą po prostu z nimi. Ale nie tylko na Wielkanoc, na inne święta również.
Słucham tego i tak mi się zgadza to wszystko, choć w innej perspektywie, w innym widzeniu, w innym klimacie, scenerii tego świata, do którego po raz pierwszy przybyłem. Ale już chwytam. No przecież jakoś to tak jest!
I gdy wracam do samochodu, naładowany tym wstrząsem, którego doznałem na cmentarzu, kojarzą mi się obrazy, wspomnienia. Przypomina mi się Japonia. Byłem w domu japońskich katolików w Nagasaki. Znalazłem się w tym tak zwanym rodzinnym pomieszczeniu domu, najważniejszym, gdzie święte tatami i wolno tylko w skarpetkach, oglądamy wnętrze i jakoś mnie zainteresowała szafka umieszczona w załamaniu ścian – podchodzę do niej i kusi mnie, żeby ją otworzyć i zobaczyć, co w tej szafce jest, bo do tego światełko się nad nią świeci. Zbliża się mój przyjaciel, który był moim cicerone po tym japońskim świecie, ks. Julian, otwiera mi delikatnie tę szafę i widzę, że w niej stoją na dwóch czy trzech półeczkach – jak to nazwać? Czary, pojemniczki niewielkie, przykryte, piękne, porcelanowe, ze ślicznymi malunkami na ściankach, w obie dłonie całość można zamknąć. Pytam: „Co to jest?” „Prochy przodków” – mówi mi. Prochy przodków? Wtedy też zmartwiałem. To orażenie podobne do tego, które przeżyłem właśnie przed chwilą. Mówię: „Prochy przodków? W mieszkaniu?” „Tak. Oni czczą swoich przodków”. Co to znaczy „czczą swoich przodków”? Czczą duchy przodków oczywiście. A ten proch, który pozostał z ciała, jest jak gdyby symbolem duchowej rzeczywistości, która jest obecna w ich życiu.
2. I tak sobie myślę o zachodnioeuropejskiej kulturze. Myśmy jakoś wyeliminowali zmarłych z naszego życia. Przecież gdy się idzie na pogrzeb i słyszy się przemówienia tam wygłaszane – to wciąż powracają zwroty „żegnaj, przyjacielu, spotkamy się po drugiej stronie”. Amerykanie nawet wymyślili zwrot, który się szybko przyjął: „drodzy nieobecni”. Przesunęliśmy ich gdzieś za gwiazdy, do jakiegoś wymyślonego nieba, które jest gdzieś w zaświatach – nawet gdy czyściec, nawet gdy piekło – oni teraz z nami nie mają nic już wspólnego. Zobaczymy ich po naszej śmierci, przy zmartwychwstaniu ciał czy przy innej okazji, ale nie teraz.
Matki, ojcowie, którzy płaczą po dzieciach, „które odeszły”. Dzieci, które płaczą po rodzicach, „którzy odeszli”, wnuczęta, przyjaciele, znajomi. A przecież nie odeszli. To tyś najwyżej odszedł od nich. To nie ich sprawa tylko twoja. Takżeśmy ten świat, w którym żyjemy, dokładnie wysterylizowali, że zostaliśmy sami jak palec! I później wyjemy jak opuszczone psy.
A przecież oni są obecni. My wciąż się wśród nich poruszamy – jeśli tak można określić – wciąż w ich obecności jesteśmy, w ich towarzystwie trwamy. Przecież nasze życie rozgrywa się i dzieje się na ich oczach – jeśli tak można powiedzieć. Oni, którzy nie mają ciała, którzy się uwolnili z kategorii przestrzeni i czasu, wciąż są przy nas. Wciąż są z nami. Pogrzeb to tylko pożegnanie ciała. Ale nie pożegnanie człowieka. On nam wciąż towarzyszy. I nawet nie musimy go przywoływać naszą tęsknotą, miłością, modlitwą. Wprost przeciwnie. To my siebie samych musimy przywoływać do nich, którzy są wciąż przy nas. „To oni nie będą, to ja nie będę w niebie, w czyśćcu czy piekle, tylko tu na ziemi, przy swoich?” Nie, nie, oni są w niebie albo w czyśćcu – nie dopuszczam trzeciej ewentualności. „Jak to tak – albo tu, albo tu”. Nie, nie, w świecie ducha nie ma „tu” czy „tam”.
Spytasz: „Tak jak w przypadku Pana Boga?”
Dokładnie ta sama zasada. Zasada ducha. I ty będziesz tak samo w którymś momencie uwolniony z ciała. Ale to nie znaczy, że gdzieś ulecisz. Bo słowo „ulecisz” już tu nie obowiązuje. Tylko będziesz w innej kategorii rzeczywistości, ale wciąż obecny. Gdzie? Wszędzie. Boś duchem. I duchem zostaniesz. Tak jak oni są duchami i duchami zostaną.
3. Szczególną okazją, by do nich powrócić, jest rocznica ich śmierci – żebyśmy znowu zaistnieli przy nich. Ale niech ona nie będzie traktowana jako ich czyste wspominanie: „przywoływanie na pamięć”, ale jako ich uobecnienie, abyśmy sobie zdali sprawę z ich obecności, z ich istnienia przy nas. Podobny charakter powinien mieć dzień Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny. Wtedy, gdy stajesz nad grobem swoich bliskich, to nie pochylasz się tylko nad ich prochami, nie tylko modlisz się o ich zbawienie – którzy gdzieś, nie wiadomo gdzie – ale jednoczysz się duchowo z nimi. Miłością. Tęsknotą, modlitwą, żalem, żeś za mało kochał wtedy, gdy byli również ciałem z tobą.
Aż przyjdzie czas, że przekroczysz i ty ten próg materialny, jakim jest twoje ciało, i zobaczysz Go. Tego, który jest twoją jedyną wielką miłością, jedynym wytęsknieniem, prawdziwym celem tego ziemskiego bytowania, do Którego szedłeś każdym odruchem swojego serca, całym swoim myśleniem, Którego odblask napotykałeś w urodzie tego świata, w mądrych i dobrych ludziach, Którego już tu usiłowałeś jakoś nazywać, a spośród wszystkich nazw najtrafniejsze zawsze okazywało się słowo: Ojciec. A w Nim spotkasz wszystkich swoich najbliższych, najukochańszych. Już wypięknionych z grzechów, które z nich opadły jak strupy z ran. Już kochających bez interesowności, już przyjaznych bez urazy, już jaśniejących, już Bożych – tak jak i ty.