Biblioteka



s. 1.



   – A wiesz, czyje to jest? – posłyszał nagle tuż nad głową spokojny głos mistrza Jana. – To modlitewnik twojego stryja, Władysława Warneńczyka.
   – Tak, wiem. – Popatrzył przez moment na swojego ukochanego nauczyciela. – Bardzo piękne modlitwy są zawarte w tym modlitewniku. – Przewracał delikatnie karty pergaminu. – I pięknie są iluminowane.
   – Jak się przyjrzysz dokładniej, to możesz zauważyć, do których modlitw twój stryj miał szczególne upodobanie.
   – Zauważyłem to, są strony szczególnie zużyte. To te z modlitwami eucharystycznymi, do krzyża świętego, do Matki Boskiej. Jak tylko będę mógł, chciałbym te same modlitwy odmawiać, co i mój stryj.
   – Dobrze. Choć… – tu zamilkł.
   – Czemu powiedzieliście „choć”?
   – Choć nie może ci umknąć uwagi, że nie to jest najważniejsze, jaką modlitwę czytasz, ale co się w twojej duszy dzieje. Czy myśl, czy wola, wyobraźnia i uczucia, czy one postępują za tym, co czytasz.
   – Wiem, nieraz mówiliście nam o tym.
   – I dlatego zawahałem się, czy jeszcze raz do tego wracać. Ale, jak pamiętasz, mówiłem wam również o modlitwie bez słów.
   – Tak, o modlitwie mistycznej, która jest łaską wielkich świętych – wtrącił z zapałem Olbracht, który przed chwilą dołączył do nich.
   – Nie, niekoniecznie wielkich świętych – zaprzeczył mistrz Jan. – Choć oni faktycznie wznoszą się na wyżyny bliskiego obcowania z Bogiem, podobni w tym już prawie do aniołów. Ale każdy śmiertelnik powinien też tak się modlić.
   – I tak zupełnie bez słów, bez książeczki, bez „Ojcze nasz”, bez różańca? – dopytywał się uparcie Olbracht.
   – Tak. Jeżeli ktoś potrafi. To tak jak z chodzeniem. Słowa to pomocna laska. Jeżeli potrafisz się bez nich obejść, twój zysk.
   – No, ale przecież do Boga trzeba coś mówić, jak inaczej? – Olbracht nie rezygnował. 
   – Niekoniecznie, nie to jest istotą modlitwy.
   – A co?
   – Istotą modlitwy jest spotkanie z Bogiem.
   – Jak to spotkanie? – Olbracht wyraźnie nie zgadzał się. 
   Władysław, który właśnie przyszedł, poparł Olbrachta i zaczął podkpiwać:
   – Tak jak człowiek z człowiekiem. Iść i spotkać?
   – Żeby spotkać Pana Boga, nie trzeba nigdzie iść. On jest wciąż przy nas, bo jest wszechobecny. To, co święty Paweł powiedział w Dziejach Apostolskich: my się w Nim poruszamy, żyjemy, jesteśmy. Tylko o tym nie pamiętamy. Modlitwa to jest stanięcie przed Bogiem, uświadomienie sobie Jego Bytu.
   – Ale jak ja kogoś spotykam, to go widzę. Jakże to mistrz Jan mówi, że modlitwa to jest spotkanie – postawił zarzut Olbracht.
   – To jeżeli ja sobie teraz pomyślę: jest Pan Bóg, to już jest modlitwa? – poparł go znowu Aleksander.
   Przysłuchiwał się tej rozmowie. Przekomarzaniu się Olbrachta i Aleksandra z mistrzem Janem. I zdawało mu się, że chyba rozumie intencję, którą miał ich nauczyciel. Sam przecież to już jakoś od dawna przeczuwał. To, co teraz Jan Długosz mówił o istocie modlitwy, która była dla niego przedmiotem troski najwyższej, wysiłkiem trudnym. To, o czym jego bracia teraz rozmawiali prawie że niefrasobliwie, dotykało jego sfery przeżyć najbardziej wewnętrznych, o których nie śmiałby z nikim rozmawiać, tak jakby nie śmiał z nikim rozmawiać o tym, co czuje do swojego ojca. A tymczasem mistrz Jan, jakby pochwycił tę jego myśl, mówił do Aleksandra:
   – To jest tak, jak gdybyś spotykał twojego ojca. Spotkanie z ojcem prawdziwe jest wtedy, gdy patrzysz na niego, pełen zachwytu dla jego mądrości, odwagi. Gdy wszystko, co w nim dobrego, pięknego, budzi w tobie dobro, piękno, gdy należysz do niego, tak jak on należy do ciebie, gdy stanowicie jedno. Podobnie jeżeli chodzi o spotkanie z Bogiem. Dopiero wtedy, i tym bardziej, tym więcej wtedy modlisz się, gdy zachwycisz się Bogiem, gdy Jego pokój cię napełni, gdy Jego światło ciebie ogarnie, gdy miłość, która w tobie drzemie, pod wpływem Jego miłości rozpłomieni się – wtedy dopiero można mówić o modlitwie.
   Już nie wytrzymał i zapytał:
   – A jak zacząć modlitwę, jak sobie pomóc?
   – Najpierw trzeba Go zobaczyć. Zwrócić na Niego uwagę, zauważyć Go. Bo my jesteśmy bardzo rozpędzeni codziennymi sprawami, tym co się wokół nas dzieje, ludźmi, z którymi nas tyle łączy. Rzeczami, których potrzebujemy. Trzeba się uspokoić, bo wciąż w nas plany, zamiary, kombinacje, bo tyle wciąż chcemy, boimy się, pragniemy. Trzeba się uspokoić, przestać myśleć, wstrzymać rozbiegane obrazy wyobraźni.
   – I co potem?
   – Potem trzeba się wpatrzyć w tę narastającą ciszę, natężające się światło.
   – I wciąż nie wolno nic mówić?
   – Możesz. Powtarzaj wciąż choćby: Ty jesteś pokojem. Albo: Ty, który jesteś pokojem, daj, aby pokój zapanował we mnie.
   – Dziękuję wam, mistrzu.
   Już wiedział, co ma zrobić. Trzeba koniecznie, i to jak najszybciej, wypróbować ten sposób. Mistrz Jan niejeden raz powtarzał: „Należy uczyć się modlić, to jest jedna z najbardziej podstawowych działalności człowieka, bez niej człowiek nie jest człowiekiem”. A więc, muszę to wypróbować, co dzisiaj usłyszałem. Ale jak, ale gdzie. Wspólny pacierz wieczorny, to wspólny pacierz wieczorny, tego nie można ruszać. To inny typ modlitwy. Ale ta, o której mówił mistrz Jan, że jest modlitwą mistyczną. Należy spróbować, ale gdzie, ale jak. W ciągu dnia nie ma kiedy. Dzień pełen zajęć i to wspólnych. I nagle już wiedział. W nocy. Gdy wszyscy śpią. Gdy nikt się nie będzie dziwił ani gorszył, ani wyśmiewał, ani żartował. A więc tylko noc. I to już dzisiaj.
   – Pan Bóg jest pokojem? Przecież miłością – zdziwiła się Jadwisia, która również zaczęła przysłuchiwać się tej rozmowie.
   – Niech się białogłowy nie wtrącają do poważnych rozmów, jakie mężowie stateczni prowadzą – zażartował Aleksander.
   – O, mężowie, mężowie. Daleko wam do mężów, a tym bardziej do statecznych mężów, tak samo jak nam daleko do tego, żeby nas ktoś nazywał białogłowy. Białogłowy. Choć już warkocz mam.
   – Ty i warkocz! To nie warkocz, tylko mysi ogon.
   – To już warkocz. A tyś jeszcze dziecko, wąs ci się nie sypie. Nawet nie masz meszku pod nosem.
   – Kazkowi się też nie sypie, choć ode mnie starszy o dwa lata.
   – Ale Władkowi się sypie.
   – Nie sztuka, skoro starszy ode mnie o cztery lata.
   – Władek już jest mężem nie tylko dlatego, że wąs mu się sypie, ale dlatego, że wnet będzie królem czeskim i węgierskim – powiedziała poważnie Zocha.
   – Czeskim to będzie, ale czy będzie węgierskim, to nie wiadomo, przecież tam się ogłosił królem Maciej Korwin – poprawił ją Olbracht.
   – Nie mogę się doczekać, kiedy mnie ojciec król wyśle do Pragi – westchnął Władek.
   Nie pierwszy raz to słyszał i za każdym razem wpadał w panikę. Nie wyobrażał sobie siebie w takiej sytuacji, że byłby poza domem, poza Krakowem. Trochę pocieszał się: „Ale on jest starszy ode mnie o dwa lata. Tylko czy za dwa lata będę zdolny powiedzieć takie słowo”. Patrzył na Władysława, wpatrywał się w jego twarz, usiłując odgadnąć jego tajemnice. „Jak dobrze, że nie jestem najstarszy, że to nie ja muszę iść do Pragi. Ale przecież mu źle nie życzę. On sam chce tego”.
   A tymczasem Władek z miną bohatera mówił:
   – Będę wreszcie mógł zająć się nawracaniem husytów na wiarę katolicką. I może poniosę śmierć męczeńską z rąk husytów i pójdę prosto do nieba.
   „Czy on wie, co on mówi, czy on sobie zdaje sprawę, co to znaczy”.
   – A my się będziemy modlili do ciebie, żebyś nam wypraszał łaski u Boga? – spytała poważnie Zosia.