9. TRANSCENDENCJA I IMMANENCJA BOGA
1. Indie poczułem w New Delhi, na drugi dzień po przylocie. Mówię „poczułem”, bo gdy szedłem na zakupy, doleciał mnie smród. Taki słodki, rozkładających się jarzyn, mięsa. Nawet nie tylko odchodów ludzkich. Jakiś smród. Zacząłem szukać jego źródła, wyszedłem na lekkie wzniesienie. I zobaczyłem płaszczyznę daszków, rozciągającą się aż po horyzont. To był slums, który zresztą graniczył z tzw. nowoczesną dzielnicą – był prawie przylepiony do niej – do potężnych bloków mieszkalnych. Zamieszkały przez setki tysięcy ludzi. Obszar budek, przeważnie krytych falistą blachą albo papą, albo bądź czym. Niziutkie budki, do których trzeba było się schylić, żeby wejść do środka.
Południowoamerykańskie slumsy są budowane przeważnie na stokach gór, wzgórz, i wtedy ten cały brud spływa na dół – jako tako. Tu nie ma jak spływać. Setki tysięcy ludzi mieszkają na płaskim terenie i wszystkie nieczystości pozostają. W Bombaju wszedłem w głąb tego slumsu. Jeżeli nie wymiotowałem, tak jak Europejczycy wymiotują w czasie, gdy idą przez slums, to tylko dlatego, że mam starą metodę oddychania w takich wypadkach – ustami.
To było południe. Wpełzłem do takiego domku. Nie było nikogo. Spodziewałem się zastać wszystko. Że zobaczę taki brud i gnój, że mi głowa spadnie. Wewnątrz było idealnie czysto. Na polepie, wysprzątanej, nie poniewierało się ani ździebełko, na środku stał posążek jakiegoś bóstwa i przy nim odrobina jedzenia. Wszystkie ubrania powieszone na ścianach i na suficie. W tym pomieszczeniu malusieńkim mieszkało kilka osób. W jaki sposób – osobna sprawa.
Z takiego slumsu wychodzą księżniczki – dziewczęta uczesane, czyściutkie, pachnące. Nikt nawet nie wie, że one – bywa – jedzą raz na dzień, raz na dwa dni albo raz na tydzień. I powoli umierają z głodu.
Będąc w Kalkucie u Matki Teresy, wracałem po Mszy świętej wcześnie rano. Msza święta tam była o godzinie 5, po krótkim śniadaniu jechałem już taksówką na lotnisko. Zobaczyłem jak o godzinie mniej więcej wpół do siódmej Indie – w tym wypadku Kalkuta – myją zęby. Wszyscy myją zęby. Na ulicy oczywiście – bo gdzie? Czasem szczoteczką, ale przeważnie palcem. Bo na terenach slumsów nie ma kanalizacji, ale musi być woda. Potem, po jakiejś pół godzinie – droga na lotnisko była długa – zobaczyłem, jak wszyscy się myją. Każdy leje sobie na łeb wiadro wody i w ubraniu się myje. Szoruje. Od stóp do głów. Schnie na nich piorunem, bo tam takie temperatury i takie słońce, że nie trzeba specjalnie rozwieszać swoich szat.
Szacunek do siebie, szacunek do drugiego człowieka. Bo w nim jest Bóg. Tak jak we mnie jest Bóg. Jeżeli ten Hindus się myje tak, jak się myje, ten konający prawie z głodu myje się i pucuje zęby – bo do końca się szanuje. Świadomy, że jest przepełniony Bogiem.
2. Parę lat wcześniej w Tokio, gdy wychodziłem z budynku lotniska, patrzyłem jak robotnicy wrzucają moje bagaże do autobusu – w białych rękawiczkach. Te białe rękawiczki mnie potem prześladowały przez cały mój pobyt w Japonii. Na końcu kupiłem sobie 50 par białych rękawiczek. I przywiozłem ludziom, żeby mi uwierzyli, że coś takiego istnieje i funkcjonuje. Tak zwane jednorazówki. Mam jeszcze taką jednorazówkę, którą zgodnie z naszym polskim zwyczajem piorę i wciąż jej używam.
W pobliżu domu, gdzie mieszkałem, budowali tak zwany wieżowiec – można to tak określić: budowali. Choć nie było placu budowy – słynnej polskiej instytucji, którą wymyśliliśmy za czasów komunistycznych. Czyli najpierw stawiało się baraki, gdzie się piło wódkę. A potem przyjeżdżały rozmaite samochody i wywalały – kupę piachu, kupę cegieł, kupę wapna. I to tak stało w nieskończoność. Gdy budowa się skończyła, te – już nadwątlone – kupy piachu, cegieł wciąż straszyły. I oczywiście baraczki, w których ludzie wciąż pili wódkę.
Tam nie było ani jednej kupy, ani jednego baraczku – po prostu nie było miejsca. Bo tam w ogóle nie ma miejsca. Wobec tego zajeżdżały samochody i wyciągi unosiły na górę kubły czy ewentualnie palety cegieł, opakowane szczelnie, na któreś tam piętro, które się aktualnie budowało, czy tłoczyły beton rurami. A robotnicy – w białych rękawiczkach oczywiście – omiatali opony samochodów, żeby te wyjeżdżając nie zabrudziły ulicy.
Wciąż szacunek. Wciąż szacunek. Dla wszystkiego, bo we wszystkim obecny jest żyjący Bóg. Jeżeli w Japonii, gdzie metr kwadratowy ziemi jest najdroższy na świecie, w Tokio droższy niż w Nowym Jorku, wszędzie są kwiaty i wszędzie są drzewa, i wszędzie są krzewy, mimo tej ceny. Każdy Japończyk marzy o tym, żeby miał jednorodzinny domek z ogródkiem i jest tych domków dużo, krytych dachówką ceglaną o kształcie łuski rybiej. Żeby mieć jak najwięcej Boga – w drewnie, cegle, w krzewach, kwiatach. A jeżeli już jest wtłoczony w blok, to w swoim mieszkaniu ma cały ogródek rozmaitych kwiatów, krzewów, kamieni – żeby być z tym Bogiem, który jest w najpiękniejszych dziełach swoich. Nawet w najdrobniejszej roślince.
Chodząc ulicami Tokio czułem, że czegoś mi na nich brakuje, czegoś, co jest zwyczajne w naszych miastach europejskich. I po jakimś czasie odkryłem: brakuje mi wózków z dziećmi. A to dopiero wtedy odkryłem, gdy spostrzegłem, że matki noszą dzieci na plecach. Gdy zobaczyłem obok twarzy kobiety przytuloną do niej buźkę dziecka. To wciąż to samo: naturalność, prostota, nie uciekanie się do środków wygodniejszych, zastępczych, nienaturalnych.
Kierowcy taksówek – oczywiście w białych rękawiczkach – taksówka wyłożona dzierganymi, białymi pokrowcami.
Uczyli mnie w Polsce, że tam najlepiej nosić maseczki na ustach, bo inaczej można się zatruć spalinami. Mój przyjaciel, który mi towarzyszył jako cicerone, objaśnił mi, że maseczki noszą ci, którzy mają katar i nie chcą, żeby się zarazili od nich inni ludzie.
Patrzyłem na kobiety, jak witają się z sobą na ulicy, kłaniając się w pas. Byłem obsługiwany w sklepach przez kupców, którzy mi się kłaniali w pas i ja wreszcie też im się kłaniałem w pas, bom się zorientował, że nie tylko oni wobec mnie zachowują się z szacunkiem, ale i ja powinienem ten sam szacunek im okazać. Zorientowałem się, że Japończycy dwa razy liczą pieniądze – najpierw liczą ci, którzy płacą, żeby nie dali za mało, a potem ten, który bierze, żeby nie wziął za dużo.
I gdy chciałem zamknąć jakoś Japonię, na którą patrzyłem wciąż „kwadratowymi” oczami, to znalazłem to jedno słowo: szacunek. Oni mają szacunek dla siebie. Oni mają szacunek dla siebie i mają szacunek dla drugiego człowieka, jak i dla otaczającego ich świata, bo w nim jest Bóg.
Tam, gdy pani wychodzi z psem, to ma w ręku gazetę czy inny przyrząd, żeby zebrać odchody swojej pociechy. U nas co chwila włazisz w odchody psów, kotów. Gdy warkniesz – czy miaukniesz – coś na ten temat, to ci powiedzą, żeś ty nieludzki, bo nie kochasz zwierząt. [Tekst książki pochodzi z roku 1996, te i niektóre inne realia uległy już w Polsce zmianie – przyp. red.] Tam, gdy kierowca stoi na czerwonych światłach, wtedy wyłącza reflektory, żeby nie razić tego, który przed nim, i włącza je dopiero wówczas, kiedy rusza.
Jadłem na śniadanie, obiad i kolację ryż z jakimiś skrawkami jarzyn czy surowych ryb, czy innych morskich żyjątek, od stołu wstawałem z poczuciem, że teraz bym chętnie zjadł jakiegoś schaboszczaka – ale to już było po herbacie, po herbacie zielonej zresztą i trzeba było zabierać się do swojej roboty.
Grubych ludzi tam nie ma, zdecydowanie przeważają sylwetki sportowe mężczyzn, kobiet. Zostały mi w oczach jeszcze ubrane na sportowo tabuny młodzieży, która w niedzielę późnym popołudniem wracała z gór.
Spartański tryb życia nie dotyczy wyłącznie jedzenia. Również odporności na temperatury. W zimie w pomieszczeniach mieszkalnych jest zimno, niewiele cieplej niż na zewnątrz – cienkie ścianki. Źródłem ciepła jest przenośny piecyk, przypominający latarnię, na węgiel drzewny lub na prąd. Na noc biorą o-furo. Mnie też kazali wleźć do wąskiej beczki. Woda w niej była tak gorąca, że ledwie wytrzymałem parę minut, a to miało trwać piętnaście. Chociaż i tak – objaśniono mi – otrzymałem europejską temperaturę wody. Potem w kimono i na cieniutki materacyk pod kocyk. A w pokoju było tylko nieco cieplej niż na zewnątrz, a tam mróz. Z litości nade mną, zmarzluchem, przyrzucono mnie drugim kocykiem i tak do rana.
Ale apteki są tam rzadkim zjawiskiem.
Cały świat mówi o tym, że Japończycy wyprzedzili wszystkich. No bo jakoś tak to jest. Najpierw zarzucili świat aparatami fotograficznymi, dystansując również niemieckie leiki. Potem zegarkami: wykończyli omegi i całą zegarkową Szwajcarię. Potem się zabrali za telewizory i sprzęt audiowizualny, a wreszcie motocykle i samochody. I tu nie pomogą nasze bodźce płacowe. Praca jest przez nich traktowana w aspekcie religijnym. To jedna z form jednoczenia się z Bogiem. Jest środkiem do samorealizacji. Przez pracę oni realizują się jako osoby. Stąd też pracują cały dzień – od rana do wieczora i starają się, żeby to, co robią, było naprawdę znakomite. Urlopy ograniczają do minimum. Do tego stopnia praca jest dla nich ważna, że gdy przez dłuższy czas pozostają bezrobotni, bywa że popełniają samobójstwo.
Ich małe pomieszczenia mieszkalne są przestrzenne, bo nie zagracone. Nie ma krzeseł, bo siedzą na ziemi przykrytej tatami. Nie ma łóżek, bo śpią na podłodze, rozwijając wcześniej cienki materacyk. Nie ma pierzyn ani poduszek, pod głową niewielki wałeczek, a przykrywają się cienką kołderką albo kocem.
A poza tym – do domu wchodzi się, zostawiając buty na zewnątrz. W przedpokoju wkłada się pantofle. Z tym, że do ustępu wkłada się inne pantofle. Zresztą jest w nim nad wyraz czyściutko. I spotkać tam można prawie zawsze kwiaty albo roślinkę doniczkową. Do pomieszczenia rodzinnego wchodzi się bez pantofli, tylko w skarpetkach, bo tam święte tatami.
Na dworcu szybkiej nadziemnej kolei – tam metro nie jest pod ziemią, bo zbyt częste są trzęsienia ziemi – tysiące ludzi, którzy przemieszczają się z dużą szybkością, a przecież nie potrącił mnie nikt ani nie zawadził o mnie, ani nie szturchnął. Wciąż ten szacunek wobec siebie, wciąż ten szacunek wobec drugiego człowieka. Wszyscy są umyci, czyści, zadbani.
3. Gdzieś w górach pokazano mi kapliczkę buddyjską, umieszczoną na wierzchołku pagórka. „Dlaczego tutaj i w jakim celu? – spytałem. „To ujęcie wody. Ta woda jest szczególnie dobra. Kapliczka jest na uwielbienie Boga obecnego w tej wodzie”.
Japońskie świątynie są zbudowane z najpiękniejszego drewna, w najpiękniejszym kształcie, w najpiękniejszym parku pełnym pięknych drzew. Musi być woda, muszą być kamienie, muszą być kwiaty, muszą być krzewy. I jak najpiękniejsze. Żeby więcej w nich Boga było.
Patrzyłem, jak przychodzą do świątyni szinto – klaszczą trzy razy, kłaniają się w pas i tak trwają. Przed prochami cesarzy czy innego wielkiego człowieka. Mówili mi w kraju: „Oni się modlą do swoich przodków”. A tymczasem trzeba to powiedzieć precyzyjniej: oni się modlą do Pana Boga, który objawił się w dobroci i mądrości ich wielkich przodków. I to jest dopiero poprawne zdanie na ten temat.
Niezrozumienie tego problemu zobaczyłem w centrum Tokio, gdzie wybudowano katolicką katedrę. Gigantyczna budowla z lanego betonu. Dla nas imponująca może, ale dla Japończyków, dla ich kultury, dla ich odczuć religijnych – zgroza. Sam się dziwiłem: jak oni potrafią wejść do takiego monstrum. Katolicka katedra powinna być zbudowana z naturalnego, najpiękniejszego drewna. Powinna znajdować się nie na wybetonowanym placu, ale w parku, wśród pięknych drzew, krzewów i kwiatów. Powinna tam płynąć rzeczka, strumyk albo przynajmniej znajdować się tam powinno jezioro, stawek, w którym by pływały rybki rozmaite, śliczne i gdzie by na brzegach umieszczone były oryginalne kamienie. Niechby świadczyła, że Jezus Chrystus jest Synem Boga Stworzyciela świata, nie Stworzyciela, który kiedyś pchnął świat w istnienie, ale który w tym świecie istniejącym wciąż jest, bez którego ten świat natychmiast popadłby w nicość.
I wciąż idąc tą samą ścieżką pytam: Dlaczego tak jest? Dlaczego u nas tak nie jest? My, chrześcijanie, przyjęliśmy Boga transcendentnego. Boga poza rzeczywistością ziemską, Boga osobę. Myśmy coś stracili, co oni zachowali. Chociaż wiara w Boga immanentnego w świecie należy również do zestawu prawd chrześcijańskich. W podręcznikach naszej dogmatyki jest trochę na ten temat. Tylko, niestety, wyłącznie w książce. A nie w naszym sercu. Tu mamy lukę. Ty mamy brak. Dlaczego więc poszła w cień? Ze względów taktycznych – można to tak nazwać. Niosąc nową prawdę światu pogańskiemu, prawdę o Bogu transcendentnym, tak judaizm jak potem chrześcijaństwo eksponowało tę nowość, a odsunęło w cień prawdę o Bogu immanentnym aż do negacji.
Konsekwencje takiego myślenia są niewyobrażalne, daleko idące we wszystkich płaszczyznach naszego życia, nie tylko ściśle religijnego, ale kulturalnego, a nawet gospodarczego. Doprowadza to do odcięcia się człowieka od świata, do zajęcia pozycji władcy nad nim, do traktowania go jak rzecz, którą można bezkarnie manipulować, również niszczyć. I w ten sposób znajdujemy się już w katastrofach ekologicznych naszego stulecia. Zanieczyszczone powietrze, rzeki, morza, umierające lasy, zatruta żywność i jako konsekwencja – szerzące się choroby.
Przechowali prawdę o świętości ziemi – wbrew wszystkiemu – ludzie związani z przyrodą. Opowiadał mi zaprzyjaźniony stary góral, jak to on, będąc jeszcze dzieckiem, bawił się ze swoimi rówieśnikami przed domem. Ta zabawa polegała i na tym, że uderzano patykiem w ziemię. I wtedy wypadł na niego ojciec: „A cos ty robis, kogo bijes – swojom matke? Tela sie ode mnie naucyłeś. Jagze to. Nie mówiłek, ze ziemia to nasa matka? I trza jom kochać”.