V POWOŁANIE DO MIŁOŚCI
Ty płoniesz. Od pierwszego uderzenia serca. I będziesz płonął aż do ostatniego oddechu.
Płonąłeś jako dziecko – na miarę wiadereczka i łopatki; na miarę podzielenia się bułką ze swoim kolegą czy koleżanką.
Płonąłeś jako młody człowiek – wystrzelający prawie pod niebo pomysłami, odkryciami kopernikańskimi, bezinteresowną, opętaną miłością, przyjaźniami na śmierć i życie; ambicją, pychą, pewnością siebie, zarozumiałością, niepokorą.
Aż przyszedł czas dojrzały. Płonąłeś gromadzonymi pieniędzmi, interesami, ryzykiem na każdym kroku, rosnącym majątkiem. Mniejszymi i większymi oszustwami podbijałeś świat – swój świat – zawodowy, rodzinny, koleżeński.
Aż zaskoczył cię czas emerytury. To już nie płonące ognisko. To dogasające patyki. Zazdrość, gorzkość przegranego życia, nieudanych pomysłów, niedojrzałych, niezrównoważonych. To kołacze ci się po głowie, spać nie daje w nocy. Gorycz.
Aż obali cię ostatnie uderzenie serca.
I przyjdziesz do twojego wygasłego ogniska i patykiem będziesz grzebał w popiele, szukając diamentu – miłości w twoim życiu. Które tak prędko przeleciało.
Ale jeszcze żyjesz i póki tli się w tobie ogienek, wszystko jest możliwe. Jeszcze możesz naprawić, przebaczyć, przeprosić, pokochać.
*********
Przelatuje nam życie – dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Jest poniedziałek, a potem już od razu sobota. Jest pierwszy, potem od razu piętnasty i z kolei trzydziesty dzień miesiąca. Jest rano i od razu nadchodzi wieczór. Nie zdążyliśmy się nacieszyć jeszcze Bożym Narodzeniem i choinką, a już Wielki Post. Dziecko, które mówi: „Nie chcę mieć pięciu lat”. Ono odczuwa również tę grozę przelatywania życia.
Aż się potykamy o Środę Popielcową. O Wielki Post. O wielkie pytania: o pytanie o sens życia. Po co żyję?! Po co mi to wszystko?! Jaki jest cel mojego życia?
I nie wybronisz się przed tym pytaniem, nie uciekniesz przed nim! Nie zakryjesz twarzy, nie zatkasz uszu. Musisz sobie na to pytanie odpowiedzieć, żeby żyć dalej – żeby wiedzieć, jak żyć dalej. Idziemy na spotkanie z Bogiem. Który jest Miłością. I tu mamy odpowiedź na nasze pytanie, które przed nami staje.
Albo nie stanie wcale. Wygłuszymy je, wypędzimy, machniemy na nie ręką. Ale ono powróci. Spotkamy się z tym pytaniem w chwili śmierci. I wtedy zdamy sobie sprawę z tego, żeśmy życie przegrali – bośmy to pytanie odrzucili, zlekceważyli.
*********
Jaki nastał czas w twoim życiu? Czas sadzenia czy wyrywania; czas zabijania czy leczenia; czas burzenia czy budowania; czas płaczu czy śmiechu. Czas zawodzenia czy pląsów? Czas rzucania kamieniami czy ich zbierania. Czas wyrzucania czy rozdzielania. Czas śpiewania czy milczenia. Czas mówienia czy miłowania. Czas błędu czy pokoju.
Jaki twój czas jest teraz?
To Bóg daje nam rozmaite czasy i żąda, abyśmy w każdym z tych czasów zachowali wiarę, nadzieję i miłość. Żebyśmy nie przestali Boga kochać, chociaż jest czas zawodzenia.
*********
To „dlaczego” jest najważniejsze w naszym życiu – dlaczego to robisz, dlaczego to mówisz, dlaczego tak postępujesz.
O naszej wartości decyduje motywacja naszych słów, naszego zachowania się, naszych działań.
*********
Nasze człowieczeństwo rośnie od wnętrza – od motywacji, od intencji.
Trzeba, żebyśmy dbali o motywy naszych czynów, słów, naszego życia codziennego. Żeby to nie były motywy zysku, chciwości, pychy, próżności, zazdrości, zemsty, niechęci, gniewu, pogardy. Ale żeby to były motywy miłości: życzliwości, przebaczenia, miłosierdzia, współczucia, litości.
Wszystko, co jest naszą zewnętrznością, jest skutkiem tego, co wewnątrz nas żyje. A równocześnie każdy dobry czyn umacnia naszą motywację miłości, stanowi nasze człowieczeństwo.
*********
Królestwo Boże to królestwo miłości, a więc nie czysta teologia, ale praktyka. Ludzie, którzy przyszli do Jezusa, aby słuchać Jego nauk, są głodni. On zdaje sobie z tego sprawę. I nie idzie za radą swoich uczniów, którzy mówią: „Niech udadzą się do okolicznych osiedli i wsi i kupią sobie coś do jedzenia”, tylko odpowiada: „Wy dajcie im jeść”.
To „wy dajcie im jeść” obowiązuje również nas.
Trzeba więc otoczyć troską wszystkich głodnych, niemających dachu nad głową, wszystkich, którzy z rozpaczy piją wódkę. Włócząc się po ulicach, po sieniach, po piwnicach, szukają schronienia dla swojej biedy, nędzy, głodu.
I nie wystarczą indywidualne akcje. Trzeba również stworzyć sieć instytucji, które zajmowałyby się takimi ludźmi.
*********
To jest prawie nie do wiary, że dopiero Sobór Watykański II ogłosił tolerancję wobec innych religii. Nawet braterstwo. A dotąd byliśmy pouczani, że Bóg kocha tylko chrześcijan, a niechrześcijan nie, a przynajmniej mniej. Jakoś potrafiliśmy sobie pogodzić to z prawdą o Bogu-Miłości.
A tak się nam zdawało, że już nie ma tajemnic w Ewangelii, że wszystko wiemy, że wszystko przyjęliśmy, co Jezus głosił.
*********
A my podobni do tamtych ludzi. Nie wystarczy nam Ewangelia z prawem miłości. Chcemy znaku. Lourdes, Fatima, La Salette, Medjugorie, San Giovanni Rotondo z ojcem Pio. Żeby zobaczyć rany na rękach, żeby zobaczyć krople krwi. Żeby usłyszeć opowiadania o ukazującej się Matce Najświętszej.
I ciągną ludzie – tłumy, procesje, pielgrzymki. Wierzący i niewierzący. Żeby się przekonać, żeby dotknąć rękami, zobaczyć oczami, usłyszeć uszami. A czy wtedy będziemy wierzyć w Ewangelię i w prawo miłości?
Szukamy cudu, znaku – że się pojawi wizerunek na ścianie, w szybie, że zapłacze obraz i poleje się łza – to będziemy przychodzić i wgapiać się, i klękać, i modlić się w tłumach ludzi wypatrujących cudu.
A gdybyśmy zobaczyli, a gdybyśmy usłyszeli, a gdybyśmy dotknęli – to uwierzymy? To odtąd będziemy kochać? Czy nie przypominamy tych żołnierzy spod krzyża, którzy wołali: „Zstąp z krzyża, a uwierzymy Ci”. To znaczy: będą wtedy dopiero kochali, nie będą przybijali do krzyża nikogo więcej, nie będą katowali. Bo przecież to znaczy słowo: uwierzyć.
*********
Napotykamy w naszym życiu ludzi opętanych przez złego ducha. Opętała ich pazerność czy pycha, nienawiść czy zazdrość, chciwość czy pogarda, oszczerstwa czy chęć zemsty za doznane krzywdy.
Jak wypędzić złego ducha? Nie wystarczy opętanego pokropić wodą święconą, przeżegnać go krzyżem świętym, pomodlić się do Boga, by go uratował. Ale jeślibyś chciał wyzwolić tego człowieka, powinieneś go zauroczyć swoją wolnością i miłością. Żeby przejrzał i zobaczył, że jego postępowanie zniszczyło jego człowieczeństwo. Ale może okazać się, że nie masz mu co dać. Że jesteś pusty – że ty stoisz na skraju opętania. I aby jego uratować, musisz najpierw siebie ratować. Że najwyższy czas, by wrócić na drogę miłości Boga i bliźniego.
*********
Co to znaczy wyrzucać złe duchy z człowieka? Jak można wyrzucać zło z człowieka? Jak się to dokonuje.
Opętanie jest aktem wolnej woli. Człowiek sam decyduje, że tkwi w nienawiści, w zazdrości, w pysze, pazerności – czy też zrywa ze złem, wybiera bezinteresowność, życzliwość, zgodę, przebaczenie, prostotę, czystość.
Jaki urok miał w sobie Jezus, jaką mądrość, że opętany pod Jego wpływem ocknął się, przejrzał, otworzył się, zrozumiał, wszedł na drogę wolności.
*********
Jezus nakazuje nam: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół”. Polecenie, które jest dla nas absolutnie nie do przyjęcia, nie do realizacji, nie do wypełnienia: przekracza nasze możliwości. Gdyby Jezus radził: „Przebaczcie”, ale żąda: „Miłujcie”… I jeszcze powołuje się na Boga, „który jest dobry dla niewdzięcznych i złych”.
*********
Jezus ostrzega: „Jeśli nie przebaczycie ludziom, i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień”.
Na pierwszy rzut oka brzmi to trochę tak, jak „ząb za ząb, oko za oko”. Ale patrząc na ten tekst z większym namysłem, odkrywamy, że jest bardzo logiczny w porządku miłości: Jeżeli wy nie przebaczacie ludziom, jeżeli w was jest chęć zemsty i nienawiść, to się odcinacie od Boga, który jest Miłością.
*********
Tak naprawdę, to ci faryzeusze, którzy przyprowadzili do Jezusa niewiastę cudzołożną, aby również On ją potępił, powinni być kanonizowani. Bo na wezwanie Jezusa: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień” – nie rzucili. Odeszli. Za to „odeszli” powinni być kanonizowani.
Bo podejrzewam, że gdyby to się działo w naszych czasach, to byśmy ukamienowali. Bo kamienujemy. Gazety są pełne oskarżeń, wyroków, skazań – tych, którzy są grzesznikami.
Jak mamy prawo skazywać ich, skoro i my jesteśmy grzesznikami.
*********
Jezus mówi: „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni”.
Stwierdzenie logiczne, zrozumiałe, nie domagające się żadnych objaśnień. Ani wielu interpretacji. Wstrząsające w swej prostocie.
A my sądzimy. Jesteśmy surowymi sędziami. Obserwujemy pilnie naszych bliźnich, analizujemy precyzyjnie ich poczynania. Nie ma wytłumaczeń, nie ma przebaczenia. Osądzamy ich bezlitośnie.
„Nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni”.
A my potępiamy. Gdy tylko znajdujemy ku temu jakiś pretekst, domagamy się kary, bez miłosierdzia.
„Odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone”.
A my nie odpuszczamy. Wciąż domagamy się, żeby było po równo. Wciąż obliczamy, ile nam ktoś dał, tyle my dajemy – dobroci, miłości, ale i nienawiści, złości, oszczerstwa, obmowy.
„Dawajcie, a będzie wam dane”.
A my gromadzimy rzeczy i pieniądze, dajemy niechętnie, jeżeli już, to z tego, co nam zbywa.
„Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie”.
A my chcielibyśmy wyróżnień w imię naszej wierności.
*********
Przecież Bóg jest Duchem. Jak Jezus mógł powiedzieć: „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca”.
Kto zobaczył miłość Jezusa, Jego sprawiedliwość, miłosierdzie, mądrość, wrażliwość – ten zobaczył Boga samego.
Każdy człowiek, który jest życzliwy, miłosierny, mądry, wrażliwy wyraża Boga. Jest Jego słowem. A my, obcując z nim, obserwując go, widzimy Boga.
*********
Jesteśmy stworzeniami społecznymi. Nie idziemy samotnie przez życie, ale potrzebujemy ludzi. To może być człowiek jeden na całe życie, ale przeważnie są to ludzie, którzy towarzyszą nam jakiś czas, potem odchodzą czy umierają. Musimy szukać innego człowieka, który by miał tę samą tonację serca, podobne myślenie co my, który by nas wspierał, budował, ratował; który by był dla nas nauczycielem, mistrzem, przyjacielem, siostrą, bratem.
Jesteśmy istotami społecznymi. I jest czas, ażeby to sobie uświadomić i prosić Boga, żebyśmy nie zmarnowali przyjaźni, którymi zostaliśmy obdarzeni. Żebyśmy nie zniszczyli bliskiego nam człowieka, nie zniszczyli równocześnie siebie.
*********
Kochać bliźniego to znaczy czynić mu dobrze? Nie! To potem. Najpierw musi być szacunek, radość, współczucie. Najpierw musisz go zobaczyć jako człowieka skrzywdzonego, zakompleksiałego, bezradnego. Najpierw musisz współczuć mu. Wtedy dopiero przyjdzie czas na czyn.
Na to trzeba mieć pozytywny sposób patrzenia na ludzi. A to nie jest proste ani łatwe. Zwłaszcza w stosunku do ludzi, którzy nas skrzywdzili. Bo mamy wypaczoną naszą optykę. Jesteśmy wyczuleni na zło. Bo zło jest agresywne, widoczne, narzucające się, łatwo je zobaczyć i łatwo je zapamiętać. A tu trzeba bezustannie wypatrywać dobra. Tak jak poszukiwacze złota wypatrują w piasku przesiewanym na sitach okruchów złota. A to jest trudna sztuka, dobro jest ciche, prawie niewidoczne.
A więc nie chodzi o to, żebyś patrzył przez różowe okulary, żebyś się okłamywał, żebyś udawał, że ktoś jest lepszy niż jest w rzeczywistości. To ma być prawdziwy obiektywizm, ocena właściwa. Pozytywna. Bo tak naprawdę, w każdym jest dobro, mądrość, prostota, piękno, cisza. Czasem tylko jak kropla rosy, jak promyk słońca – ale jest.
*********
„Kochasz swoją mamę?” – pytam takiego pierwszoklasistę w szkole podstawowej. – „Tak. Kocham”. – „A dlaczego kochasz mamę?” – „Bo kocham”. – „A kochasz swojego tatę?” – „Kocham”. – „A dlaczego kochasz swojego tatę?” – „Bo kocham”. – „To ty wszystkich ludzi tak kochasz jak mamę i tatę?” – „Nie wszystkich”. – „A kogo nie kochasz?” – „Wojtka nie kocham”. – „Dlaczego Wojtka nie kochasz?” – „Bo się bije”.
Święty Walenty jest patronem zakochanych. A więc wszystkich ludzi. Bo każdy kocha. I to kocha nie jednego, tylko wielu ludzi. Tak troszkę kocha, trochę kocha, bardzo kocha, bardzo bardzo kocha, bardzo, bardzo, bardzo kocha. Nie wszystkich jednakowo. Ale kocha.
To należy do normalności człowieka, że nie idzie przez życie samotnie, tylko idzie z kimś – z jedną, z drugą, z trzecią osobą, z gronem przyjaciół. To są ludzie wypróbowani, bezinteresowni, gotowi pomóc w każdej potrzebie, mądrzy, roztropni, doradzić potrafią i rozwiązywać trudne problemy. Którzy nie zdradzą, nie znikną wtedy, kiedy przyjdzie na nas niepowodzenie, nie uciekną spod krzyża, na którym nas wrogowie powiesili.
Ale trzeba sobie życzyć, abyśmy byli również dobrymi przyjaciółmi dla ludzi, którzy w nas pokładają swoją nadzieję, nam wierzą, na nas się powołują; że nie zdradzimy, nie uciekniemy spod ich krzyża.
*********
Kochaj mnie! – woła żona do męża. Kochaj mnie! – woła mąż do żony. Kochaj mnie! – woła dziecko do ojca, do matki. Kochaj mnie! – woła matka i ojciec do dziecka.
Przykazanie Boże nakazuje: kochać Boga i bliźniego swego. Tylko ten bliźni nie jest na krańcach naszego wzroku, ten bliźni jest przy nas, to jest nasz najbliższy domownik, z którym mamy kontakt codziennie od rana do wieczora.
Sakrament małżeństwa to nie jest obrzęd błogosławieństwa udzielanego przez księdza. Sakrament małżeństwa to jest całe życie małżeńskie – aż po grób i poza grób. I trzeba kochać swoją żonę, trzeba kochać swojego męża. Ale na miłość trzeba sobie zasłużyć.
Musisz zasłużyć na miłość swojej żony! Swojego męża! Musisz zasłużyć na miłość swojego rodzica! Swojego dziecka! Starać się o to, żeby cię kochali. Kryzys w małżeństwach tkwi w tym miejscu – że nie staramy się być kochanymi.
*********
Dlaczego dochodzi do rozwodów małżeńskich?
Jest błąd jakiś fundamentalny, który towarzyszy prawie wszystkim tym wypadkom. Jest nim bylejakość. To byle jakie poznanie się, byle jakie narzeczeństwo, byle jaka decyzja na małżeństwo – przeważnie na skutek zajścia w ciążę, byle jaki ślub – byle wystawny.
A potem są konsekwencje nie-do-udźwignięcia.
I tragedia. Wkrótce po ślubie. Albo za chwilę. Dochodzi do głosu brak wzajemnego szacunku. W wyzwiskach, w przekleństwach małżonków, którzy, nie licząc się z obecnością dzieci, robią awantury – aż do rękoczynów. W dzikich bijatykach, kiedy dziecko podrywa się i rzuca się w objęcia matki, ojca: „Mamo, nie rób tego!”, „Tato, nie bij mamy!”. Tragedia dziecka, która zostaje w nim na zawsze. Skaleczenie, rana, którą będzie dziecko niosło przez całe życie.
Aż małżeństwo staje się nieznośne, współżycie absurdalne, jedynym wyjściem: rozwód. Ale to nie kończy sprawy. Pojawia się wcześniej czy później nowy związek. Dziecko patrzy zdumione, że mama ma nowego męża, że tata ma nową żonę. I dziecko zranione obserwuje pana, który usiłuje zastąpić ojca, panią, która usiłuje zastąpić matkę. I przestaje wierzyć w miłość. Bo gdzie prawdziwa mama, gdzie prawdziwy tata, przecież tak się kochali! A ono jest rozdarte. Czasem aż do samobójstwa. Bo często włóczone po sądach, po psychologach. A przy tym wydzierane sobie przez rodziców albo wypychane. Bo nowy mąż matki nie chce tego bachora, bo nowa żona ojca nie chce tego bachora. Bite przez nową matkę, przez nowego ojca. Katowane. Aż na śmierć. Czasem fizycznie, a zawsze duchowo.
*********
Czy jest ktoś, kogo kochasz?
Czy stać cię na miłość? Czy zasłużyłeś sobie na to, żebyś mógł pokochać? A po drugie, czy zasłużyłeś sobie na miłość – żebyś był pokochany?
Kochać. Oderwać się od siebie, spojrzeć na drugiego człowieka. I podziwiać go.
Kochać, to zachwycić się mądrością drugiego człowieka, bezinteresownością, urokiem, dobrocią, atmosferą, którą niesie z sobą. Gdy kochasz, to uczestniczysz w życiu kochanego człowieka. A przez zachwyt drugim człowiekiem idziesz w górę, bo starasz się go naśladować. Piękniejesz, mądrzejesz.
Gdy jesteś kochany, to również idziesz w górę, bo chcesz dorównać do tych wyobrażeń, jakie mają o tobie ludzie, którzy cię kochają. Chcesz się wznieść na ten poziom, którego byś nigdy nie uzyskał, gdyby cię nie kochali.
I wiedz, że jest miłość przelotna. Taka na chwilę. Na moment. Na spojrzenie. Jak uderzenie motyla. – I jest miłość wierna. Na zawsze.
*********
Rocznica śmierci męża. Człowieka najbliższego na świecie. Ukochanego. Tego, który był na co dzień i od święta, na dobre i na złe, na cierpienie i na radość, na smutek i wesele, na mądrość – ażeby się można było go poradzić, jak iść, którędy, jaką drogę wybrać. I nagle – odszedł. Została po nim pustka, brak, smutek, żal. Brak wyciągniętej pomocnej ręki. Brak jest i brak będzie.
Jedyna pociecha to świadomość, że on nie odszedł bezgranicznie, bo duchem jest przy tobie, żono jego. Jest do kogo oczy podnieść, jest komu się zwierzyć, tak jak wtedy, kiedy żył, kiedy był widzialny, namacalny – człowieczy. A więc samotność nie jest bezwzględna. On jest obecny – faktycznie, prawdziwie, choć nienamacalnie.
*********
Nasze modlitwy za zmarłych. Ażeby – gdy są jeszcze w czyśćcu – Bóg pomógł im nawrócić się do miłości. Ażeby zobaczyli brak miłości w swoim życiu, czego dotąd nie zauważyli. Ażeby żałowali za to, co złego uczynili, a czego dotąd nie widzieli. Wtedy grzechy będą im odpuszczone. Dorosną do pełnej miłości, dojrzeją do nieba.
*********
Nawrócić się do Boga, do Jezusa i do Kościoła. Bóg odkrywa przed człowiekiem swoją prawdę. Uchyla rąbek tajemnicy, jaką On stanowi dla człowieka. To może trwać tygodniami, miesiącami, latami. A może się stać w jednej chwili – od nienawiści wpadnie człowiek w objęcia miłości; od fałszu do prostoty; od pogardy do uwielbienia. I będzie się potem dziwił, jak mógł żyć tak długo w błędzie.
Jakie było twoje nawrócenie? Na miarę wiosny, która przychodzi po deszczach jesiennych, śniegach zimowych? W zawierusze bólu, która wyrywa drzewa i przewraca domy? W zachwycie, który ogarnie ciebie słuchającego pięknej muzyki? Przejściem bezbolesnym od wiary dziecinnej do wiary dojrzałej?
Ale czy człowiek dorosły może powiedzieć: „Jestem nawrócony”? Czy człowiekowi wystarcza to, co otrzymał w pierwszym etapie swojego nawrócenia? Czy nie jest tak, że nawracamy się wciąż i odkrywamy stare prawdy i zachwycamy się mądrością Boga?
*********
Jesteś zagoniony jak wściekły pies. Zaszczuwany od rana do wieczora. Podejrzewany, posądzany, obmawiany, oczerniany. I rzucasz się z kąta w kąt, i boisz się ludzi, boisz się podnieść głosu, boisz się powiedzieć, co myślisz – bo cię pognębią, oskarżą, wyśmieją, posądzą, zasądzą.
Wejdź do królestwa Bożego. Do królestwa, gdzie będziesz wolny. Przestaniesz się bać. Gdzie cię uszanują. Bo twoim Sędzią najwyższym jest Bóg, który cię kocha, który cię stworzył. Który cię rozumie, współczuje, towarzyszy, jest przy tobie i tobą się opiekuje.
To droga pod górę. Jeszcze dobiega ujadanie, wściekły jazgot. Jeszcze od czasu do czasu szarpie tobą strach. Jeszcze się za siebie oglądasz – czy cię nie gonią, czy cię nie ścigają. Ale wiedzie ku radości, zaufaniu, życzliwości.
I tak traktuj każdą modlitwę. I każdą Mszę świętą – jako ucieczkę ku twojej wolności.
*********
Jezus uczy miłości. A najpierw – wrażliwości. Na trędowatych, sparaliżowanych, niewidomych, głuchych, na głodnych, biednych. I na grzeszników.
Jeżeli faryzeusze i saduceusze darowaliby Mu pierwsze wrażliwości, to dla nich wrażliwość na grzeszników była progiem nie do przejścia. A On jadł, pił z nimi, przyjaźnił się. To jest przeklęty! Pijak i obżartuch!
Czy my jesteśmy Jego uczniami?
Może najchętniej bylibyśmy wyznawcami – tymi od procesji Bożego Ciała, gdzie powinna być orkiestra, i to dęta, może być strażacka. Procesja z feretronami, ze sztandarami, z dziećmi sypiącymi kwiatki. Najchętniej wyznawcami. Takimi od Pasterki. Wtedy jeszcze powinien być tęgi mróz, śnieg powinien skrzypieć pod nogami. I potem „Bóg się rodzi” – tak, żeby się zatrzęsły mury kościoła. Najchętniej wyznawcami od Wielkanocy. Żeby w Wielką Sobotę z dzieckiem iść do kościoła, aby poświęcić pokarmy; a potem rezurekcja, z dzwonami.
Jesteśmy tylko wyznawcami?! Czy uczniami?
Przed każdym z nas stoi niebezpieczeństwo: Że wystarczy wiedzieć o tym, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym. I uwielbiać Go czyniącego cuda. I adorować Go. I wbijać oczy w Jego Boskość.
A On chce, abyśmy byli Jego uczniami. Abyśmy uczyli się od Niego życia. Abyśmy uczyli się trudnej umiejętności, która nazywa się: miłość. Na każdą biedę, ułomność. Na każdą krzywdę, oszczerstwo, pomówienie. Abyś był gotów stanąć murem w obronie człowieka niesłusznie oskarżonego.
Ale wtedy uważaj. Jego ukrzyżowali, uczniów krzyżowali. Tobie też to grozi.
*********
Ta modlitwa jest bardzo skondensowana i najlepiej poprzestać tylko na jednym jej zdaniu czy nawet na jednym jej słowie.
„Ojcze”. Zatrzymać się przy tym słowie i powtarzać: Ojcze. Ojcze. – Żeby doszła do nas treść. Żebyśmy zagłębili się w nim i uwierzyli w to, co wypowiadamy. Żeby to słowo stało się naszym, a nie tylko wyuczonym.
I tak po kolei trzeba by przechodzić tę modlitwę Jezusową słowo po słowie, zdanie po zdaniu. I rozłożyć ją na kilka dni, zatrzymując się każdego dnia na jednym jej odcinku. Ażebyśmy nauczyli się tej modlitwy. Ażebyśmy przejęli się jej treścią. Ażeby stała się prawdziwie naszą.
[Z książki: „Na każdy wieczór”]