STACJA I
Jezus skazany niesprawiedliwie przez Piłata
I ty jesteś Piłatem, który wydaje na drugiego człowieka niesprawiedliwy wyrok. Zbyt pochopnie, powierzchownie – pod wpływem pierwszego wrażenia, kierując się zazdrością, zemstą, antypatią, ze strachu, z lenistwa. Bo może ci się kiedyś przestał podobać; zdarzyło się, że kiedyś ci się naraził, wobec tego teraz wyrównujesz swoje porachunki z nim. Bo zbyt wielu ludzi, i to twoich ludzi, zaczęło go podziwiać. Bo, całkiem po prostu, nie chce ci się bliżej zajmować tą sprawą i mówisz sobie, że wreszcie trzeba mieć trochę czasu do swojej dyspozycji. A może dlatego, żeby się nie narazić tym, którzy sobie życzą, aby on był skazany? Sumienie nawet ci wyrzuca, że trzeba było wejść w sprawę, w jeego sytuację życiową, porozmawiać, wysłuchać jego racji, argumentów, nawiązać kontakt. W gruncie rzeczy wcale nie wiesz, co tym człowiekiem powodowało, o co mu chodzi, dlaczego on tak postąpił, powiedział, zachował się. Może był chory, przechodził jakąś tragedię rodzinną, a może miał jakieś istotne racje, których nie znasz, których się nawet nie domyślasz. Zamykasz cały problem stwierdzeniem, że mógł więcej na siebie uważać: liczyć się bardziej z tym, co mówi i co robi. Przecież go nawet kiedyś ostrzegałeś, nnie posłuchał cię, wobec tego ma, co chciał. Niech go to na przyszłość nauczy rozumu. Teraz nie masz zamiaru za niego nadstawiać karku. W końcu są przepisy, które cię obowiązują. Jakiś porządek musi być zachowany. I jesteś oburzony, i wygłaszasz słowa potępienia. Jeszcze chwila, a uwierzysz w to, co mówisz.
Po prostu nie zdajesz sobie sprawy, że nie rozumiesz człowieka – żeby zrozumieć drugiego, potrzeba wrażliwości. Na to musisz wyjść z zaczarowanego kręgu swoich spraw, swojej osoby, swoich interesów, zagrożeń, strachów, obaw, lęków o własną skórę i wczuć się w człowieka cierpiącego: w to, co on przeżywa, co on przechodzi. Kiedyś potrafiłbyś się na to zdobyć. Przecież każdy jest z natury jakoś wrażliwy. Teraz już nie jesteś w stanie przejąć się, zareagować w sposób nieuprzedzony na krzywdę, która się dzieje, na przemoc, niesprawiedliwość. Jesteś już tylko kołkiem w płocie, obojętnym na to, czy deszcz pada, czy śnieg, czy jest ciepło, czy zimno. Na przestrzeni tych lat narosła na tobie gruba skóra obojętności. Nauczyłeś się być nieczuły, zimny, zahartowałeś się na wydarzenia wstrząsające, straszne, wzruszające, i teraz bez mrugnięcia okiem może patrzeć na wszystko. Nawet się chwalisz, że nic nie jest w stanie cię już wzruszyć, że niczym już się nie przejmujesz.
A może jest jeszcze inaczej. Ale do tego nie chcesz się przyznać nawet przed sobą. To ty jesteś winien. To ty powinieneś ponieść karę, na którą zasłużyłeś. O tym, że ten człowiek skazany został niewinnie, wiesz ty i może jeszcze parę osób, które zmusiłeś do milczenia. Oczywiście, on w tej całej sprawie również jakoś uczestniczył: fizycznie, nie zdając sobie sprawy, w czym bierze udział – jakimi konsekwencjami to mu grozi. Ale tak się niesamowicie złożyło, że wszystkie okoliczności przemawiają przeciwko niemu. Ty, jeden z głównych sprawców, jakimś trafem, czy też może dzięki swemu sprytowi, pozostałeś w cieniu. I stąd ten twój pośpiech w wydawaniu wyroku, powierzchowność, bo drąży cię strach, że nagle – prawie na zasadzie przypadku – wyłoni się prawda i oczy wszystkich zwrócą się na ciebie, surowego oskarżyciela, sędziego, stróża porządku i moralności. I zobaczą w tobie złoczyńcę, któremu się należy podwójne potępienie.
Dlatego to teraz dokładasz starań, by wyrok został jak najprędzej wykonany, by ta sprawa zniknęła z pola uwagi społeczeństwa i utonęła w ludzkiej niepamięci.
Wydajesz wyrok na człowieka: na Jezusa, który jest niesprawiedliwie skazany w tym człowieku.
STACJA II
Na ramiona Jezusa wkładają krzyż
I ty wkładasz krzyż na ramiona drugiego człowieka. Krzyż codziennych swoich obowiązków, który sam powinieneś nieść: to ty sam miałeś walczyć o prawdę, to ty miałeś realizować sprawiedliwość, wypełniając uczciwie swoją pracę zawodową. To ty miałeś dawać się w aktach miłości bezinteresownej, w służbie chorym, nieszczęśliwym, potrzebującym. Ale jesteś za wygodny, ale ci się nie chce, ale się boisz, ale już za darmo nie masz ochoty dla nikogo nic zrobić.
Był taki czas, owszem – albo ci się tylko tak zdaje, że był taki czas – kiedy się mozoliłeś, wytężałeś, poświęcałeś, szarpałeś, naprawdę pracowałeś. Właściwie to nie była praca – to było szczęście. Nie liczyłeś czasu ani pieniędzy. Praca stanowiła istotną treść twego życia. Praca była treścią twoich rozmów, myśli, marzeń i snów. Miałeś ogromne plany, zamiary, perspektywy. Chciałeś ustawić wszystko na nowo, inaczej, sensownie, racjonalnie. Dużo czytałeś, jeździłeś chętnie na spotkania, konferencje, zjazdy. Nie były dla ciebie ważne twoje osobiste sprawy. Załatwiałeś je prawie mimochodem. Zarywałeś noce, jadłeś byle co: byle szybciej. Paliło ci się wszystko w rękach. Wciąż uważałeś, że masz za mało czasu na twoją istotną robotę. Oszczędzałeś każdą chwilę, robiłeś sobie wyrzuty z powodu każdej zmarnowanej, niewykorzystanej na pracę godziny. Teraz, gdy o tym wszystkim myślisz, prawie nie chce ci się wierzyć, że byłeś taki, że mogłeś tak żyć. Bo to wszystko już ci przeszło. Tłumaczysz się, że zbyt często ludzie cię okłamywali, nadużywali, wykorzystywali, posługiwali się tobą i wyręczali, że przejrzałeś wszystkie ich machinacje i manipulacje, i już masz tego dość, że za dużo straciłeś na takie życie pieniędzy i energii. Mówisz, że najwyższy czas, by się o siebie samego zatroszczyć, by zadbać o swoje własne interesy. Niech się ktoś inny pomęczy. Niech kto inny urabia sobie ręce aż po same łokcie, naraża się, mówi prawdę w oczy tym, którym się to należy, nadstawia karku. Tobie już to minęło. Za to wszystko dobre, co zrobiłeś dla innych w życiu, odpłacili ci ludzie niewdzięcznością. Nie ty otrzymywałeś słowa podziękowania i uznania, nagrody, wyróżnienia, podwyżki, lepsze stanowiska, ale tacy, którzy absolutnie na to nie zasługiwali.
Teraz już jest całkiem inaczej niż dawniej. Teraz skrupulatnie pilnujesz godzin pracy: ani jedna minuta więcej. Dokładnie wyliczasz, ile ci się należy – ile inni za tę samą robotę dostają. A poza tym postawiłeś sobie nową zasadę: nie przejmować się pracą. Nie spieszyć się, bo się nie pali. Oszczędzać się, bo szkoda życia na jakąś tam robotę. Żyć na półobrotach. Na połowie swoich możliwości. Przyłapujesz się nawet na tym, że markujesz pracę. Udajesz gorliwość, zaangażowanie. Wiesz, co do ciebie należy. Ale się nie angażujesz. Starasz się przeczekać. Wreszcie ktoś musi się wziąć za to. Obserwujesz pilnie, kto się poderwie do twojej roboty. Może nawet będziesz mu towarzyszył i patrzył, czy daje sobie radę. Nie obiecujesz, ale może go wesprzesz pociechą albo gdy zobaczysz, że nie może podołać, podrzucisz mu kogoś do pomocy; lub zastąpisz go kimś innym. W każdym razie ty sam nie masz zamiaru brać żadnej odpowiedzialności. Już wiesz dobrze, co to znaczy, przekonałeś się, doświadczyłeś na własnej skórze. Teraz niech inny dźwiga ten twój krzyż.
Zamiast samemu nieść, najlepiej włożyć krzyż na ramiona drugiego człowieka: Jezusa, który będzie niósł w tym człowieku twój krzyż.
STACJA III
Jezus upada pod krzyżem
I ty stoisz i patrzysz na człowieka, który leży u twoich stóp. Nie potrafi iść dalej. Przerwał swoją drogę. Załamał się. Ma już wszystkiego dość: ludzi, świata, siebie – życia. Na granicy samobójstwa. Nie chce mu się dalej żyć. Nie umie sobie poradzić z sobą samym. Zachowuje się nienormalnie. Faktycznie skrzywdzono go, ale on nie potrafi poza tę krzywdę wyjść. Wciąż opowiada o tym, że go zniszczyli, a przecież naprawdę nikt nikogo nie potrafi zniszczyć, jeżeli człowiek sam się nie podda. Przecież naprawdę tylko człowiek sam siebie może zniszczyć. Ale on tego nie chce przyjąć. Gdy mu się to tłumaczy – wybucha. Oburza się, że ludzie go nie rozumieją, że nie potrafią wczuć się w jego sytuację, że gdyby sami przeżyli to, co on przeżył, to by inaczej mówili. Wciąż rozwodzi się nad swoją krzywdą, wciąż do tego samego powraca. Analizuje swoją klęskę na wszystkie możliwe sposoby. Uczynił z niej centralny punkt obecnego życia. Utknął w tamtym wydarzeniu i nie umie naprzód ruszyć. Ptak z przetrąconym skrzydłem, niezdolny do dalszego lotu. Chorobliwie wiąże wszystkie inne fakty z tamtą sprawą. Posądza coraz więcej ludzi o złą wolę, o sprzysiężenie przeciwko niemu. Krąg podejrzanych rozszerza się, ogarnia coraz bliższych ludzi, aż na końcu nie pozostaje nikt, komu by wierzył, do kogo by miał zaufanie, przed kim mógłby się wypowiedzieć. W ten sposób coraz więcej ludzi rozgorycza, zniechęca do siebie. Odsuwają się od niego, zrażeni tym ciągłym powracaniem do tego samego, wyrzutami, jakie im czyni. Nie chcą go już dłużej słuchać, bo nie chce im się nadal towarzyszyć mu i tkwić w tym samym miejscu. Nudne jest dla nich prostowanie po tysiąc razy jego fałszywych wniosków, aby przy następnym spotkaniu usłyszeć znowu to samo powtarzanie z uporem maniaka. Staje się coraz bardziej pośmiewiskiem nawet tych, którzy go początkowo bronili. Już nie po cichu, ale w głos ludzie kpią z niego, biorą go sobie za przedmiot żartów. To wszystko do niego dochodzi, tym bardziej go rozgorycza, zniechęca, uprzedza. Chcesz od niego odejść? Takiego go zostawić? Swojego kolegę. Albo – jak to teraz zwykł jesteś mówić – swojego dawnego kolegę. Wykręcasz się od niego. Unikasz go jak możesz. Mówisz mu, że nie masz czasu, że jesteś zajęty, że niech przyjdzie może innym razem. Nie chce ci się go wysłuchiwać do końca. Przerywasz mu. Zbywasz go. Ale chwalisz się, że nawet ludzie obcy podziwiają cię, że masz tyle cierpliwości dla niego.
Nie pocieszaj się tymi stwierdzeniami. To nie wystarczy, że jesteś taki, jak to mówisz: cierpliwy. Nie wystarczy bierna postawa. Trzeba się schylić i spróbować dźwignąć tego, który upadł. Trzeba mu pomóc. Mówisz: dlaczego ja, jest tylu innych, jego krewnych i jego przyjaciół. Że to ich pierwszy obowiązek. Ale tyle czasu upłynęło i nikt z nich nie zajął się tym człowiekiem. A przecież to jest też twój bliźni. Spróbuj go uratować. Spróbuj go dźwignąć. Przywrócić go do normalnego życia. Wiesz, jak to zrobić, bo go dobrze znasz, tyle już czasu go obserwujesz.
A ty wciąż stoisz bez ruchu i przyglądasz się człowiekowi leżącemu u twoich stóp: Chrystusowi czekającemu na twoją pomoc.
STACJA IV
Spotkanie Matki Najświętszej z Jezusem niosącym krzyż
I ty spotkasz najdroższego ci człowieka na jego drodze krzyżowej. Z przerażeniem zobaczysz, jak jest bardzo zmieniony. Udajesz, że tego nie dostrzegasz, ale w pierwszej chwili prawie go nie poznałeś. Bardzo cierpi. Jesteś stężały od bólu i z trudem powstrzymujesz się od płaczu. Wiesz, że na nic się nie możesz mu przydać. Po prostu nic nie jesteś w stanie zrobić. Ty, który dla niego jesteś gotów wszystkiego się podjąć, jesteś zupełnie bezsilny. I to jest dla ciebie najstraszniejsze. Z tego, co widzisz, jak i z tego, co mówi, orientujesz się, że jest zupełnie samotny. Nie ma przy nim nikogo życzliwego. Nikogo, kto by najdrobniejszym gestem, najprostszym słowem okazał mu swoją serdeczność, współczucie. Widzisz, że to mu najbardziej dokucza. Zamknął się, odciął się w kuli swojego losu. Zbuntował się przeciwko światu, ludziom, sobie samemu. Ten tobie najbliższy, najdroższy. Nie chce, byś widział, że cierpi. Przybrał maskę kpiarza. Usiłuje zbagatelizować sprawę. Żartuje z siebie i ze swojego stanu. Stara się być dzielny. Ale nie potrafi cię oszukać. Chociaż udajesz, że wierzysz w to, co on mówi, jesteś świadomy, co przeszedł i co przechodzi. Najwyraźniej nie chce obciążać cię swoim cierpieniem. Nie chce twego współczucia. Zdaje mu się, że w ten sposób oszczędzi ci cierpienia. A przecież jest zupełnie odwrotnie. Tym bardziej cierpisz, im bardziej on się od ciebie odcina, im bardziej się kryje ze swoim bólem. Wiesz dobrze – bo sam trochę w życiu cierpiałeś – że żyć można tylko wtedy, gdy przynajmniej jeden człowiek na świecie cię akceptuje, rozumie twoje intencje, sens twojego poświęcenia, trudu, pracy, wzgardy ludzkiej, potępienia – współczuje ci, stoi wiernie przy tobie. Samemu nieść krzyż jest trudno. Może jeszcze krótkotrwałe cierpienie jest do przetrzymania. Ale cierpienie długotrwałe, nasilające się, gdy nad człowiekiem rozciąga się coraz głębsza noc, gdy znikąd pomocy, szans, możliwości zmiany na lepsze, jest nieznośne. Wtedy tak łatwo przychodzi jak nie rozpacz nawet, to zmęczenie, zniechęcenie, zgryzota, zgorzknienie. Dlatego patrzysz na niego i błagasz go oczami: „nie broń się wymijającymi odpowiedziami, unikami, uśmieszkami. Proszę cię, mów o cierpieniu, które przechodzisz, mów o krzywdzie, która cię spotkała. Daj mi trochę twojego cierpienia. Będzie ci lżej. Daj mi trochę siebie, żebym mógł iść z tobą, żebym mógł ci towarzyszyć”.
Aż nagle, gdy ci będzie się zdawało, że nic nie potrafi obalić muru obcości, który was dzieli – może zdarzyć się, że runie tama oporów, bariera nieśmiałości i buchnie fala prawdy. Wróci dawna czułość, serdeczność, ciepło dobrych, kochających rąk, uśmiechy we łzach, słowa najprostsze, najbliższe, z upragnieniem oczekiwane. Usłyszysz wreszcie najdroższe wyznanie: jak dobrze, że jesteś przy mnie, jak dobrze, że jesteśmy razem, że nie jestem sam. Będzie ci mówił, ile się nacierpiał, napłakał, ile przeżył lęków, strachu, niepokoju, jak ciężko mu było po nocach czekać, kiedy przyjdzie dzień. Zniknie „ja” i „on” i rozkwitnie „my”.
Zjednoczysz się z nim jak Matka Najświętsza z Jezusem na drodze krzyżowej.
STACJA V
Cyrenejczyk pomaga Jezusowi dźwigać krzyż
I ty jesteś Cyrenejczykiem, którego zmuszono, by wziął krzyż. Krzyż, którego drugi człowiek nie był w stanie udźwignąć. Może zdarzyło się to prawie przypadkiem. Już skończyłeś swoją pracę. Zabierałeś się do domu z głową pełną spraw niezałatwionych, kłopotów, problemów, świadomy, że im nie podołasz, że nie zdążysz na czas, że robota cię przerasta i że chyba nigdy nie potrafisz nadążyć. Byłeś dostatecznie zmęczony dniem i chciałeś oderwać się od swojej pracy zawodowej i włożyć ręce w sprawy, które na ciebie w domu czekały. I wtedy dano ci propozycję: byś pomógł drugiemu człowiekowi, bo sobie nie daje rady, nie umie, nie nadąża, nie rozumie w ogóle o co chodzi. Nawet nie żebyś pomógł, ale go zastąpił: wziął za niego na siebie jego robotę, jego odpowiedzialność. W pierwszej chwili uznałeś tę propozycję za żart, a przynajmniej za nieporozumienie: przecież wszyscy dobrze wiedzą, ile masz pracy i że tylko z trudem potrafisz podołać swoim obowiązkom, że pracujesz i tak więcej niż inni i że dźwigasz odpowiedzialność przewyższającą to, co normalny człowiek może unieść. Poczułeś się prawie obrażony, że ktoś tego nie dostrzega. Odmówiłeś grzecznie, lecz stanowczo. I wtedy okazało się, że wszystko jest już zdecydowane, że sprawa jest zamknięta, że musisz przyjąć przedstawioną ci propozycję. Zacząłeś się bronić pełen oburzenia, że ośmielono się dysponować twoją osobą bez porozumienia się z tobą, bez spytania się o twoje zdanie, że wyznaczono ci już funkcję i potraktowano cię jak rzecz, a przynajmniej jak niewolnika. Wytoczyłeś najpoważniejsze argumenty, że to nie jest praca dla ciebie. Że ją może ktokolwiek zrobić, a szkoda twojego czasu na takie prymitywne zajęcie, że jest wielu takich, którzy wcale nie są tak obciążeni jak ty i mogliby tę pracę z powodzeniem przejąć. Nic nie pomogło.
To było dawno. A teraz dźwigasz krzyż drugiego człowieka. Ciężki i wciąż obcy dla ciebie. Wciąż nie możesz się z nim pogodzić. Wciąż masz za złe temu, kto idzie obok ciebie: nieporadny, słaby, prawie nieprzytomny z nieporadności, ze strachu, ze wstydu przed tobą, przed innymi ludźmi, że nie potrafił sobie dać rady ze sobą, ze swoją pracą. Wciąż jesteś na niego wściekły, gardzisz nim, jego słabością, wciąż czekasz na okazję, żeby jak najprędzej pozbyć się tego obcego balastu, tego człowieka, który się za tobą wlecze – Jezusa, który nie jest w stanie udźwignąć swego krzyża.
Ale może coś się w tobie przełamie. Może obudzi się w tobie litość i na tej drodze odkryjesz w twoim towarzyszu człowieka. Ujrzysz, że on też cierpi, martwi się i niepokoi, myśli, usiłuje, stara się i troszczy, cieszy się drobnymi swoimi sukcesami, że ma swój dom, swoją rodzinę, że ma przeszłość i plany na przyszłość, że ma wielkie pasje i drobne zainteresowania – że jest człowiekiem takim jak ty. W miarę upływu czasu coraz bardziej będzie się przed tobą odsłaniało bogactwo jego osobowości.
Nawet się nie spostrzeżesz, jak będziesz wdzięczny losowi, że pozwolił ci spotkać się i przynajmniej przez jakiś czas iść razem z tym człowiekiem – z Jezusem, który nie potrafił unieść swojego krzyża.
STACJA VI
Weronika ociera twarz Jezusowi
I ty możesz być Weroniką. I ty możesz otrzeć twarz człowiekowi z krwi, potu, plwocin, brudu. To w twoim towarzystwie, to w twojej obecności niszczą człowieka. To ty widzisz na własne oczy, jak plują na niego, rzucają błotem i nieczystościami. Widzisz krew i pot spływające po jego twarzy. Może nawet współczujesz. Może nawet jest ci przykro, że człowieka, który nie zasłużył na to, tak traktują. Znasz go dobrze. Znasz go od lat. Nawet uważałeś go za swojego przyjaciela. Do niedawna. Do chwili właśnie tej rozmowy. Teraz się go wstydzisz. Boisz się, żeby ktoś ci nie wypomniał tej twojej przyjaźni. Chociaż równocześnie jest ci wstyd za tych, co to robią, za ich niesprawiedliwość, bezwzględność, nieludzkość. Już pod warstwą brudu i plwocin całkiem zanikła twarz tamtego człowieka. A przecież wiesz, że to nie jest prawda, że to zło, które mu przypisują, jest zwyczajnym oszczerstwem, a przynajmniej złośliwym zafałszowaniem prawdziwego obrazu, krzywdą, na którą sobie on absolutnie nie zasłużył. Wiesz dobrze, że ten człowiek ma na swoim koncie ogromne dobro, że należy mu się szacunek i uznanie. Jak długo potrafisz tego słuchać?
Ile potrafisz wytrzymać, ty, jego były przyjaciel? Może się wreszcie w tobie obudzi poczucie sprawiedliwości wobec krzywdy, jaka się dzieje na twoich oczach. Może się obudzi w tobie zwyczajna przyzwoitość. Może wreszcie oburzysz się i zaprotestujesz, przynajmniej jednym gestem, jednym wystąpieniem zaznaczysz swoją solidarność z poniewieranym człowiekiem. Nawet gdyby to wystąpienie było skazane na niepowodzenie, masz obowiązek. Twój zdrowy rozsądek ostrzega cię, żebyś nie robił głupstwa: nie ma co opowiadać się po stronie przegranego, potępionego, nie opłaca się taka deklaracja. Potępionemu nic nie pomożesz, a sam ryzykujesz wszystko. Narażasz swoją karierę, stanowisko, dobre imię, całą swoją przyszłość. Możesz być pewny, że takiego wystąpienia nie podarują ci. Wcześniej czy później zemszczą się. Nie ma co walczyć przeciwko wszystkim. Nawet gdybyś miał rację. To stracona pozycja. Jedynym skutkiem będzie powiększenie klęski. Od razu cię chyba nie zaatakują, ale uznają za obcego, wrogiego: druga czarna owca w stadzie, którą trzeba zniszczyć. Wciąż milczysz pełen napięcia.
Nagle stało się coś, przed czym się broniłeś, czego nie chciałeś. Coś, co nie miało zupełnie sensu. Zaprotestowałeś. Wbrew rozsądkowi, wbrew możliwościom realnym. Zacząłeś mówić. Zrobiło się cicho. W tej ciszy usłyszałeś swój głos. Czułeś na sobie wpatrzone oczy wszystkich zebranych. Mówiłeś prawdę o sponiewieranym człowieku. Mówiłeś to, o czym miałeś najgłębsze przekonanie. Nagle przestało ci na wszystkim zależeć: na karierze, na przyszłości, na wszystkich konsekwencjach, jakie wynikną z tego wystąpienia dla ciebie. Mówiłeś nerwowo, pospiesznie, żeby wszystko zdążyć powiedzieć. Wiedziałeś, że zaraz przerwą ci, zakrzyczą cię, napadną na ciebie, zamkną ci usta swoimi argumentami, dowodami i już nie będziesz miał żadnych szans, żeby zabrać jeszcze raz głos, że będziesz musiał znowu w milczeniu słuchać bezlitosnych obelg rzucanych przeciwko twojemu przyjacielowi i tobie samemu.
Ale chodzi tylko o to, aby przynajmniej na mgnienie oka wyjrzała prawdziwa twarz krzywdzonego człowieka: Jezusa, który w tym człowieku jest zelżony.
STACJA VII
Jezus upada pod krzyżem po raz drugi
U stóp twoich leży człowiek. Stoisz nad nim zadbany, czysty, wyprasowany, sterylny. Patrzysz na niego z pozycji swojej doskonałości. On, człowiek przegrany, zniszczony, odrzucony przez społeczeństwo. Mijają go obojętnie, z pogardą, z lekceważeniem, z ironią, ze wstrętem, myśląc: „Jak może się człowiek tak upodlić, jak może tak nisko upaść”. Najwyraźniej nie udało mu się w życiu. Mierzył za wysoko albo za nisko. Nie doszedł do celu. Zabłąkał się w drodze i leży. Jezus nawet kiedyś mówił o podobnej sytuacji, ale to nie jest to samo. O tym jesteś najgłębiej przekonany. Tam był Samarytanin, którego zbójcy napadli na drodze. Ten sam sobie jest winien. On sam siebie zniszczył. Gdyby chciał, może w każdej chwili podnieść się i włączyć w normalne życie. Od niego wszystko zależy: może zerwać z sytuacją, w której beznadziejnie tkwi. Ale czy naprawdę tak jest? Z pewnością istniały inne wyjścia, były inne rozwiązania, drogi, możliwości. Na pewno, gdyby był mocniejszy, dałby sobie radę nawet w tej sytuacji, w jakiej się znalazł. Ale dla niego było to już zbyt wiele. On nie potrafił rozegrać tej partii. Może nawet jego wina jest większa. Ale rzecz w tym, że nie on sam jest odpowiedzialny za to, co się stało. Za upadkiem człowieka stoją ci, którzy do tego doprowadzili, którzy swoim działaniem zapędzili go na skraj przepaści i w tę przepaść zepchnęli. Za upadek człowieka jest wielu ludzi odpowiedzialnych. Nie, nie tylko przestępców, któzy go namówili do złego – złych doradców i złych pomocników – ale również wielu tych porządnych, uczciwych, nieskalanych, czystych, szanowanych, na wysokim stanowisku. Niszczyli go bezlitośnie, z całą premedytacją, podrywali zaufanie, jakie miał u ludzi, szargali jego opinię, rzucali na niego oszczerstwa, podejrzenia, wyolbrzymiali jego potknięcia, nie dopuszczali, by zajął odpowiednią pozycję, blokowali, torpedowali wszystkie jego usiłowania, uniemożliwiali swobodne poruszanie się, nastawiali do niego negatywnie tych, z którymi wchodził w kontakt, ostrzegali, uprzedzali. Nie dawali mu żadnych szans rozwoju. A teraz mówią, że nie powinien się tego dopuścić, tak postąpić, że nie powinien odejść, zdradzić, załamać się. W jego upadku uczestniczą ci, którzy teraz gorszą się, potępiają, przechodzą obok niego, wytykając palcami, kiwają nad nim głowami, patrzą z pogardą, wstrętem, albo tylko obojętnie.
Ale przecież nie okłamuj siebie. Wiesz dobrze, że to jest twoja ofiara. Myślałeś, że zniknie ci sprzed oczu, że utonie. A tymczasem utrzymuje się wciąż na powierzchni jak wrak, straszy cię jak upiór. Chociaż w miarę upływu czasu znajdujesz się w coraz lepszej sytuacji. Nawet ludzie, którzy mieli ci tę sprawę za złe, sami stwierdzają, że on jest niemożliwy. Nawet najwięksi twoi oponenci, którzy wypominali ci wciąż krzywdę, jaką wyrządziłeś tamtemu człowiekowi, teraz powoli przyznają tobie rację, ustępują ze swoich pozycji, wycofują się z zarzutów, jakie ci wytaczali. Ale to ci nic nie pomoże. Wiesz, jaka jest prawda. Ty jesteś odpowiedzialny za jego klęskę. Tylko ty go możesz uratować. Wiesz najlepiej, jak tego dokonać, bo znasz drogę jego upadku. W twoich rękach spoczywa ta szansa: szansa dla niego, by go uratować i szansa dla ciebie, byś ty się uratował – z twojego zła, w którym tkwisz i za które będziesz odpowiadał.
A ty wciąż stoisz bez ruchu i przyglądasz się człowiekowi leżącemu u twoich stóp: Chrystusowi pokonanemu przez ciebie w tym człowieku.
STACJA VIII
Jezus rozmawia z płaczącymi niewiastami
I ty spotykasz człowieka dobrego, który cierpi. Patrzysz przerażony na jego nieszczęście. Sam sobie się dziwisz, że cię stać na takie współczucie. Ale to dopiero teraz tak się zmieniłeś. Przedtem byłeś inny. Po prostu miałeś nieomylny instynkt, który cię wiódł zawsze tam, gdzie były pieniądze. Dla ciebie przyjaźń nie była przyjaźnią, miłość nie była miłością, a nawet nienawiść nie była nienawiścią. Udawałeś miłość, udawałeś uśmiech. Gotów byłeś pokochać i znienawidzić w zależności od tego, czy dobrze płacili. Byłeś gotów znosić ludzi nie do zniesienia, gdy tylko pojawiła się perspektywa, nawet daleka, zdobycia pieniędzy. Byłeś gotów pójść za każdym, kto wydawał ci się dobrym klientem. I byłeś okrutny, bezwzględny, zimny jak głaz i nieczuły dla ludzi, którzy nie stwarzali możliwości zarobku. Nikogo nigdy naprawdę nie kochałeś. Nigdy przez nikogo nie zostałeś pokochany. Owszem, byli ludzie, których mniej lub więcej lubiłeś. Byli tacy, o których wiedziałeś, że czują do ciebie sympatię – to wszystko, co w tym względzie zdołałeś osiągnąć. Uznawałeś za bajki opowiadania o miłości: że ktoś kogoś może pokochać za darmo, że ktoś dla kogoś może coś zrobić bezinteresownie. Uważałeś to za głupotę, nonsens, w który mogą wierzyć nastolatki, ale nie ludzie dorośli. Nie wierzyłeś, że może być tak na świecie. W twoim przekonaniu każdy ma jakiś swój interes: jeżeli się uśmiecha, mówi dobre słowo, czy nawet wyświadcza ci przysługę. Każdy, jeżeli nawet nie oczekuje rewanżu natychmiast, to spodziewa się go w przyszłości: że kiedyś będzie mógł przyjść i upomnieć się o swoją należność. Byłeś najświęciej przekonany, że cały świat opiera się na zasadzie czysto handlowej „do ut des” – co się wykłada: daję ci, byś mi kiedyś też dał.
Aż, rzecz nie do wiary, spotkałeś takiego człowieka: człowieka dobrego. Który niczego nie oczekuje za swoją dobroć. Podejrzewałeś w tym jakiś interes. Uważałeś, że coś się musi kryć w takim jego postępowaniu, tylko nie wiedziałeś co. Czekałeś, kiedy zażąda wyrównania rachunków, kiedy będzie domagał się rewanżu. Ale wciąż to nie następowało. Nawet usiłowałeś robić jakieś doświadczenia, jakieś próby. Chciałeś sobie udowodnić, że tak nie jest, że ten cud nie może wiecznie trwać. Ale ten dobry człowiek wciąż był dobry. Nie zmieniał się. Służył zawsze, ilekroć do niego ktoś się zwrócił, radą, pomocą, miał zawsze dla każdego czas, żeby wysłuchać, przyjąć.
I teraz stoisz wobec jego katastrofy, klęski. Ten człowiek cierpi. Jesteś przerażony jawną niesprawiedliwością losu. Bóg przecież powinien takiemu błogosławić, a nie skazywać go na klęskę. Właśnie takiemu powinno się dobrze powodzić. Właśnie taki powinien być otoczony powszechnym szacunkiem i poważaniem. Niechby wszyscy ludzie przekonać się mogli naocznie, że życie uczciwe opłaca się, sprawdza się na co dzień. Nie potrafisz zrozumieć tego, co się dzieje. Równocześnie ten dobry człowiek nie chce żadnej twojej pomocy. Wręcz odmawia. I ty, spekulant, który zawsze patrzyłeś tam, gdzie jest interes, który byłeś zimny i wyrachowany, stoisz przy nim przepełniony współczuciem. Wbrew twojemu założeniu życiowemu. Wbrew dotychczasowemu postępowaniu. Nawet ci do głowy nie przychodzi, że to się nie opłaca. Że trzeba tego człowieka, który przegrał, porzucić jak najprędzej, iść za tym, kto silniejszy i zwycięski.
Trwasz przy dobrym człowieku, który cierpi – jak trwały niewiasty, które spotkały Jezusa na drodze krzyżowej.
STACJA IX
Jezus upada po raz trzeci
Patrzysz na człowieka będącego u kresu sił. Stary człowiek. Jeszcze porusza się. Jeszcze coś załatwia, krząta się wokół własnych spraw, mówi. Ale to wszystko jest nieporadne, nieskładne. Idzie potykając się, powłócząc nogami. Czasem mówi do siebie samego. Powtarza, zapomina, o czym przed chwilą mówił. Wciąż zrywa mu się film pamięci. Wraca najchętniej do wspomnień z dawnych lat. Zanudza cię tymi swoimi opowiadaniami, które już znasz na pamięć. Patrzysz na niego z niecierpliwością, z litością, z pogardą. Życie jego zacieśniło się do najprostszych spraw, wręcz biologicznych. Jest samotny, opuszczony. Nikt już się nim nie interesuje. Nikt już do niego nie przychodzi. Nikt już go nie odwiedza. No bo i po co. Przed nim nie ma przyszłości, jest tylko przeszłość i żadna teraźniejszość. Utrzymuje się wciąż jeszcze na powierzchni życia, ale bez szans, bez perspektywy, bez rozwoju. Nie ma sensu inwestować w niego, stawiać na jego partnerstwo, wiązać się z nim. Może być tylko kulą u nogi. Jest poza nawiasem życia. Odstawiony na boczny tor. A przecież to był człowiek bardzo inteligentny, mądry, znany, szanowany, z którego zdaniem się liczono, człowiek, który dokonał ogromnej roboty w swoim życiu. Jedyną konsekwencją jego wielkiej przeszłości jest to, że od czasu do czasu przychodzą do niego jacyś ludzie. Chcą wydrzeć wartość, którą on jeszcze uratował, którą skrzętnie przechowuje: wiadomość, informację, rzecz, tekst, zdjęcie. Pod pozorem odwiedzin, wizyty, za kamuflażem uprzejmych słów, serdeczności, przychodzą, aby za jego życia rozdrapać, rozkraść, rozwlec to, co jeszcze jest cennego, ubiec tych, którzy o tym samym myślą, tylko wstrzymuje ich wstyd czy wyrachowanie. Gdy zdobędą: wyproszą, pożyczą to, po co przyszli, spada ich maska uprzejmości. Spieszą się, już znowu nie mają czasu. Obietnice przyszłych częstych wizyt okazują się kłamstwem. Wszyscy, bez wyjątku wszyscy, przestają się interesować starym człowiekiem jak pijawki, które wyssały całą krew ze swojej ofiary.
Obserwujesz, że w miarę takich doświadczeń stary człowiek jest coraz bardziej nieufny, podejrzliwy. Nie dowierza już nikomu. Wietrzy u każdego podstęp, oszustwo, naciąganie. Z wielkimi oporami wpuszcza odwiedzających do swego mieszkania. Nie chce się zwierzać. Zamyka się. W ten sposób zraża do siebie nawet ludzi dobrej woli, którzy przychodzą do niego w najczystszych zamiarach. Nie dziw się, że i ciebie nie przyjmuje serdecznie, że podejrzliwie patrzy ci w oczy, że posądza o interesowność, ciebie, który towarzyszysz jego dogasaniu. Nie dziw się, bo i w tobie to samo wyczuwa, co w tamtych innych.
Czy naprawdę chciałbyś mu wyświadczyć przysługę? Jeżeli tak, to wiedz o tym, że on ma czas. Ma dużo czasu. Ma za dużo czasu. I to jest dla niego najcięższe. Samotność. Jeżeli cię na to stać, to ofiaruj mu choć odrobinę tego, co masz najdroższego: swój czas – swoje towarzystwo. Chcesz mu wyświadczyć jeszcze jakąś przysługę? Zrób mu herbatę. Albo pozwól sobie zrobić. Idź z nim na spacer. Albo na małą przejażdżkę za miasto. Może do restauracji. Tylko nie traktuj tego jak jałmużnę. On to wyczuje natychmiast – i będzie miał rację, jeżeli ci odmówi. Takie spotkania mogą być tylko na zasadzie partnerstwa. Chcesz mu zrobić jeszcze większą przysługę? To powspominaj. Zacznij ty, a on natychmiast się włączy. Pozwól mu, niech mówi. Tylko niech dostrzeże w tobie autentyczne zainteresowanie. I gdy zaczniesz słuchać jego opowieści o latach największych sukcesów, zmagań, osiągnięć, walk, o ludziach, z którymi pracował, spierał się, aż się zdziwisz, bo odkryjesz w nim pokłady, których nawet nie przeczuwałeś. Ze zdumieniem stwierdzisz, że on też miał wielkie dni. On też żył w ciekawych czasach. A teraz chce przekazać prawdę o tamtych czasach młodszemu pokoleniu – tobie, który zechciałeś słuchać tych relacji. A może wtedy nagle coś cię olśni i zaproponujesz mu, aby wykonał jakąś pracę, podjął jakiś, może całkiem niewielki obowiązek, złożysz w jego ręce choćby drobną odpowiedzialność, która potrafi wypełnić nową treścią jego puste życie. On, który był odstawiony na ślepy tor, poczuje się potrzebny, odkryje, że jest sprawa, która czeka na rozwiązanie przez niego.
Spróbuj postawić go znowu na nogi. Nie stój bezczynnie nad Jezusem leżącym w tym człowieku u kresu swej drogi krzyżowej.
STACJA X
Jezus z szat obnażony
I ty jesteś oprawcą, który zdziera z człowieka szatę. I ty jesteś szydercą, który kpi z obnażonego człowieka. Dotąd okrywała go szata. Nie było widać, jak ten człowiek jest strasznie poraniony, jak jest potłuczony od upadków, jak ma poobdzierane łokcie i kolana, jak jest brudny od prochu i kurzu drogi. I ty jesteś czasem oprawcą, który zdziera szatę codzienności, który odkrywa grzechy, śmiesznostki, wynaturzenia, dziwactwa, tajemnice wstydliwe, wykroczenia skrzętnie dotąd ukrywane przez tego człowieka. Nikt o tym dotąd nie wiedział. Dopiero ty teraz ukazujesz światu, kim on jest naprawdę: jaki brudny, poraniony, zniekształcony. Kpisz z niego, z jego ran, słabości, wypaczeń, kompleksów, upadków. To prawda, piękny on nie jest, życie go poobijało, ludzie go poobijali, poobijał się sam, jest naprawdę brudny, spocony, cierpiący, choć na pozór na takiego nie wyglądał. Mówisz, że nie kłamiesz, że przecież on jest naprawdę taki. Ale w gruncie rzeczy krzywdzisz tego człowieka, niszczysz w oczach społeczeństwa, do którego należy. Ludzie nie będą pamiętać już o jego zasługach, dorobku, trudzie, który jest na jego koncie, a zostanie im twój żart złośliwy, obelga, kpina, uwaga ironiczna. Taka jest natura ludzka. Pokazujesz palcem, wywlekasz najgorsze brudy, koloryzujesz, dodajesz swój pikantny komentarz, szydzisz, podśmiewasz się, chichoczesz, ryczysz ze śmiechu, obok ciebie rechoczą inni zachęceni twoją odwagą. Nie ma świętości. Wychodzą na jaw twoje resentymenty, twoja satysfakcja, zazdrość upadłego anioła: nie tylko ja jestem zły, są i inni, i ci najświętsi, najbardziej szanowani, oni są tacy sami jak my, jak każdy, jak i ja sam. Każdy jest podły, i to tym bardziej, im bardziej wydawał się porządnym człowiekiem, normalnym, uczciwym, prawym. Noc czarownic: nie ma nic na świecie pięknego, cnotliwego, szlachetnego. Wszystko jest błotem. A jeżeli ktoś uważa inaczej, to tylko dlatego, że to nie doszło do niego, że nie jest tego świadomy. To są twoje tłumaczenia. A nie zdajesz sobie sprawy, że przez to swoje tak zwane „mówienie prawdy” wyrządzasz krzywdę ludziom, którzy tego wszystkiego słuchają. Oni jeszcze wierzyli, że przecież są na świecie ludzie uczciwi, że są tacy, na których można polegać, którzy się nie splamili podłością, którzy nie mają nic wspólnego ze zdradą. Twoje odbrązowianie. Przez twoje „mówienie prawdy” niszczysz tego człowieka w jego własnych oczach. Nawet gdyby on to popełnił, co mówisz. Ale może teraz chce być dobry? Jeżeli zależy mu na opinii ludzkiej? Jeżeli chce się podciągnąć. Może od czasu, gdy mu się zdarzyło upaść, już się zmienił, zaprzestał tego, o czym ty wszystkim teraz donosisz. Gdy dowie się, że ludzie teraz oskarżają go o coś, od czego dawno odszedł, albo czego zdecydowanie się wstydzi i potępia, to będzie dla niego klęska. Twoje „mówienie prawdy” może spowodować jego całkowite załamanie się nawet na zasadzie dziecinnego aktu rozpaczy: tak będę postępował, jak ludzie o mnie myślą.
Żebyś miał choć odrobinę dyskrecji. Żebyś się potrafił zdobyć na to, by zatrzymać tę informację dla siebie, informację, o której się dowiedziałeś przez przypadek albo od człowieka podłego. Takich jest zawsze wielu, którzy uprzejmie doniosą ci o najnowszej sensacji, o ostatnim skandalu. Może nawet w pierwszej chwili przyrzekałeś sobie, że nikomu tego nie powiesz. Może nawet byłeś o to proszony i dawałeś słowo, mówiąc, że u ciebie to tak jak kamień w wodę, a nie minęła chwila, jak nie wytrzymałeś, prawie wbrew sobie, nie wiesz, jak to się stało – tłumaczysz się przed sobą – usta niemal same tak się ułożyły, że nagle usłyszałeś siebie mówiącego to, co obiecywałeś sobie, że zmilczysz. A gdy padło pierwsze słowo, a gdy padło pierwsze zdanie – powiedziałeś sobie – nie ma znaczenia czy więcej, czy mniej, najlepiej, jak się powie wszystko.
Ty, który zdarłeś szatę z bliźniego twego. Ty, który zdarłeś szatę z Jezusa skrzywdzonego w tym bliźnim.
STACJA XI
Jezus przybity do krzyża
Przychodzisz do człowieka, który leży przybity do łoża boleści. Tylko z najwyższym trudem może poruszyć ręką i nogą. Jest spocony, opadły z sił, śmierdzi potem, chorobą, lekarstwami. Nie potrafi zrobić porządku w swoim mieszkaniu, zadbać o siebie, umyć się, uczesać. Patrzy na ciebie zawstydzony, skrępowany swoim stanem. Na początku wciąż jeszcze dopytuje się o swoje sprawy, sprawy „na świecie”, o życiu, w którego nurcie płynął, o ludzi, z którymi szedł ręka w rękę, pracował, załatwiał, tworzył, o robotę, w której zdzierał się codziennie. W miarę upływu dni milknie. Coraz wyraźniej to czuje, że nie nadąża, że życie bez niego biegnie dalej. A zdawało mu się, że jest nieodzowny, niezastąpiony, konieczny. Teraz słucha relacji o tym, że już kształtują się nowe układy, powstają nowe rozwiązania, przychodzą nowe osoby. Wszystko funkcjonuje sprawnie, choć bez niego. On jest już historią, tym, co było dawno temu. Widzisz na jego twarzy, jak cieszy się tym, że wszystko jest w porządku, że nic się nie zawaliło. Ale pozostaje w nim jakiś cień – to żal za tym, że jego tam przy tej robocie nie ma. Oczywiście. Świat musi iść dalej. „Co ci przynieść, kupić, załatwić, coś komuś powiedzieć, poprosić, żeby przyszedł?” „Pozdrów ich wszystkich w pracy”. Dodaje nieśmiało: „A pytali się o mnie?” Dopiero teraz widać, czym ta praca była w jego życiu. Ile pochłaniała nie czasu, ale myśli, troski, zainteresowania. Narzekał na nią, jak narzeka każdy, ale teraz, gdy jej zabrakło, możesz stwierdzić, jak on nią żył. W miarę jak choroba przeciąga się, coraz mniej ludzi do niego zachodzi, coraz rzadziej ty go odwiedzasz. W miarę jak jego choroba pogłębia się, jest coraz bardziej bezradny, nieczuły, niewidzący. Coraz bardziej bez sił, bez możliwości, bez ochoty, by się bronić, by się ratować. Coraz słabiej reaguje na to, co mówisz, co opowiadasz, jest coraz bardziej nieobecny. Z kamienną, zastygłą twarzą, na której nie maluje się nawet już żadne cierpienie, a tylko obcość, patrzy na ciebie, na ścianę, na sufit. Nie wiesz, czy masz dalej do niego mówić, czy też należałoby przestać. Nie wiesz, czy powinieneś przy nim pozostać, czy też po cichu, ale jak najprędzej się wynieść. Czy on chce twojej obecności, czy też może go już tylko drażnisz. Czujesz się coraz bardziej obco w tym domu, w towarzystwie tego człowieka. Odczuwasz coraz dotkliwiej różnicę dwóch światów: ty jesteś zdrowy – on chory. I może taki odejdziesz.
Ale może się potrafisz przestawić na jego falę: zaczniesz myśleć jego myśleniem, zaczniesz mówić jego językiem. Spróbuj przekroczyć barierę obcości. Przestań go traktować jak równego sobie partnera. On jest chory i tutaj trzeba stosować jego reguły gry. Zbliż się do niego. Usiądź obok. Uśmiechnij się. Mów do niego po prostu, opowiadaj, wspominaj – na pogodnie, na wesoło, spróbuj nawet pożartować. Spytaj o samopoczucie. Popraw poduszkę, podsuń go, jak potrafisz, trochę do góry, gdy zsunął się za bardzo. Spróbuj go karmić, przytrzymaj, podaj, przygotuj, pomóż. Miej ze sobą przygotowane dzienniki, tygodniki. Przeczytaj fragmenty. Skomentuj. Niech choćby na chwilę zapomni o cierpieniu i chorobie. Niech choćby na chwilę wejdzie w świat ludzi zdrowych, w którym nie tak dawno przebywał, który opuścił – czasem mu się zdaje, że na zawsze. Pomóż mu wierzyć, że do niego wróci – że on do niego w dalszym ciągu należy. Że i teraz może się w nim poruszać swobodnie, tak jak dawnymi laty.
Ulżyj w cierpieniu człowiekowi – Jezusowi przybitemu w tym człowieku do krzyża boleści.
STACJA XII
Jezus umiera na krzyżu
Towarzysz konającemu. Bądź razem z człowiekiem w tej najważniejszej i najtrudniejszej chwili. Bądź przy człowieku, który umiera. To trudna chwila dla każdego: nawet dla najświętszego człowieka. Nawet dla najlepiej przygotowanego. Nawet dla bardzo cierpiącego człowieka, który pragnie śmierci, dla którego śmierć jest wyzwoleniem z jego męki.
Powiedziano ci, gdy szedłeś go odwiedzić, że ma jeszcze tylko kilka godzin życia. Ale że on tego nie jest świadomy. Wie tylko tyle, że jego złe samopoczucie jest wynikiem przesilenia, kryzysu, po którym przyjdzie poprawa i szybkie wyzdrowienie. Wszyscy zdają sobie sprawę. Że trzeba by go jakoś przygotować na tę ostatnią chwilę, ale nikt nie wie, jak to zrobić. Jesteś wstrząśnięty tymi wiadomościami. Wchodzisz napięty. Ledwie go możesz poznać. Tego się nie spodziewałeś. Jakby to był inny człowiek. Jakiś taki mały, skurczony, stary. Trwa w półśnie. Stoisz przed nim, czekając na przebudzenie. Obserwujesz go z bólem. Ciężki, krótki, urywany oddech. Niespokojne szarpnięcia głowy. Nieskoordynowane ruchy rękoma. Wreszcie otwiera oczy. Są przymglone, niewidzące. Nagle błysk przytomności przebiega przez jego twarz. Chory wraca do świadomości. Ożywia się. Poznaje cię chyba. Widzisz, jak stara się okazać zainteresowanie twoją osobą. Coś zaczyna mówić. Ale to nie mowa. To raczej bełkot. Urwane, zniekształcone słowa. Właściwie nic z tego nie rozumiesz. Usiłujesz coś powiedzieć, nawet wbrew sobie. Bo wiesz, że coś powiedzieć powinieneś. Wiesz, że nie wolno odbierać mu nadziei na wyzdrowienie, ale równocześnie chcesz mu dać do zrozumienia, że stan jego jest poważny, że każdy w takiej sytuacji musi się liczyć z ewentualnością ostateczną. On wyczuł doskonale twoją intencję i daje ci do zrozumienia, że chce żyć i tylko o tym wolno z nim rozmawiać. Tylko o życiu, o leczeniu się, o powracaniu do zdrowia. Patrzysz na niego z rozpaczą. On sobie naprawdę nie zdaje sprawy albo okłamuje się. Jesteś bezradny. Czujesz się tutaj niepotrzebny.
Nie odchodź. Trwaj przy człowieku, który umiera. To jest największa łaska, jaką możesz mu wyświadczyć, największy dar, największa pomoc. Módl się w duszy, by umiał znosić cierpienie i przyjął śmierć. Może wyciągnie rękę, by cię uchwycić, jak się wyciąga rękę, by przytrzymać się brzegu, od którego odrywa fala. Zatrzymaj ją w swojej dłoni. Niech poczuje twoją miłość, twoją wierność, która jedyna nie zna granicy choroby i zdrowia, śmierci i życia. A może stanie się cud i usłyszysz z jego ust prośbę: pomódl się za mnie. I nagle spostrzeżesz się, że on nie jest taki naiwny, ale czuje, że gasnące siły wciągają go w ciemność. Pomóż mu wierzyć, że zapadanie się ciała w ciemność i nicość jest zanurzaniem się duszy w światło i dalsze życie. Pomóż mu wierzyć, że śmierć jest przejściem do życia wiecznego, do wiecznej szczęśliwości, że tam czeka na niego Bóg – Miłość, któremu starał się służyć na miarę swojej mądrości i sił. Nie zawsze mu się to udawało. Tym bardziej potrzebuje twojej pomocy, by wierzyć w Boga, który daruje i przebacza.
Może znajdziesz w domu gromnicę. Jeżeli uznasz to za sensowne, zapal ją. Módl się głośno, tak, by on słyszał. Jego już nie stać na to, by ci towarzyszył wspólną, głośną modlitwą. Odmawiaj Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Litanie. Mów modlitwy przez ciebie najbardziej ulubione. Jeszcze moment i on spotka tych wszystkich, których tutaj wraz z tobą nazywał.
Jeżeli trzeba będzie mu ulżyć przy oddychaniu, podtrzymaj mu głowę. Może nie będzie dla ciebie to łatwe. Zwłaszcza gdy przyjdą ostatnie chwile, ostatnie zmaganie się organizmu broniącego się przed śmiercią. Pomóż mu nie bać się, przełamać strach i ból. Towarzysz mu do ostatniego momentu. Jezus powiedział kiedyś: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, mnieście uczynili”. Jeżeli kiedyś jest ktoś najbardziej biedny, najmniejszy, najbardziej potrzebujący pomocy, to teraz, gdy kona. Potem przyjdzie ostatnia śmiertelna czkawka, ostatnie westchnienie i poczujesz, że w swoich rękach trzymasz już nie człowieka, tylko jego ciało. Módl się za tego, który stanął teraz przed Bogiem twarzą w twarz. Zobaczył Tego, w Kogo wierzył, zjednoczył się z Tym, do którego dążył swoim życiem.
Towarzysz człowiekowi konającemu – Jezusowi konającemu w tym człowieku.
STACJA XIII
Jezus złożony w ramionach swojej Matki
I ty możesz być tym, w którego ramionach złożono ciało ukochanego człowieka. Zobaczysz, jak rysy jego twarzy wyostrzają się, jak ogarnia je martwota. To ciało nie jest już tamtym człowiekiem, ale ono wciąż jeszcze zachowuje kształt jego osoby, jest jej symbolem. Nie bój się. Złóż jego ręce. Dopiero teraz wzbierze w tobie żal. Dopiero teraz podejdzie skurcz aż pod samo gardło. Dotąd musiałeś panować nad sobą, nad każdą miną, nad każdym gestem, nad każdym słowem. Dotąd musiałeś być silny, by i choremu siły dodać. Na tym się cała twoja uwaga skupiała. Walczyłeś o jego życie. Walczyłeś o jego dobrą śmierć. Żyłeś nim bardzo intensywnie, zwłaszcza w ostatnim okresie. Związały cię z nim te chwile walki o jego życie. Twoje dni były nim wypełnione. Codzienne starania, zabieganie, konsultacje, szukanie lekarzy, lekarstw, metod, sposobów leczenia absorbowały twoją uwagę. Teraz wszystko to się skończyło. Teraz wszystko w tobie opadło. Jego już nie ma. Przegrałeś. Twoje starania spełzły na niczym. On umarł. Zostałeś sam. Wejdziesz znowu w swoją normalną pracę, do której w ostatnim okresie tylko doskakiwałeś, do swoich codziennych zajęć domowych, do ludzi, z którymi prawie że zerwałeś kontakt. Ale najgorsze to, że jego już nie będzie. Została po nim pustka nie do wypełnienia, zostanie bezbrzeżny żal. Sam nawet nie spostrzegłeś, kiedy zacząłeś płakać. Poczułeś w którymś momencie łzy na swojej twarzy. Jeszcze chwila, a rozszlochałeś się w głos.
Może trzeba będzie, żebyś się zajął sprawami związanymi z pogrzebem: a więc przewiezieniem ciała do domu pogrzebowego, trumną, miejscem na cmentarzu, ustaleniem terminów. Może spadnie na ciebie ten nieprzyjemny ciężar spraw: formalności w instytucjach, jakim człowiek jest podległy. Będziesz wybierał kolor trumny i gatunek, ustalał porządek ceremonii, układał spis adresów ludzi, do których muszą być wysłane telegramy i listy.
Potem przyjdzie czas na porządkowanie jego osobistych rzeczy. Nagle zobaczysz, że zgłoszą się ludzie, których nie znasz. Nie pojawiali się w czasie choroby zmarłego, a teraz mówią o zażyłości, jaka ich z nim łączyła. Oświadczą, że mają prawo do pozostawionego majątku. Będą szukali testamentu, w którym powinny być zawarowane ich roszczenia. W razie gdy tego nie znajdą, nie cofną się nawet przed obelgami pod adresem zmarłego. Będą przeszukiwać jego mieszkanie, żeby znaleźć pieniądze, rzeczy wartościowe. Będą się dopominać o zwrot jakiejś pożyczki, jakichś rzeczy ich zdaniem przez zmarłego wziętych. Dojdzie do spięć, awantur, kłótni, sprzeczek. Będziesz patrzył z przerażeniem na te hieny, które w obliczu śmierci nie wahają się bić do upadłego o tę spuściznę, którą przecież sami najdalej za kilka czy kilkanaście lat będą musieli pozostawić.
Ale tak już chyba zawsze jest. Przecież Jezus nie miał nic, a i Jemu nie został zaoszczędzony ten widok. Jego suknia stanowiła przedmiot sporu pomiędzy żołnierzami trzymającymi straż pod Jego krzyżem. Obyś stał z daleka od tych hien.
Czasami w tobie zbiera się złość na zmarłego. On sobie odszedł, a cały kram zostawił na twojej głowie. Złość za to, że nie zdążył uporządkować swoich spraw i zapobiec wszelkim nieporozumieniom, które teraz wybuchają. Czasem w tobie wzbiera złość na siebie samego, że trzeba było wcześniej pozałatwiać wszystko. Choć sam wiesz, że nawet tak próbowałeś, ale ci słowa przez gardło przejść nie mogły. Czułeś, że byłoby bezlitosne załatwiać sprawy spadkowe, gdy on walczył o życie.
Obyś był podobny do Jego Matki opiekującej się ciałem Jezusa, ciałem człowieka, który umarł z Jezusem.
STACJA XIV
Jezus złożony do grobu
I ty możesz uczestniczyć w pogrzebie zmarłego. Nazywają pogrzeb ostatnią przysługą: bo to jest wszystko, co jeszcze można na tym świecie zrobić dla drugiego człowieka – zrobić w sensie materialnym: odprowadzić go do grobu.
Przygotuj się na to, że będą kwiaty, wieńce, czarne ubrania, poważne miny. Potem nastąpią przemówienia, gdzie kolejni mówcy będą wskazywali na stratę, jaką przez śmierć twojego przyjaciela poniosła rodzina i społeczeństwo. Każdy z nich będzie przedstawiał zmarłego jako wzór uczciwości, prostoty, szlachetności i męstwa, cerując pilnie te ogólniki faktami i datami z jego życia. Przejmuje cię obrzydzenie i strach na myśl o tej paradzie. Ale niesłusznie. Pod tymi tradycyjnymi formami manifestowania żalu na pewno kryje się dużo miłości do zmarłego. A zresztą przecież nie przychodzisz dla nich, ale chcesz jego ciało odprowadzić do grobu. Pragniesz mu towarzyszyć i w tej ostatniej drodze. Nie chcesz tego słowa: „ostatniej”. Nie chcesz z nim kończyć ani zrywać. Przecież przyjaźń jest wieczna – jak wieczna jest miłość. Może on już tak nie potrzebuje twojej obecności, już tak nie potrzebuje twojej pamięci, jak potrzebował jej tutaj na ziemi. Ale ty potrzebujesz jego obecności. Chcesz, żeby on nadal ci towarzyszył, żeby w tobie trwał – ty chcesz nim nadal żyć.
Twoja pamięć o zmarłym człowieku. Przychodź do niego w Dzień Zaduszny – w dzień, gdy cmentarz zaludni się odwiedzającymi groby swoich zmarłych, gdy nad cmentarzem rozciągnie się zapach chryzantem i palących się świec. Ale przychodź również na jego grób w zwyczajne dni, gdy cmentarz jest prawie pusty, żeby wyrwać chwasty zapomnienia, okopać grób, posiać nową trawę, zasadzić kwiatki czy zapalić świece. Będziesz się wpatrywał w chwiejny płomyk świecy, w kwiaty kołyszące się na wietrze. Niech wracają wasze najpiękniejsze chwile, które spędziliście razem. Niech zostanie w twojej pamięci jego najpiękniejsza twarz, najpiękniejszy uśmiech, najmądrzejsze słowa, najserdeczniejsze gesty. Niech wracają do ciebie jego drobne akty pełne miłości i poświęcenia, na które on nie zwracał uwagi, których może sam się wstydził, nie chciał nawet wspominać, a które – jesteś o tym najgłębiej przekonany – ukazywały jego osobowość w całej prawdzie. Takim go spotkasz po tamtej stronie. Niech jego obecność pomaga ci żyć – tobie, który wciąż jesteś jeszcze tutaj: po tej stronie.
Ile jeszcze dni, miesięcy, lat – ile jeszcze twojego tutaj życia. Na pewno to szybciej minie niż tego się spodziewasz. Będziesz kolejno patrzył, jak ze świata odchodzą roczniki twoich dziadków, potem twoich ojców, aż przyjdzie czas na twój rocznik. Zaczną odchodzić twoi rówieśnicy. Ty wciąż jeszcze będziesz się utrzymywał na fali życia, aż i na ciebie przyjdzie czas. Odejdziesz za nimi tam, gdzie już nie będzie rozstań, smutków i tęsknoty. Tam spotkasz wszystkich i wszystko, co kochasz. Tam pod twym dachem będą jaskółki lepiły gniazda. Tam pod twoimi oknami będą rosły malwy. Tam spod lasu będzie dolatywał zapach świerków i ziół. Tam nocami będą ci śpiewały słowiki, a w ciągu dnia skowronki. Tam będziesz odbywał spacery wśród zbóż i patrzył, jak chodzi po nich wiatr.
Spotkasz się tam również z tym, w którego pogrzebie uczestniczysz – z człowiekiem uwielbionym – z Jezusem Chrystusem uwielbionym w tym człowieku.