25 grudnia 2011
BOŻE NARODZENIE
Już przed 6 grudnia pojawiło się dużo Mikołajów. Potem już było ich niebotycznie dużo. Przede wszystkim w telewizorach. Ubrani w czerwone kurtki, czerwone spodnie, czerwone czapeczki na głowie. Z miną uśmiechniętego dobrodzieja. Z worem pełnym prezentów. Bez zapowiadania. Najchętniej w nocy, gdy wszyscy śpią, żeby ich nie rozpoznał nikt, żeby nie było wiadomo, komu się należy rewanż.
Mikołaje. Nie: święci. Po prostu Mikołaje. Bez aniołów. Same tylko Mikołaje. Dając nam do zrozumienia dziwaczność naszego świata – że wszyscy, cała kula ziemska zamieszkała przez rozmaite ludy, wyznające rozmaite religie, wszyscy uznają Mikołaja za swojego Świętego.
Tu dochodzimy do istoty naszego człowieczeństwa – że my bezinteresowną miłość uważamy za największą wartość. I każdy człowiek chce się uważać za reprezentanta Świętego Mikołaja. I na tej zasadzie ludzie, chociaż o innej kulturze, o innej religii albo i bez religii, wyznają wiarę w dobro – człowiecze dobro, ale które ma odniesienie do Boga samego, który jest Dobrem najwyższym. I z zabawy przechodzimy do teologii i z żartu prawie przechodzimy do wymiaru naszej godności człowieczej. I tak Święty Mikołaj stał się pośrednikiem między ludźmi niewierzącymi a wierzącymi, niechrześcijanami a chrześcijanami. Jest dla ludzkości ciągłym świadectwem miłości Boga przez miłość bliźniego.
Tylko żeby po święcie, po przewróceniu kalendarza na następny dzień ta troska o drugiego człowieka, o sprawienie mu choć trochę radości, żeby nas nie opuszczała.