Dziennik Polski – PEJZAŻ POLSKI

















Po wahaniach, po rozterkach, Mieczysław Maliński przyjął święcenia, został
księdzem i objął swoją pierwszą placówkę – kaplicę zdrojową w Rabce.
Duszpasterską służbę zaczął od ostatniego namaszczenia, udzielanego dwóm
milicjantom postrzelonym przez ludzi „Ognia”. Jeszcze długo, do drugiej połowy
lat pięćdziesiątych, posterunki milicji przypominały warownie – okute blachą
drzwi, w oknach metalowe siatki uniemożliwiające wrzucenie granatu.
W Rabce,
gdzie przebywał przez jedenaście lat, zaczęło się coś bardzo ważnego w życiu
księdza Mieczysława Malińskiego – praca z młodzieżą. Poza katechizacją były to
też wycieczki. Początkowo ks. Mieczysław towarzyszył grupie młodzieży
prowadzonej przez innego księdza – Karola Wojtyłę z Krakowa. Wkrótce jednak
doszedł do wniosku, że dwa grzyby w barszcz, dwóch duchownych na jednej
wycieczce, to za dużo i od tego czasu sam prowadził w góry swoich podopiecznych.
Z małego uzdrowiska ruszali na gorczańskie szlaki. Nie tylko chodzili po górach,
wyjeżdżali także do Krakowa, na koncerty, do teatru. A kiedy w Warszawie
rozpoczął się międzynarodowy festiwal młodzieży, wielka impreza, o której
trąbiono w radiu i prasie, wśród egzotycznych gości z całego świata znaleźli się
uczniowie księdza Malińskiego. Festiwal? – dziwię się. – Przecież to była
sztandarowa impreza ówczesnego systemu. Wielkie propagandowe przedsięwzięcie.
Owszem – odpowiada ksiądz Maliński – ale przerosło organizatorów, wylało się
poza przewidziane przez nich ramy. 
Myślę, że taka postawa – otwartość,
chęć brania z rzeczywistości tego, co najlepsze, bez obrażania się na nią – jest
charakterystyczna dla księdza Malińskiego. Nie przestraszył się świata, który
nagle wtargnął do Warszawy, nie zagarnął pod swe skrzydła podopiecznych, niczym
kwoka kurczęta, aby uchronić ich przed czymś, o czym czcigodne matrony szeptały
z przejęciem, o rozpuście, jaka zapanowała w stolicy. 
O księżowskich
wychowawczych sukcesach doskonale wiedzieli ci, którzy wiedzieć powinni, bo im
za to płaciła Ludowa Polska – funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Mówili
wprost: Niech pan ksiądz zaprzestanie pracy z młodzieżą. Pan ksiądz nie
zaprzestał, więc kiedy miał ruszyć za granicę, na zwieńczone doktoratem studia
(A więc jednak doktorat, przed którym tak bronił się przed laty wraz Karolem
Wojtyłą! Tym razem on musiał się podporządkować biskupiemu poleceniu, wydanemu
przez przyjaciela.), dowiedział się, że nigdy, przenigdy, nie dostanie
paszportu. Dostał dzięki Jerzemu Zawieyskiemu, pisarzowi, posłowi na Sejm i
chyba jednemu z kilku wiceprzewodniczących Rady Państwa. PRL lubiła zachowywać
pozory – resztki systemu wielopartyjnego, przedstawicieli dawnej PPS we władzach
PZPR i członków niektórych organizacji katolickich na wysokich
stanowiskach. 
Doktorat księdza Malińskiego – to osobna sprawa. Było z
nim sporo kłopotu, nie tylko z powodu paszportu, ale także zainteresowań
doktoranta. Nie wszystkim przełożonym podobało się jego zainteresowanie
Heideggerem, nie wszystkim podobało się, że chce robić doktorat u Karla Rahnera,
zwolennika odnowy dogmatyki, filozofa, teologa, jezuity, reinterpretatora
systemu św. Tomasza z Akwinu, podążającego heideggerowskimi ścieżkami. Krzywił
się ten i ów z biskupów: Egzystencjalizm? U nas obowiązuje
tomizm! 
Jednak ksiądz Maliński ruszył w świat, do Włoch. Kiedy
wyjeżdżał z Katowic, szare chmury sypały szarym deszczem, pod nogami mlaskało
błoto. Na miejscu – nad głowami przejrzysty błękit, w który wbijały się
ciemnozielone płomienie cyprysów. Mimo to pierwsze słowa Mieczysława Malińskiego
na włoskiej ziemi brzmiały: Po cholerę ja tu przyjechałem! 
Zagraniczne
wojaże trochę potrwały – Włochy, Niemcy, Collegio Polacco, dominikański
uniwersytet Angelicum, praca doktorska, napisana po niemiecku, obroniona po
łacinie i odrobinę – po włosku. Później powrót do Krakowa, do kościoła Św. Anny
przy ulicy o tej samej nazwie, gdzie był tak zwanym gościem, odmawiając
grożącego mu w pewnym momencie proboszczowania. 


Wreszcie kościół przy klasztorze sióstr wizytek u
zbiegu ulicy Krowoderskiej i placu Biskupiego. 
Wszystkie te lata
wypełniała praca – duszpasterska i pisarska.
Ile książek ksiądz napisał? –
pytam, a ksiądz Maliński odpowiada: Sto, ale nie tylko książek, także
książeczek, książeczuniek. 
Zebrała się tego spora biblioteczka:
powieści, poważne rozprawy filozoficzne i teologiczne, książki
popularno-filozoficzne i popularno-teologiczne, bajki dla dzieci. Do tego
cotygodniowe felietony w „Dzienniku Polskim”, także wydawane w formie książkowej
przez Wydawnictwo Jagiellonia. Każdy kto pisze, kto wydaje książki, może księdzu
Malińskiemu zazdrościć popularności. Kiedy w hallu Pałacu Prasy przy Wielopolu,
siedzibie redakcji „Dziennika Polskiego”, podpisywał kiedyś swoją ostatnią
książkę, w wielkim pomieszczeniu wiła się długa kolejka chętnych na autografy.
Piątkowy „Dziennik” bez felietonów księdza Mieczysława byłby trochę inny, z
pewnością uboższy, a jego teksty – krótkie, mądre, napisane wyjątkowo prosto,
ale trafiające w sedno, mają ogromną ilość zwolenników.
Kiedy rozmawia się z
księdzem Mieczysławem Malińskim, co rusz wraca wielka postać, Karol Wojtyła, Jan
Paweł II. Ich losy splotły się na długie lata, a kiedy przyjaciel księdza
Mieczysława zasiadł na Piotrowej stolicy, wzajemne relacje nie ustały,
zmniejszyła się tylko ilość kontaktów – niegdyś tak częstych. Ciągle jednak, gdy
ksiądz Maliński przebywa w Rzymie, spotyka się z Ojcem Świętym. Przez godzinę,
półtorej godziny rozmawiają w cztery oczy, tak jak dawniej, kiedy wędrowali
wiślanym brzegiem, zatopieni w dyskusji. Zmienili się, ale zmieniło się wszystko
– Polska, Europa, Kościół, cały świat. I może żałują dawnych czasów, w każdym
razie ksiądz Maliński, kiedy już zjawi się papież (kiedyś nadchodził dziarsko
kłapiąc pantoflami, dzisiaj poprzedza go mozolne szuranie podeszwami o podłogę),
niezmiennie powiada: Jak ty tutaj mieszkasz, Karol! Malutkie pokoiki, a w
Krakowie miałeś prawdziwe pałacowe sale – ogromne, wysokie…
O papieżu jego
znajomi mówią w różnym tonie. Niekiedy nadmiernie poufałym, czasami przesadnie
czołobitnym. Ksiądz Maliński mówi rzeczowo, za rzeczowością ukrywając jednak
chyba ogromną miłość do przyjaciela z lat młodości. Wspomina sportowe wyczyny
Karola Wojtyły. Kiedyś w Rzymie, gdzie Watykan posiada kawałek własnej plaży,
kardynał z Krakowa wypłynął w morze (Karol pływał zawsze w charakterystyczny
sposób, na boku), daleko, ginąc za liną horyzontu. Jeden z watykańskich
dostojników wpadł w panikę: Niech ksiądz coś zrobi! Niech ksiądz popłynie za
kardynałem! Ksiądz Maliński zachował niewzruszony spokój. Po prostu wiedział, że
nie podoła wysiłkowi, do jakiego był zdolny Karol Wojtyła, po drugie – doskonale
wiedział, że jego przyjacielowi nic nie grozi. 
Podczas konklawe po
śmierci Pawła VI, gdy panował niebywały upał, Karol Wojtyła potafił
wielokrotnie, wręcz w nieskończoność, pokonywać tam i z powrotem długość basenu.
Ja nie miałem już sił, skakałem sobie po prostu do wody – wspomina ksiądz
Maliński. 
Właśnie w trakcie tych opowieści ksiądz Mieczysław Maliński,
poprzedzający każdą kwestię namysłem, rzeczowo opowiadający o papieżu, zdradza
swoje uczucia. Zaczyna mu drgać głos – z żalu, że już nie jest tak jak dawniej,
że on jest inny, papież inny. Ożywia się, kiedy pytam, czy Ojciec Święty,
którego krótko widujemy na telewizyjnym ekranie, ciągle zachował niegdysiejszą
zdolność do błyskawicznej, dowcipnej repliki, często nawet zaprawionej
dobroduszną złośliwością. Ciągle jest tak samo – inteligentny, dowcipny,
ironiczny – mówi ksiądz Maliński, więc pytam go o prawdziwość anegdoty, według
której Ojciec Święty, który dostał na obiad rybę, na pytanie księdza
Malińskiego, dlaczego na jego talerzu znajduje się kurczak, odpowiedział: „Bo
kurczak jest tańszy”. Prawda – odpowiada ksiądz Mieczysław Maliński. – Tak
było… 


strona [1]
[2]