(WYGŁOSZONE PRZEZ KS. MIECZYSŁAWA MALIŃSKIEGO W 4. NIEDZIELĘ ADWENTU)
Żyli dwaj staruszkowie
W ogromnej zażyłości
Z staruszkiem Panem Bogiem,
Prostym jak oni prości.
Chodzili z Nim na „jednego”
Do Pietra czy do Jakuba,
Nigdy się nie zachwiała
Przyjazna z nim rachuba.
Przyjaźń to była szczera,
Przyjaźń to nie na żarty:
Gwarzyli z sobą, jak mogli,
Grywali z sobą w karty.
Aż tu jednego razu
Oblazła ich wielka trwoga:
Wmówił w nich jakiś ceper,
Że obrazili Boga.
Że Go pospolitują,
Że miejsce jego jest w Tumie,
Nie w zwykłej chłopskiej chałupie,
Nie w zwykłym chłopskim rozumie.
I widać wszelką miał słuszność
Mądrala edukowany,
Bo nagle im się wydało,
Że Bóg opuścił ich ściany.
I odtąd mieli ci starcy
Żywot już całkiem zatruty,
I chęć ich wzięła ogromna
Jakiejś ogromnej pokuty.
„Ja się ukorzę w ten sposób,
Że pójdę, na początek,
myć nogi dwunastu dziadom
we wielki Czwartek czy Piątek”.
„A ja – oświadczył – drugi
W ten sposób grzech swój odkupię,
Że będę jak święty Szymon
Lat siedem stał na słupie”.
I tak idąc, tak się kajając,
Tak chłoszcząc swe niecne wady
Wcale się nie spostrzegli,
Że ktoś – ciap! ciap! – w ich ślady.
Usiedli na burcie rowu,
Straszliwie utrudzeni,
A obok nich usiadł ktoś trzeci
W jaworu chłodnej cieni.
„Cóż to się z wami dzieje?”.
Zapyta wędrowiec nieznany.
„Szukamy Pana Boga,
Opuścił nasze ściany”.
„Ja sobie rachuję – rzekł jeden –
Że przecież Go odnajdziemy,
Choć rzucił naszą chałupę
Nic nie mówięcy, niemy”.
„Zaś moja kalkulacja –
Tak drugi się wątpić ośmieli –
Że chyba nie ma Go wcale,
Nie znajdzie się do niedzieli”.
Poklepał ich po ramieniu
I tak im od razu powie:
„Po co się włóczyć po świecie,
Wracamy, staruszkowie!
Zajrzyjmy sobie po drodze
Do Pietra lub do Jakuba,
A potem zagramy w karty,
To będzie najlepsza rachuba”.
„Dyć to nasz Pan Bóg, o raty!
O przepraszamy Cię mile
Za głupią myśl naszą, że mógłbyś
Rzucić nas choćby na chwilę”.
1. W twoich latach dziecięcych Pan Bóg to był twój Tatuś. Większy od twojego rodzonego ojca. Potężniejszy, sprawiedliwszy. Witałeś Go rankiem po otwarciu oczu, prosiłeś Go o opiekę na cały dzień – żeby ci się nic złego nie przydarzyło ani mamie, ani tacie, ani nikomu w domu, ani nikomu z krewnych. Jeszcze do tego może dołożyłeś prośbę za chorą babcię, za twojego kolegę czy koleżankę, którzy przestali chodzić do szkoły, bo jakaś złośliwa choroba ich zadręcza. Dobry Bóg trwał przy tobie cały dzień – chwalił cię za twoje dobre zachowanie, uśmiechał się dobrotliwie, ostrzegał cię, a nawet groził ci, gdyś coś złego zrobił. Szedłeś z Nim przez życie jak syn z Ojcem. Szedłeś razem przez życie, trzymając Go za rękę. Jak prawdziwy syn.
2. Ale przyszło załamanie. To był okres dorastania. Wiadomości o Wszechświecie, któreś otrzymywał z podręczników szkolnych i z wykładów, były porażające. Widok wygwieżdżonego nieba, i to, co się w Kosmosie dzieje, zburzyły obraz dobrotliwego Boga z lat dziecinnych. Teraz to był Stwórca światów, gwiazd, planet, olbrzymów kosmicznych, jak i Stwórca drobnoustrojów. A więc światów groźnych, kierujących się prawami, które napełniały cię przerażeniem. W stosunku do Niego okazałeś się marnym prochem, istniejącym nie dłużej niż zapalona zapałka. Ten potężny Władca miałby się tobą zajmować? Wchodzić w jakieś powiązania osobiste, egzystencjalne? Nie mówiąc o miłości tego Olbrzyma do ciebie, marnej istoty. Aż zawstydzasz się takim myśleniem, że On miałby cię kochać?
Bóg nie jest dobrotliwym staruszkiem siedzącym na tronie. Bóg jest Duchem. W najgłębszym tego słowa znaczeniu.
3. Gdy przychodzi okres młodości, człowieka rozpiera energia, poczucie samodzielności, żądza pracy. Zmieniają się poglądy. Rośnie odpowiedzialność za siebie samego, potęga niewykorzystanych sił do pracy, do twórczości. Brzęczy wciąż słowo „ja”. Znikają dawni bogowie – w postaci rodziców, starszych, ludzi na stanowiskach. Zmieniają się poglądy. Na wszystko. Również na świat – jego zaistnienie. Niepotrzebny okazuje się Bóg do zrozumienia aktu stworzenia świata.
Wydają się bezsensowne dotychczasowe prawdy o stworzeniu człowieka, świata. Dotychczasowy Bóg-Stworzyciel jest odsunięty, niepotrzebny. Zastępują Go teorie naukowców, tak fizyków, jak biologów. Dotychczasowy Bóg-Stwórca traktowany jest jak bohater jednych z bajek. Ale nie tylko Bóg-Stwórca, ale Bóg – Przyjaciel ludzi. Wydaje się być niepotrzebnym teraz, bajką z dziecinnych lat.
Utkwiła mu w pamięci rozmowa z kolegami na wielkiej przerwie międzylekcyjnej.
– Adam. Nie podoba ci się to imię? Przecież tak nazywał się nasz praojciec.
– Ten, co miał za żonę Ewę?
– Tak. To ci, co mieszkali w raju.
– Bzdura. A jak nie bzdura, to przypowieść.
– A raj też przypowieść?
– I to jaka. Bardzo wielka.
– Tak samo grzech pierwszych rodziców?
– Tak samo. Przypowieść.
– A potem wypędzenie z raju?
– Kain i Abel, Noe i potop, Sodoma i Gomora, Wieża Babel. Przypowieść, przypowieść i jeszcze raz przypowieść.
– A co to jest przypowieść? – spytał jakiś kolega, mocno poirytowany.
– To jest forma literacka, która w sposób obrazowy niesie jakąś prawdę, sama pozostając obrazem.
Nie skończyli tej rozmowy. Był dzwonek na zakończenie przerwy.
Ale dużo zmieniło się w jego życiu. Wpadł w zainteresowanie handlem i przemysłem. Zaniedbał naukę szkolną, jak i wyższe studia. Wciągnęła go giełda. Przerwał studia. Nie miał na nie czasu. Dobrze układały się jego sprawy finansowe. Mówiono o nim, że ma nosa do interesów, dużo szczęścia. Faktycznie, powodziło mu się dobrze. Był bogaty. Do kościoła przestał chodzić.
Aż przyszła emerytura – wiek rozczarowań, podsumowanie nieudanego życia, bezradność, samotność, opuszczenie, beznadzieja, bezsens życia, parodia istniejącego świata. Powrót do dawnych prawd z lat dziecinnych, ale teraz już wydoroślały w nową wizję Boga-Miłości. Genialnie ujął ten proces Jan Kasprowicz w swoim wierszu: „Przeprosiny Boga”. Powraca wiara w Boga Wszechmocnego ale zarazem Kogoś najbliższego na świecie, Boga który jest prawdziwym Ojcem, prawdziwym Towarzyszem. Prawdziwą Miłością.
Aż przyszło kolejne Boże Narodzenie.
W noc wigilijną wyszedł na spacer. Ludzie szli do kościoła. W kościele zaczęło się nabożeństwo. „Bóg się rodzi, Moc truchleje”.
Coś drgnęło w nim. Wróciły wspomnienia.
Mimo woli skręcił do kościoła. Kolędy trwały.
I nagle stało się, że zrozumiał. Że Bóg to nie jest ten potężny Monarcha, który rządzi światami, na nic nie zważając, nie troszcząc się o ludzkie cierpienia, o cierpienia przyrody. Ale że jest zawsze przy człowieku. Bliski jak brat, kochający jak ojciec. Idzie przez życie z nim razem.
„I nie wiadomo, kto jest ważniejszy – czy On, czy ja. Mylą się mi te dwie osoby. Prawie że nie wiem, czy On do mnie mówi, co On ode mnie chce. Czy to ja mówię do Niego, czy to On mówi do mnie. Ale przecież mam jakąś satysfakcję, radość za każdy dobrze przeżyty dzień, za piwo, które piję z sąsiadem w karczmie i słucham jego trosk, niepowodzeń i użalań. I coraz wtrąca się on – szatan. Już go poznaję – po jego chichocie. I moja filozofia powinna polegać na tym, żeby odróżnić głos jego od głosu Boga i iść za tym, co mi sumienie dyktuje. I tak będziemy szli razem, spleceni ramionami w uścisku – do wynajdywania właściwych ścieżek w gęstwinie leśnej. Idziemy razem, objęci męskim uściskiem, cali szczęśliwi, żeśmy znaleźli Przyjaciela, z którym pogadać można, użalić się trzeba, podziękować pokornie i iść, śpiewając kolędę, od której huczy cały kościół i dzwony bijące na wieży. „Ojcze nasz”. W przeświadczeniu, że Ty jesteś we mnie, a ja w Tobie. Że Ty ogarniasz troską nie tylko gwiazdy, planety, „czarne dziury”, ale jesteś w małej mrówce, która ostatnim wysiłkiem dźwiga na grzbiecie sosnową igłę. Ty jesteś przy niej, Ty jesteś z nią, Ty jesteś dla niej, jak ona dla Ciebie. Bo w miłości jest prawdziwa wzajemność”.
Cały idący w jasności prawdy nie kieruje się ku domowi, a idzie do kościoła, żeby wyśpiewać Bogu swoją miłość. Choć jest mały, jak ta mała mrówka.
I to, co możesz przekazać ludziom – zwłaszcza twojej rodzinie – to nie pieniążki, któreś zdążył zgromadzić, nie chałupę, którą zdążyłeś zbudować, ale Boga, Stwórcę, który potrafił cię uznać za swojego przyjaciela.