WIELKI POST 2006
REKOLEKCJE PAPIESKIE
NAUKA DRUGA
Druga tajemnica Papieża naszego to jego miłość ku Bogu przez miłość ku ludziom.
Zaskoczył mnie tytuł jego dramatu, który napisał o Bracie Albercie: „Brat naszego Boga”. Brat? Boga? Przenośnia, alegoria – ale mimo wszystko! „Brat naszego Boga”?
Jego miłość ku ludziom.
Gdy został mianowany arcybiskupem Krakowa, na pozór było wszystko tak jak za poprzednich arcypasterzy. A równocześnie było wszystko inaczej. Zmiany były prawie niedostrzegalne dla tych, którzy z dala patrzyli na jego pasterzowanie.
Śniadania zawsze spożywali arcypasterze na pierwszym piętrze w swojej jadalni arcybiskupiej wyłącznie z kapelanem. A on zeszedł do jadłodajni dla kurialistów, czyli dla pracowników Kurii Krakowskiej – na parter, koło kuchni. Tak było ze śniadaniami, z obiadami i z kolacjami. Niby mały szczegół, a rewolucja jak na układy krakowskiej rezydencji arcybiskupiej. W czasie tych posiłków rozmawiał o wszystkim. Czerpał mądrość Bożą, wrażliwość Bożą z ich mądrości i wrażliwości.
I ze Mszą świętą codzienną miała się rzecz podobnie: Została dokonana mała rewolucja. Bo dotąd zawsze arcybiskupi sprawowali Mszę świętą w obecności kapelana i dwóch kleryków, którzy usługiwali jako ministranci. A Wojtyła – zapraszał na codzienną Mszę świętą coraz to nowe grupy ludzi. Zakonników, zakonnice, świeckich takich, owakich. Kaplica była za każdym razem jak nie pełna, to napełniona ludźmi. Po Mszy świętej rozmawiał ze swoimi gośćmi. Krótko, ale był ciekawy ich świata.
* * *
W dalszym ciągu chodził z młodzieżą studencką w góry na piesze wycieczki, pływał na kajakach po jeziorach mazurskich i niemazurskich, zimą był z nimi na nartach. I rozmawiał z nimi na życiowe tematy. I te rozmowy były źródłem inspiracji naukowych, etycznych i teologicznych, które opracowywał w formie artykułów, utworów poetyckich i książek. Wystarczy wspomnieć „Miłość i odpowiedzialność” czy „Przed sklepem jubilera”. Brał z ich mądrości, z ich przeżyć i doświadczeń mądrość Bożą.
I wprowadził nowe zwyczaje. W okresie świąt Bożego Narodzenia opłatek wigilijny. W okresie świąt Wielkanocy dzielenie się jajkiem. Dla nauczycieli, lekarzy, profesorów, studentów, młodzieży, dzieci. To wysiłek. Każdego wieczoru być z inną grupą. Rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać. Przemawiać, przemawiać, uśmiechać się. Witać się, żegnać się. Mówić jakieś ważne słowo, które będzie zachowywane w pamięci człowieka na zawsze. Ale to nie była dla niego strata czasu. On przede wszystkim słuchał. Nadsłuchiwał, wypatrywał znaków czasu, głosu Boga.
* * *
Jako arcybiskup Krakowa zapraszał na sesje, na konferencje, na zjazdy a to lekarzy, a to prawników, fizyków, historyków – z całej Polski, z ważnymi referatami, wybitnych naukowców – ważne postacie w świecie nauki. Czegoś takiego nie było. Nikomu do głowy by nie przyszło, że to jest możliwe. Przecież to były czasy komunistyczne. Władze partyjne i państwowe trzęsą się nad każdym naukowcem, nad każdym profesorem, obstawiają go, każdy ma u nich swoją teczkę, pilnują go. Pójdzie czy nie pójdzie do arcybiskupa na sesję? Pojedzie czy nie pojedzie z referatem czy jako uczestnik?
Oczywiście nie przyjeżdżali wszyscy zaproszeni. Byli tacy, którzy się łamali, którzy się bali. Że to w jego kartotece będzie wpisane. Lepiej nie jechać. Po co się narażać. Ale byli tacy, którzy przychodzili. Ryzykowali? Ryzykowali. Narażali się? Narażali się. Przyjeżdżali.
A arcybiskup brał udział w konferencjach, wykładach, dyskusjach – milcząco. Nie tylko poznawał nieznane mu obszary nauki, ale i nowe sposoby myślenia, podchodzenia do badanej rzeczywistości. Uczył się również nowego języka, którym się posługiwano. Te sesje wzbogacały go. Dawały do myślenia. Otwierały go na nowe światy. Przysłuchiwał się, obserwował dzieje myśli ludzkiej tej specjalności, która była prezentowana na zjeździe.
Przyjaźnił się z tymi ludźmi. To nie kończyło się tylko na formalnej, oficjalnej debacie. Nawiązywał z nimi kontakt. Serdeczny. Niejednokrotnie na całe życie.
* * *
Czuł się związany z „Tygodnikiem Powszechnym” założonym w 1945 roku przez arcybiskupa Sapiehę – pismo dla inteligencji polskiej, o niewielkim nakładzie, bo na wielki nie zezwalały władze PRL, ale opiniotwórcze w pełnym tego słowa znaczeniu.
Zlecił mi funkcję łącznika pomiędzy nim a redakcją „Tygodnika”. Wymyśliliśmy comiesięczne spotkania redakcji z arcybiskupem. I muszę powiedzieć, że to nie były „herbatki u ciotki”. Owszem, była herbatka, którą podawał pan Franciszek, kamerdyner jeszcze z czasów Sapiehy. Ale potem przechodziliśmy do drugiego pomieszczenia, gdzie się toczyła prawdziwa dyskusja, czasem aż iskry leciały. Dyskusja na tematy teologiczne, filozoficzne, społeczne i kulturalne, toczona zawzięcie, gdzie liczyły się nie osobowości i autorytety, ale argumenty merytorycznie ugruntowane. Aż wreszcie mówił: „Dość na dzisiaj”.
I te spotkania były dla niego wielkim doświadczeniem, które przecenić trudno by było. To był zespół ludzi przygotowany do dyskusji na najtrudniejsze tematy filozoficzne i teologiczne. To byli ludzie zaprawieni w bojach toczonych na co dzień przy pisaniu artykułów. Oczytani w najnowszej literaturze, ale i znający klasyków.
Oczywiście dyskusja nie toczyła się pomiędzy arcybiskupem a uczestnikami. Przynajmniej nie wyłącznie. Ale również, a nawet przede wszystkim, pomiędzy uczestnikami. Bo się ujawniały rozmaite opcje, punkty widzenia czy stanowiska, do których trzeba było się odnieść.
Dla arcybiskupa to była poważna sprawa, która wnosiła w jego życie intelektualne bodziec trudny do przecenienia. I pilnował mnie, żebym nie przegapiał terminów, mimo to, że miał program każdego dnia bardzo napięty.
* * *
Powołany do godności kardynała, po wszystkich ceremoniach, uroczystościach, jakie odbyły się w Rzymie, jakie są tam celebrowane uroczyście, nadzwyczajnie, barokowo, powiedział do nas: „Teraz pojedziemy do Osjaku, a po Osjaku do Mariazell, do obozu koncentracyjnego w Mauthausen, a po obozie na Kahlenberg”.
Byłem zaskoczony. Jak kardynał kardynałem, ale żadnemu kardynałowi nie przyszedł do głowy taki pomysł, żeby zrobić pielgrzymkę do Osjaku – tam gdzie, legenda mówi, żył do końca swojego czasu król Bolesław Śmiały; przyjęty do klasztoru incognito, jako braciszek-niemowa. Legenda nie legenda, prawda nie prawda, ale człowiek ważny w naszej historii Polski. Mariazell – sanktuarium maryjne o randze europejskiej, odwiedzane przez głowy koronowane, również przez polskich królów, choćby Ludwika Węgierskiego zwanego Wielkim.
I tak pojechaliśmy samochodem w składzie: kardynał, ksiądz infułat Edward Lubowiecki proboszcz z Frankfurtu i ja z Wenecji do Osjaku. Potem do Mariazell i Mauthausen, gdzie obóz koncentracyjny, gdzie ginęli ludzie z całej Europy, także Polacy. Tam również Msza święta. Na koniec na Kahlenberg, skąd Sobieski ruszył na oblegających Turków Wiedeń. Też Msza święta, też modlitwa.
Trudno powiedzieć, jaki wymiar on zobaczył w tym, co się nazywa: kardynał Krakowa, kardynał Polski, kardynał Kościoła katolickiego. Można przypuszczać, że on chciał stanąć na wysokości zadania, jakie wymaga od niego godność kardynała polskiego. Dlatego uznał, że powinien wprowadzić do swojego życia przynajmniej te cztery ważne wydarzenia z naszej polskiej historii. Nie w sposób czysto intelektualny, ale w pełni człowieczy: znaleźć się na tym miejscu, przedeptać nogami, dotknąć rękami, oglądnąć oczami. Potem w Wiedniu spotkanie z kardynałem Konigiem i odjazd do Polski.
* * *
A w Polsce, jak w Polsce. Problemów co niemiara.
Zgłosił się do niego ksiądz profesor Franciszek Blachnicki. Znał go dobrze z KUL-u, pracowali razem na tej samej uczelni. Ale teraz zgłosił się nie jako kolega profesor, tylko jako genialny założyciel ruchu oazowego. Pomysł – jakby z innego świata. Jakby sobie nie zdawał sprawy z tego, w jakim systemie żyjemy. Młodzieżowy ruch oazowy. Nie stowarzyszenie, nie zgromadzenie, nie organizacja, bo wszystkie związki są zakazane. No to ruch! Dla tych młodych ludzi, którzy się odważą. Bo trzeba było się znowu odważyć! Zgłosić się. Pojechać do Niedzicy na dwa tygodnie – na kurs. Raz, drugi raz, trzeci raz. Wejść w nowy świat – w świat, który się nazywa życiem chrześcijańskim. Palić ogniska, śpiewać przy akompaniamencie gitary, słuchać konferencji, dyskutować, tańczyć, cieszyć się, radować się wolnością, odwagą dzieci Bożych. To powołanie do godności człowieczej.
A kardynał Wojtyła zaakceptował go w pełni. Jeździł na ogniska, śpiewał piosenki razem z nimi, jadł ziemniaki pieczone w ognisku. Rozmawiał, cieszył się. I to nie raz. Był zawsze do dyspozycji, gdy tylko miał czas, żeby jechać, być razem z młodzieżą. Milicja ich legitymowała, spisywała, groziła rodzicom, groziła dyrekcji szkół – że tak wychowują swoją młodzież, że ci uczestniczą w jakichś oazach. Trzeba było odwagi, stanowczości, siły. Ale tego potrzebuje młody człowiek – na całe dalsze życie. I kardynał tego doświadczał, tego się uczył.
Uczył się i tego, że społeczeństwo składa się nie tylko z intelektualistów, z redaktorów, profesorów, studentów, ale również z młodzieży szkół średnich, która ma jeszcze inny język, jeszcze inne widzenie świata, jeszcze inne dominanty, punkty ciężkości, wystawia inne oceny.
* * *
Na ruch oazowy nałożył się drugi fenomen: Sacrosong. To nie Blachnicki, profesor. To młody salezjanin. Zwariowany. Palusiński. Fanatyk muzyki rockowej, z pieśniami, piosenkami. Chrześcijańskiej, katolickiej. Prosi kardynała, żeby przyjął zaproszenie na festiwal sacrosongu. Do Katowic, do Krakowa – gdzie bądź w Polsce, bo po całej Polsce jeździł i po kościołach organizował koncerty rockowej muzyki. Na to trzeba było wyobraźni. Na to trzeba było odwagi – tym razem również ze strony Kardynała – żeby zaakceptować ten ruch. Bo byli biskupi, którzy się kategorycznie odcinali od tego. „Bo jak to wygląda – kościół pełen młodzieży, która wrzeszczy! I krzyczą, i śpiewają, i tańczą prawie że. W kościele?!” Kardynał Wojtyła zaakceptował sacrosong w pełni, z całym sercem. To żywioł nieokiełznany, młodzieńcze szaleństwo, zawirowanie, objawienie pokładów człowieczeństwa prawie nieprzeczuwanych. Kardynał patrzył na to, co się działo po kościołach, jak na objawienie, które trzeba przyjąć i zareagować.
Bo kochał młodzież, tak jak kochał każdego człowieka.
* * *
Papież. Nam trudno ogarnąć ten pontyfikat. Nam trudno pojąć, co się wydarzyło w Kościele. Nam trudno ogarnąć myślą – bo to za wielkie przestrzenie, za wielkie tematy, za wielkie problemy, żeby jakoś podsumować, żeby jakoś zamknąć w formę słowną to, co się Kościołowi zdarzyło. Że mieliśmy takiego Papieża.
Ale można powiedzieć tyle, że ten pontyfikat był logiczną kontynuacją tego, co charakteryzowało jego dotychczasowe życie. Był ciekawy człowieka. Bo przez niego widział Boga w całym Jego bogactwie różnorodności. I przyjmował ten dar. Wyciągał ręce po nowe odsłony.
Przecież gdy on jechał do Japonii, to jechał nie do garstki chrześcijan, która tam egzystuje, nie do garstki – jeszcze mniejszej – katolików, którzy tam trwają. Ale jechał do wszystkich Japończyków.
Obserwowałem Japończyków w katedrze, którzy nie wiedzieli, jak się zachować, bo byli szintoistami albo buddystami. Ale przyszli słuchać. Usłyszeć go. Bo już im był znany! Bo już wiedziano o nim! Że nie gardzi żadną religią! Niezależnie od tego czy się ona nazywa animizm, hinduizm, buddyzm, czy szintoizm, czy islam. Ale wszystkich nazywa braćmi! Bo wierzymy w tego samego Boga! Stwórcę! Wierzymy w tego samego Boga! Ojca! Wierzymy w tego samego Boga – który nas kocha. I na nas czeka po drugiej stronie rzeki, w niebie, aby dać nam szczęście wieczne. A papież o nazwisku Karol Wojtyła uczył się tolerancji, o którą dopominał się na soborze. Teraz nie teoretycznie, ale praktycznie ją ukazywał.
Podobnie było w Indiach. Tu także uczył się tolerancji dla hinduizmu, buddyzmu, islamu – nie teoretycznie, ale praktycznie, stąpając po tej ziemi, gdzie powstała religia hinduistyczna, patrząc na jej świątynie, spotykając się z ludźmi ulicy i kapłanami. W ten sposób doświadczał Boga jakby innego, a przecież tego samego.
I gromadzili się – już uprzedzeni o tym, co stanowi i co mówi ten polski Papież – od New Delhi po Kalkutę, po Bombaj. Jeździłem i widziałem te rzesze – tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy, miliony hinduistów, którzy przychodzili na Mszę świętą, rozumiejąc z niej niewiele, ale czekali na słowo! Co on powie? Co on jeszcze nam tu powie?! Do czego nas wezwie?
A on wzywał do człowieczeństwa. Do pełnego, do wielkiego, do człowieczeństwa wielkiego formatu!
Tak było również w Korei. Patrzyłem, jak mnisi buddyjscy siedzą w Pusan na lotnisku i z szacunkiem czekają na jego słowo. Nie bali się, że zostaną dotknięci, że zostaną obrażeni. Że usłyszą, że religia katolicka jest lepsza! A wasza jest gorsza!
To nigdy nie padło z jego ust. Mówił z szacunkiem dla wartości, które stanowi każda religia.
Widział w każdym człowieku brata. Bo widział w każdym człowieku stworzenie Boże, odbicie Boga. Wielkość, do której wzywa Bóg.
I wciąż jeździł za ludźmi, szukał ich. Ile kilometrów zrobił, ile dróg przemierzył, ile przemówień wygłosił, ile się nawołał, ile się naśpiewał, ile się naprzyjaźnił. Liczą, podają porównania, kilometry, ilości przemówień, ilości spotkań.
Bo przecież to wszyscy też dobrze wiemy, że to nie tylko były Msze święte i wielkie kazania, ale to były kontakty osobiste. Rozmawiał o ważnych sprawach z cesarzem Japonii, z prezydentami, z premierami, z ministrami. To były również spotkania z najważniejszymi duchownymi rozmaitych religii. Na przykład z najważniejszym buddystą w Tajlandii. Wtedy buty zdjął! Tak jak każdy buddysta. By okazać mu szacunek. Bo taki tam obowiązek.
I w czasie prawie każdej pielgrzymki spotykał się z ludźmi kultury. Z artystami i naukowcami. Tak w Polsce, tak w Krakowie, Warszawie, jak i po świecie. Choćby w Wiedniu. I mówią, że to były jedne z najpiękniejszych spotkań. On – naukowiec, on – poeta. Czuł się z nimi blisko. I oni to czuli.
* * *
A osobnym rozdziałem to były spotkania z młodzieżą.
W czasie ostatniej pielgrzymki do Stanów Zjednoczonych skreślono spotkanie z młodzieżą. Socjologowie amerykańscy oświadczyli, że nie można robić przykrości Papieżowi. A on, gdy przyjdzie na stadion sportowy, to zastanie pustki. Bo co ma do przekazania młodzieży ten stary człowiek. Czego może oczekiwać od niego współczesna młodzież.
Papież o tym się dowiedział i oświadczył, że chce spotkać się z młodzieżą, niezależnie od tego, ilu ich przyjdzie. I ich przyszło tylu, że stadion był przeładowany. Drugie tyle stało na zewnątrz, bo się nie pomieścili. On, człowiek schorowany, połamany dostał takie przyjęcie, że najzdrowszy artysta rockowy nie otrzymałby takiego.
On kochał młodzież i młodzież kochała jego.
Było w nim to coś. Że potrafił jednym zdaniem, jednym powiedzeniem sprzęgnąć całą uwagę, wyrazić głębię myśli, wywołać lawinę uczuć, ukazać horyzonty odległe a bliskie.
Dla przykładu. Do młodzieży polskiej zgromadzonej w Gdańsku na Westerplatte powiedział: „Każdy ma swoje Westerplatte”.
Mógł po tym jednym zdaniu, które wypowiedział, wsiąść w samochód i wyjechać. Bo wszystko, co miało być powiedziane, było powiedziane. I młodzież to tak odebrała. Zrozumieli się wzajemnie. Precyzyjnie. Jednoznacznie. Nie potrzeba było nic dodawać, tłumaczyć, objaśniać. Owszem, jeszcze było wielkie przemówienie. Ale w tym jednym zdaniu było wszystko to, co on chciał powiedzieć.
Za, o swoje Westerplatte trzeba walczyć! Za wszelką cenę utrzymać! Nie dać się, nie poddać się! Nie uciec! Zwyciężyć!
To było budowanie człowieka wielkiego formatu! I młodzież to wiedziała!! Że jemu o to chodzi!! I za to go kochała!!! Że liczy na nich, że uważa, że stać ich na to!!
Jego szacunek do młodzieży. Nie wymyślał nikomu nic. Nie złorzeczył, nie pieklił się, nie gardził. Szanował. Liczył na! Stawiał na!
To było w każdym kazaniu – do starych, do młodych, do chorych, do dzieci. To było w każdym kazaniu – to stawianie na. Ale takim papierkiem lakmusowym tych wszystkich kazań były przemówienia do młodzieży.
„Wypłyń na głębię”!! – powiedział w innym kazaniu do młodzieży.
Mógł po tym jednym zdaniu wsiąść w samochód i pojechać do domu. Oczywiście do tego było wielkie kazanie.
„Wypłyń na głębię”. Ale tu się mieściło wszystko, o co tylko mu chodziło w najgłębszym zakamarku serca. „Wypłyń na głębię”. Nie na płyciznę, mieliznę. Bo kil twojej łodzi uderzy w piach, w bagno i utkniesz w bezruchu na wieki wieków amen. „Wypłyń na głębię”. Daj ze siebie wszystko, co potrafi twój umysł dać. Daj ze siebie wszystko, co potrafi twoje serce dać. „Wypłyń na głębię”.
Kochała go młodzież, kochali go ludzie wszyscy dlatego, że stawiał na nich, że liczył na nich.
To nic że umarł. Jego słowa dźwięczą nam w uszach, nie dają nam spokoju. Radują nas! Dopingują nas! Zmuszają nas do wielkości!!
I dlatego go kochamy.