ABY UWIERZYĆ W MIŁOŚĆ
Ale pokusa Boga potężnego, wszechmocy Bożej, sprawiedliwego, okrutnego, mściwego, a przynajmniej obojętnego, obcego to nie jest pokusa tylko naszych praojców. To jest pokusa każdego z nas. Tym bardziej, że coraz dochodzą do nas wiadomości o tym, jak bezbrzeżny jest Kosmos. Wiadomości o galaktykach, o rodzących się gwiazdach, gwiazdach nowych, super-nowych, gwiazdach ginących, czarnych dziurach. Coraz dochodzą do nas wiadomości od astronomów o bezmiarze naszego Kosmosu, który podąża w nieskończoność, rozlatując się na wszystkie strony. Coraz dochodzą do nas hipotezy o powstaniu świata sprzed 15 miliardów lat. „Wielki wybuch” – to pojęcie znane już wszystkim.
Czy to jest możliwe, żeby Ten, który ten Kosmos stworzył, który trwa w Kosmosie, żeby zajmował się jakąś planetką o nazwie Ziemia, na której roi się od ludzi. Czy Bóg ludzi kocha, czy Bóg mnie kocha? Czy to jest możliwe?
Bo na tej Ziemi wciąż szaleją huragany, trzęsienia ziemi, wylewy rzek, wciąż sztormy atakują brzegi. Giną ludzie w pożarach, wybuchach wulkanów. Bo na tej Ziemi ludzie chorują i czasem potwornie cierpią. Rak, epidemie z którymi nie możemy sobie poradzić, nagłe śmierci, zawały serca, niewydolności układu krążenia. Śmierć małych dzieci, cierpienia małych dzieci. Pytamy: „Dlaczego?”
I dręczy nas pytanie, czy to jest możliwe, żeby Bóg był Stwórcą tej rzeczywistości. A jeżeli jest, to chyba jest Mu absolutnie obojętne to, co się dzieje na Ziemi.
I nauka Ewangelii o Bogu, który nas kocha, wydaje się nieprawdopodobna.
I dlatego tak bardzo trzeba nam się trzymać Jezusa, Jego Ewangelii. Wczuć się w nią. Zrozumieć ją, na ile tylko jesteśmy w stanie. Pojąć ją – jej głębię, jej perspektywy, które ukazuje.
I dlatego trzeba nam iść z Jezusem przez cały rok. Przez Adwent, Boże Narodzenie, Wielki Post, Wielkanoc, Zesłanie Ducha Świętego, Czas po Zesłaniu Ducha Świętego – aż po listopad. I znowu Adwent. Żeby tak wędrować z Jezusem stale przez życie.
* * *
Bo w Adwencie – prawie na początku – przychodził święty Mikołaj. Została mi w oczach z lat dziecinnych – czerń nocy w naszym dziecinnym pokoju rozjaśniona ledwo ledwo światłem przyciemnionej lampy z pastelowo zieloną umbrą. Jeszcze śpię, ale budzi mnie szelest odwijanego papieru i zduszone zachwyty moich dwóch sióstr i najstarszego brata. I jego szept: „Uważajcie, bo Mietek śpi”. Ale ja już nie śpię. Zaniepokojonym i ciekawym ruchem sięgam nad głowę i natrafiam na paczkę. Jest. I już jestem zupełnie przytomny, sen odfrunął jak spłoszony ptak. Trzęsącymi z przejęcia rękami niosę paczkę pod lampę, żeby widzieć dokładnie, co w niej znajdę.
I tak od początku uczyłem się, że do istoty miłości należy bezinteresowność.
Bo w Adwencie chodziliśmy jeszcze rano wczas do kościoła na roraty o godzinie szóstej. A w kościele świeca przewiązana wstążką białą – symbol Maryi oczekującej Jezusa. I śpiew:
Niebiosa, rosę spuszczajcie z góry,
Sprawiedliwego wylejcie chmury.
Wieczorem wyciągaliśmy pudła i przygotowywaliśmy na drzewo zabawki. Trzeba było lepić łańcuchy, które się potargały w tamtym roku. Trzeba było wziąć nowe wydmuszki i robić z nich pajace. Trzeba było korka i szpilek, i koralików, żeby robić jeże. To była dla nas radość: czekanie na Przyjście.
Za oknem szalał świat. Toczyły się wojny, bieda wyniszczała narody, ludzie nie mieli gdzie mieszkać, czym się żywić, głodni i zmarznięci, w nieopalanych mieszkaniach – a myśmy przygotowywali drzewko Jezusowi, który będzie leżał w żłobie w zimnej stajni.
Potem była Wigilia. A przed nią – ubieranie drzewka, a przed nią – zapachy kuchenne, które rozchodziły się po całym domu. I spotęgowana do maksimum radość czekania na ten moment, kiedy staniemy wszyscy przy stole i będziemy się łamać opłatkiem. To było najważniejsze w tym całym dniu. Na to czekaliśmy przez cały Adwent, na to przygotowywaliśmy się – żeby się połamać opłatkiem. Ta chwila – ulotna przecież, a jednak tak głęboka i tak ważna w naszym życiu. Gdzie się nie obyło bez skurczu gardła aż do bólu, nie obyło się bez łez, które same cisnęły się do oczu. Potem kolędy, i Pasterka w nocy. Dzwony biły, zwołując wszystkich, którzy są w stanie przyjść na taki mróz, po takim śniegu do kościoła na Pasterkę. I w kościele, nabitym szczelnie ludźmi, „Bóg się rodzi, Moc truchleje, Pan Niebiosów obnażony” – wyśpiewane z takim entuzjazmem, że zdawało się, że ten śpiew rozsadzi mury kościoła.
A za oknami kościoła szaleli ludzie. Pławili się w bogactwie, wyzyskiwali swoich pracowników, dokonywali rozmaitych przekrętów, aby jeszcze bardziej się bogacić – a myśmy śpiewali Bogu. I wierzyliśmy, że jest Miłością. Bo okazał swoją miłość, dając nam Jezusa urodzonego w stajni, położonego w żłobie, jak najgorszy nędzarz, którego witali pasterze.
No to również my, jak pasterze, szliśmy od kościoła do kościoła, odwiedzając Jezusa w rozmaitych szopkach. A więc koniecznie do Franciszkanów, gdzie jest ruchoma szopka. I widzieć można polskich królów idących do Jezusa, i polityków, i ludzi prostych. A więc koniecznie do Pijarów, bo tam w krypcie kanarki śpiewają.
Aż przyszli Trzej Królowie – za Gwiazdą, prowadzącą ich aż pod sam dom, gdzie mieszkał Jezus z Maryją i Józefem. Też dziwne. Bo przecież nie przyszła Jerozolima, nie przyszedł Herod, tylko oni: Trzej Mędrcy z Dalekiego Wschodu.
No to wobec tego w domu okadzanie całego mieszkania kadzidłem poświęconym w kościele, ze śpiewaniem: „Trzej Królowie jadą z królewską paradą”. I na futrynie drzwi napis: + K + M + B.
Potem następowało Święto Rodziny. Nazaret, który się jawił nam jako ideał domu rodzinnego – gdzie matka, ojciec i Syn żyją w miłości. To jest miejsce, które można porównać do kawałka nieba na ziemi.
Z kolei przychodził Wielki Post. Z Gorzkimi żalami, z drogą krzyżową. Rozpoczynała go Środa Popielcowa, z posypywaniem głów popiołem, a na obiad dostawaliśmy najlepsze na świecie ziemniaki w mundurkach, pieczone w rurze, czyli w szabaśniku albo, jak kto woli, w piekarniku, z masłem i solą.
Za oknem kościoła szaleli ludzie – kradli, oszukiwali jedni drugich, napadali, popełniali zbrodnie, morderstwa; byli ścigani, tropieni, stawali przed sądami, skazywani na więzienie albo i nie – a myśmy śpiewali: „Gorzkie żale, przybywajcie, serca nasze przenikajcie”, wypłakując naszą boleść, że Jezus, który nie zawinił nikomu niczym, został skazany na śmierć przez ukrzyżowanie.
Potem jeszcze tylko Wielki Czwartek, Wielki Piątek z trzecią godziną przed czarnym krzyżem w katedrze na Wawelu. I Wielka Sobota z Grobem Jezusowym przybranym na biało kwiatami. Jako Ten, który zginął za nic. Za to, że głosił miłość Boga ku każdemu człowiekowi – a więc nie za nic. Również ku dzieciom chorym na raka, ku kalekom, niedorozwiniętym, niepełnosprawnym. Również ku biednym, bardzo ubogim, wcześnie umierającym. Również ku grzesznikom. I teraz leży w grobie i jest adorowany przez nas. Jako bohater, jako zwycięzca, jako Ten, który głosi ludzkości nową Dobrą Nowinę.
No to szliśmy do grobu Pańskiego jak Maria Magdalena, jak niewiasty – od kościoła do kościoła. A koniecznie do kościoła Mariackiego, bo tam przy grobie stali na warcie strażacy.
Ale w Wielką Sobotę przed południem odbywało się święcenie pokarmów wielkanocnych. Do koszyczka włożona babka, jajka, kiełbasa, chrzan i baranek z cukru. Jeszcze się o tym nie mówi. Jeszcze Jezus jest w grobie, ale już na paluszkach skrada się rewelacja. Zaskoczenie – że Jezus zmartwychwstał. Ten, który nauczał, że Bóg jest miłością, i za to został ukrzyżowany – zmartwychwstał i ukazuje się tym, którzy Go kochali. Bóg to sprawił, aby potwierdzić, że Ewangelia Jezusowa jest prawdą. W to przedpołudnie było wiosenne słońce i bazie, i jajka – symbol życia. Jeszcze trwała cisza grobu świętego, ale wiedzieliśmy, że już wkrótce rozdzwonią się dzwony zwiastujące światu, że Jezus zmartwychwstał.
I tak się stało. Dzwony huczały, a myśmy szli w procesji rezurekcyjnej, śpiewając: „Wesoły nam dziś dzień nastał”.
Potem następowały kolejne niedziele Wielkanocy, kiedy Jezus przychodził do Marii Magdaleny, do swoich apostołów i do nas i objawiał się im i nam, i rozmawiał, i pocieszał, i wspierał, i radował ich i nas.
Na koniec świętowaliśmy Zesłanie Ducha Świętego, z zielonymi już gałęziami w drzwiach.
Po Zielonych Świętach szliśmy przez nauczanie Jezusa. Już wzmocnieni i oświeceni Duchem Świętym słuchaliśmy jak gdyby na nowo Ewangelii – przypowieści i nie przypowieści – prawd, które one w sobie niosą. O synu marnotrawnym i kochającym ojcu, o pasterzu który szuka zagubionej owcy. I sprawdzaliśmy, czy się zgadzają z życiem Jezusa. Patrzyliśmy, jak przemienia wodę w wino w Kanie Galilejskiej, gdy na weselu biedaków brakło im wina – żeby pokazać, że Bóg kocha ubogich. Jak uzdrawia trędowatych – żeby pokazać, że Bóg kocha również trędowatych. Jak staje w obronie grzesznicy, którą chciano ukamienować – żeby pokazać, że Bóg kocha grzeszników.
Za oknem szalał świat. Dokonywano zamachów stanu, rządy obejmowali nowi ludzie, którzy obiecywali złote góry, wybuchały konflikty międzynarodowe i świat znajdował się na krawędzi nowej wojny. – A my słuchaliśmy o Jezusie, jak idzie w odwiedziny do celnika Zacheusza, zdziercy z biednych ludzi.
Ukoronowaniem tego czasu był październik. Chodziliśmy do kościoła na nabożeństwa różańcowe. Lubiłem to monotonne odmawianie „Zdrowasiek” i „Ojczenaszów”. Zdawało się, że nic się nie dzieje, tylko ten szmer powtarzanych modlitw. A działo się wszystko. Bo coraz bliżej schodził ku nam Bóg. Odpływało napięcie, zdenerwowanie, schodził pokój, uciszenie. Bo w tajemnicach życia Jezusa i Marii odbijały się jak w tafli jeziora nasze ludzkie tajemnice.
I wreszcie zaczynał się listopad.
Śni mi się czasem mama moja. Umarła, gdy miałem dwa i pół roku. Widzę ją wciąż w takim samym prawie wydarzeniu. Wychodzą – mama z tatą – gdzieś na przyjęcie, na jakąś wizytę. Ubiera ją tata – czarny płaszcz z szalowym kołnierzem futrzanym – tata podtrzymuje płaszcz, mama wkłada go na siebie i w tym momencie mdleje, opada w ramionach taty, który stoi za nią.
Tak mi ten sen wraca – mama i tato, który mi umarł, gdy miałem piętnaście lat.
Jeszcze w snach wracają mi siostry – w sukienkach letnich, takie jak przyjechały z Krakowa do Rzymu na mój doktorat. I pojechaliśmy na Monte Cassino. Widzę je w tych letnich sukienkach, jak idą przez łąkę do cmentarza. Wiosenne, słoneczne. Aż zobaczyły rosnące w trawie drobne, bladoczerwone maki. Ścichły i zaczęły je zbierać. Zbierały i bez słowa płakały. Potem składały je na grobach polskich żołnierzy.
Nasi zmarli. Gdy przyjdzie mi przemawiać na pogrzebie, nie mówię nigdy: Żegnamy człowieka, który był taki albo taki. Mówię zawsze: „To jest twoje wielkie święto. Zeszli się na to święto twoi krewni, przyjaciele, znajomi. Dzisiaj odprowadzamy twoje ciało do grobu. Ale ty jesteś duchowo między nami, ten sam, który był. Jesteś. Tylko w ciele uwielbionym”. I mówię do niego tak, jakby stał przede mną. Mówię do niego i wierzę, że tak stoi przede mną i słucha – faktycznie.
Bo to jest świętych obcowanie. To nie kiedyś dopiero spotkamy się na sądzie ostatecznym – każdy ma sąd ostateczny już w chwili śmierci. I każdy jest zmartwychwstały już w momencie śmierci. I każdy przechodzi w ciało uwielbione już w momencie śmierci. I każdy jest w Bogu już w momencie śmierci.
Za oknami kościoła świat nas straszy. Codziennie ludzie giną w wypadkach samochodowych, lotniczych, kolejowych, morskich – a my w kościele stoimy przy trumnie i mówimy o tym, że jesteśmy razem z tym, który zmarł, ale żyje, tylko ciało jego odprowadzimy do grobu.
* * *
Tak musimy się bronić przed zwątpieniem. Tak musimy się bronić przed nicością. Bo to nieprawda. Sygnały, które do nas dochodzą od Boga, który mieszka w nas i w świecie, którego czujemy intuicyjnie, że nas kocha, to jest prawda. I tę rzeczywistość trzeba nam zachowywać i uratować. Za wszelką cenę! Wbrew tym narzekaniom: „Gdyby Bóg był, to by nie było takiego nieszczęścia, takiej krzywdy, takiej choroby, takiego szybkiego zejścia. To by Bóg nie odebrał mi mojego męża, nie odebrał mi mojej żony, nie odebrał mojego dziecka”.
Bóg, który dał swojego Syna, nie dał Go w pieluchach wyszywanych złotem. Nie dał Go na tronie ozdobionym klejnotami. Nie dał Go nam w lektyce, żebyśmy Go nosili na ramionach naszych jak świętość największą, w radości, że mamy Syna Bożego między sobą.
Narodził się w stajni. Tej stajni wstydzili się pierwsi chrześcijanie. Tak jak wstydzili się krzyża. Jezus był przez nich przedstawiany jako Pasterz, niosący na swoich barkach owcę. Piękny Pasterz, z pięknie ufryzowaną czupryną, w tunice, z przerzuconą togą. Gdy w romańskich czasach zaczął się pojawiać krzyż, na nim wisiał Jezus w todze królewskiej, z królewską koroną na głowie.
Stajnię odkryto właściwie dopiero wtedy, kiedy święty Franciszek z Asyżu w uroczystość Bożego Narodzenia urządził w Greccio misterium. W grocie, gdzie Mszę świętą odprawiano, był wół, osioł, żłobek, a on sam wygłosił kazanie.
Jezus urodził się w Betlejem, ale mieszkał i pracował w Nazarecie, w podłej Galilei. Nazywana Galileą pogan. Bo ludzie tu mieszkający to nie byli rasowi Izraelici, tylko mieszańcy z Asyryjczykami. Cóż może być dobrego z Nazaretu – powie jeden z Jego przyszłych apostołów.
Czasem nie miał co jeść. Głodował. Czasem nie miał gdzie spać. Był prześladowany przez faryzeuszów, przez saduceuszów, przez Rzymian. Wszyscy się jak gdyby sprzysięgli przeciwko Niemu, który głosił Boga Miłość.
I idziemy razem z Nim. Z Synem Bożym danym nam przez Boga. Idziemy razem z Jezusem, Bratem naszym. Który tak jak my czasem jest głodny, czasem niewyspany, czasem zmordowany do nieprzytomności, czasem chory, czasem śpiący, czasem pragnący modlitwy, czasem pragnący ciszy, której mu nie dawali ludzie, prosząc o cuda. Gdy nawet udawał się na odludzie, to i tam Go znajdywali. Jest Bratem naszym. Takim samym umęczonym czasem jak my, takim samym czasem smutnym jak my, takim samym czasem radosnym jak my. Jest Bratem naszym.
I idźmy z Nim tak jak rok biegnie, słuchajmy Go tak jak rok kościelny biegnie. Niech Adwent będzie Adwentem, niech Boże Narodzenie będzie Bożym Narodzeniem, niech Wielki Post będzie Wielkim Postem, niech Wielkanoc będzie Wielkanocą, niech Zesłanie Ducha Świętego będzie Zesłaniem Ducha Świętego, niech czas po Zesłaniu Ducha Świętego będzie czasem po Zesłaniu Ducha Świętego, niech listopad będzie listopadem – miesiącem zmarłych, miesiącem naszym, którzy umrzemy. Tak jak On umarł. Może na łożu boleści – tak jak On umarł na krzyżu. Może przyjdzie do nas śmierć niespodziewana. To, co nam Bóg wymyślił, niech tak będzie.
Ale nie bójmy się. Bo idziemy ku Niemu. Ku Temu, który nas kocha, który na nas czeka. Który nas stworzył z miłości. I który nas stworzył do szczęścia – tu na ziemi i szczęścia wiecznego w niebie.