Reportaż? Na pewno reportaż literacki, ale w o wiele większym stopniu jest to literatura niż dziennikarstwo. Książeczka niewielka, a materiału mnóstwo. Czytelnik nie tylko bierze udział w spotkaniach Papieża z uczestnikami Mszy świętych, słuchając najcelniejszych fragmentów przemówień, ale przez cały ciąg wizyty papieskiej w Indiach jest prawdziwie obecny w tym kraju. Jeździ, wędruje uliczkami miast, zagląda do slumsów, obserwuje zwyczaje hinduskie, widzi trędowatych i umierających na bruku, rozmawia z różnymi ludźmi – np. z Matką Teresą z Kalkuty albo z pariasami. A wszystko to razem z autorem, za sprawą jego niezwykłego talentu, oryginalnego stylu, dzięki któremu tekst pobudza wyobraźnię, każe przeżywać to, o czym się czyta i powoduje, że trudno oderwać się od – wydawałoby się – zwykłego reportażu.
1986 r.
Budzę się. Za oknem samolotu w ostrym słońcu krajobraz księżycowy. Wyschłe błoto w gigantycznych spiętrzeniach, w rozlewiskach, w śladach szerokiego spływu wody. To wszystko stężałe, zaskorupiałe, bez znaku życia. Spiętrzenia uspokajają się w długie, pofałdowane coraz łagodniej płaszczyzny, aby przejść do równiny zaciągniętej jakby białym welonem mgły, zasypanej białym pyłem, który nawiał tu jakiś potężny wiatr.
Wyleciałem w Warszawy do Delhi o 23.40 polskim samolotem, który ma tę trasę pokonać w 8,5 godziny non stop. Ił 62 prawie w komplecie. Dużo młodzieży z plecakami. Chyba głównie na wędrówki po Nepalu – po Himalajach.
Za oknem wreszcie ślady życia: tu i ówdzie pojawiają się wśród jasnobrązowego, skamieniałego błota skrawki zieleni, coraz intensywniejsze, większe, a potem już regularna szachownica zielonych pól. Osiedla. Schodzimy do lądowania. New Delhi. Zabudowa regularna, miejska.
Lotnisko wielkie, ogromny gmach. Kontrola medyczna: pieczątka przybita każdemu, kto podejdzie.